LECH PIWOWAR CO WIECZÓR
L E C H P I W O W A R
C O W I E C Z Ó R
L E C H P I W O W A R
C O W I E C Z Ó R
BIBLIOTEKAPOLSKIEJ t U D E U J i L I T E R A T U R Y
Kolo Wyda wniosę „Ter* as” K r a k ó w 1 9 3 ©
R Y S U N K I :H E N R Y K G O T L I B
WANDA MAR KI EWICZÓWN A
Z B I G N I E W P R O N A S Z K O
iT?35. 950
Biblioteka Narodowa Warszawa
30001018454619
O K Ł A D K A I U K Ł A D G R A F I C Z N Y : S A S Z A B L O N D E R
Dla Wandy Markiewiczówny
m i l c z e n i e
Tyle wzruszenia, ie można by obracać m łyny!
Gdyby popłynąć w iatrem, gdyby rzeką przez ziemię ciec!...
A le tu jest k ra j i obyczaj inny:
ziemia ognista stearynowych świec.
Możesz sobie drżeć, ołówka w palcach nie utrzymać!
Jakieś w idok i z dwu stron, prawdziwe, w słowach bez związku.
Szyba, przez którą palą twoje oczy, jest dźwięczna i zimna.
Kołysze się na nie j zielony cień świata żałobną gałązką.
Jedzie za oknem wóz kw ia tów . Woźnica głową k iw a.
K w ia ty gasną, oddalają się. Zdaje ci się, że wiesz co się tu dzieje.
Idziesz za tym pogrzebem. Ach, ta róża rumieńca, wdowa nieszczęśliwa!
Przecież wszyscy się śmieją!
Tyle rąk widzisz, gdy na zakręcie pow ie je czerwienią.
Jakaś wstążeczka zachodu, co upadła na dziewczęcą twarz.
Głowę wyrywasz w górę jakbyś flagę wciągał na zwycięski maszt!...
Opada zachód na wszystko. Ludzie m ienią się w nim . Czy się zmienią?
Jeszcze jest poniedziałek, w torek... Te p iram idy trzeba unosić ja k zapachy
baraków umaczanych w o liw ie i pocie, z k tó rych tak chw iejną ręką
wyciąga się krajobrazy przyszłe, ciepłe od szczęśliwych łez. Z tą piosenką
możesz sobie iść i płakać! Świat b ije o spokojny dach.
5
c z y t a n i e n o c ą
Wieczoru gęste karty
w gruby nocy złożyć tom,
gdzie księżyca inicjał zatarty
drukowanych obłoków porasta mgłą.
Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę?
Napisano już niebo złotymi czcionkami gwiazdl
A jutro naszymi księgami o nowym marzyć będą,
czytelnym jak ulice amerykańskich miast.
Cudzoziemska radość: przetłumaczyć ją mową bliską,
wetrzeć jej białą woń w czarną skórę spracowanych rąk!
Tu pod narzędziem mozołu krew z palców tryska,
tam, tam palce jak melodię układają lśniący tom.
6
Wieczoru i poranka białe i czarne karty
kując narzędziem słowa w całodzienny tom !
Przy trudnym stoisz warsztacie i twardy
sens odjąłeś z raz uściśniętych rąk.
Czytaj te płaty drzewne, stronice poryte drukiem.
Ręką, dotykiem jak drwal!
Już inny świat transmisyjnym wznosi się ruchem.
Oczy, już okna czerwone fabrycznych hal!
Rozpędzone maszyny, ramiona żelazne
budują wieże wysiłku na zaciętych brwiach,
wieże najwyższych ciśnień, aż w nie
prąd uderzy podziemny, dźwięczny jak balet ze szkła!
Z książki ujętej nocą jak białe koło steru
podróż promieni do wnętrza stalowych płyt,
gdzie rozbiegają się światy szersze niż pierś bohatera!
Czytaj, rozbrzmiewaj światłem! Z poematu ucieka Cyd.
p r z y s t a ń s a m o l o t u
Widzieliście nad zachodem, gdy odwracał lot!
W tym miejscu teraz gwiazdy kreślą jasne koła
i ludzie mniejsi n ii ziemia gnuśne kółka.
Dlatego Bogu patrzyli w twarz, gdy powalał ich Grzmot,
i nie umiejąc latać pukają się w czoła:
nie ufają ani poetom ani jaskółkom.
W zwierzęcym języku poezja: anioł oderwany w niebo.
A nasz smutek ma siłę kości waszych i krew waszego mięsa!
Jak zachód obity czerwienią powlecze się skórą świat wasz,
skórą ze szkła, abyście raz spojrzeli w swe trzewia:
tu, w ciepłym, odartym sercu biją wiersze, najtwardsze zwycięstwa
i w brzuchu, bębnie dancingu, gwiezdne rozpalają światła!
8
Oko więcej radości niesie niż okna strzelistych kościołów.
Ta rzęsa, która się przed pyłem mruży,
więcej wplata natchnienia w muzyczne nerwy słów
niż wszystkie infinita pełne potu i mozołu.
Oddech wierszy, oddech burzy
łamie brutalnie przegniłe drzewa snu!
Widzieliście! Nad zachodem odwrócił śpiew,
rąbiąc oporne chmury na gwiazdach się położył
samolot! — skrzydła mocniejsze niż ręce, motor mężniejszy od serca,
im silniejszy, wyżej! Nic, że się w patrzeniu zmniejsza.
Walczy poezja wraz z wami. I spłynie ulicą, po nożu
błyszcząca, światła krew.
Wiersze leżą na ziemi oświetlone barwami przystani.
Przechodzicie tyle dróg szukajac poezji, waszego najpiękniejszego nazwiska.
Samoloty znają ten wiatr, który ptaki jak echa tu znosi.
Jeśli ptaki odlatują, ich lot wam nie kłamie:
raz przejęty z bliska
drga jak skrzydła w zakochanych głosie!
n I e d z I e I a
Oto jest twoja ręka, czarny kwiat, na łące, gdzie czyn jej usłano
w pogodne godziny spokoju. Ziemia zagarnia jej wonie a w fałdach powietrza
dymiąc mgły różu spadają słońca w twe włosy, ognie lipca w siano.
Oto twoja ręka. Po pracy od piór ptaków lżejsza.
Zamiast ramienia gałąź. Kołysaniem jak cień okrąża czoło.
Na szeleście jej krwi owoc, na gałęzi owoc nowy, wola świeża!
Z twych kwiatów wysianych w czarny tydzień, z ich roboczego popiołu!
Patrz! Posłuchaj! Ziemia się rozszerza.
10
m u r a r z e
Najbliższa mi radość — ręka, w której
kwitnie kielnia, kwiat biały obsiewający m ury
mocną wonią zaprawy. Dzieło tuż nad dłonią!
Inni słowa swe oddają dzwonom
w ciemnej ulicy. Ich dom czeka
zamieszkany przez spraw y nie swoje, niewidoczne z daleka.
Tu, gdzie głową zaledwie dostaje się podłogi,
na której wspinają się jeszcze twórczy ludzie
wyciągani za włosy pod um ykające sklepienia,
jakby im stopy podpalał ogień
a rękoma ciągnęli sznur flagi, która nad dachy pójdzie#V ,
13
w przestrzenie pustego cienia.
Tu, wieloma głowami jedną wspierając sprawę,
bliscy nieznajomi mieszkający w sobie wszystkimi zmysłami,
nie kończący się tłum oczu, serc, w krwi wrzawie
wznoszący jakiś świat, co ziemię przygaszą i niebo plami!
Zawsze dla ich dzisiaj nadchodzi większe jutro. W otwarte patrzą okna,
gdzie widok wabi jak młoda kobieta samotna;
z okien wylatują ptakami, nie wrócą nigdy w te same fale
powietrza, przebijając w nim zdobywcze wyloty;
nie wrócą ci sami, mężowie zapłodnionych godzin, w których rosną wytrwale
piękne owoce światła, dziecięce tęsknoty.
Pragnąć! Pragnienia czyste jak woda, którą się zmywa rany,
Pragnąć coraz dalej! Najbliższa mi ręka,
która sięga po najdalszą radość. W zapachu rosnących ścian
murarska mi lśni piosenka.
14
p o ż e g n a n i e n a p o l e o n ó w
Spójrz no: oto biegają, biją skrzydłami!
Nie mieści ich miasto, pulsująca źrenica świateł.
Upadają co krok bez oddechu,
u rzęs czułych zwisają nam i
tęsknią za okrągłym, dopełnionym światem.
Ale nie spełnia się najdrobniejsze z ich przeczuć.
Spójrz no: Napoleoni! Zamieszani w tysiąc spraw ogromnych.
Z pod nieba wiecznego historii odpędza ich syrena
fabryk ogarniętych burzą przemysłu.
Czekają kogoś, kto w odpoczynku oprze się o ich pomnik
i uniesie go na plecach. Ale nikogo nie ma.
I czasy zamykają się jak kry nad Wisłą.
15
Wrogowie mocniejsi od przyjaciół, nie wiadomo gdzie zabici.
Na datach zwycięstw i klęsk szum ustał i gwar umilkł.
Kłamią mapy, dzieci nie kochają historii.
Niebo zwinięte i mętne, szary kłąb podartych nici.
Obce ludy, obce kraje. Nie ma znajomych w tłumie.
Nie przypomina poranku ciemny śpiew wieczorny.
Spójrz no: Napoleoni! Zazdrościłeś im tych przeobrażeń,
którymi deptali narody. Biegają, blask w oczach niewidomych.
Wszystkiego im brak. Wielkie pragnie być małym, dalekie chce być bliskim.
Gdy: świat nasz zmieniony w świat naszych marzeń!
Dzieci o oczach filozofów budują w nim domy,
gdzie mieszkają ludzie spokojni jak ich uściski.
Chodnikiem poruszanym przez krystaliczne lśnienia,
ulicą zamieszkaną przez zielone piosenki —
otwierają się wtedy wszystkie okna i w każde wpływa obłok —
idzie człowiek jak koło, pełen swego imienia,
szczęśliwy ze swych myśli, z uda, z brzucha, z ręki.
Nie potrzebuje już niczego, aby być sam sobą!
U rv jta * ^ .
o d y s e j a
Chciałby rozpocząć świat: z jarego kłosa
wywinąć prąd gwałtowny urodzajnych przemian,
na powietrzu snuć góry dymem z papierosa,
z podeszwy strzepnąć kurz: oto ziemia!
1 gdy obrośnie go ciężar spełnionego w myślach świata,
gdy ku twórcy otworzą się wszystkie ojczyzny sprawę chce czynić inną:
od szumiącego nad skronią nieba — odlatać,
od napierającej zewsząd ziemi — odpłynąć!
Więc śni mu się, że podróż: drgało u warg jak obłok,
róża wiatrów upadła na czoło,
jak wachlarze rozkładały się fantastyczne pogody
w ciemnej pustce snu, przez którą leciał, gończy gołąb.
Nic lot, gdy gwiazdy czuje się na powiekach,
nic gwiazdy, gdy widzi się ludzi zstępujących z nieba!
Pod miękkimi stopami oceanów jest ciągle ta, co czeka
żeglarzy, nazywana ostatnim milczeniem. Od niej to odejść trzeb*!
Tak piękniej, jak smutniej. Jak Odys zakochany
dwa światy jednym wiąże spojrzeniem.
19
W nadmorskich, słonych klimatach niebo zmienia się i zmienia,
ziemia odległa, nieznana bez zmiany.
Lecz tu, gdzie w iatr wydmuchuje atole, koralowe koła na wodzie,
przypływa wędrowiec po najbardziej nietrwałe wzruszenia. Słońce osiada w fali,
purpura w szkle, gorąca, łagodna, przejrzysta.
Powietrze lgnie do oddechu, liść wiosny omyty w miodzie.
Ręka dotyka nagiej czystości stworzenia. Więc tu? Więc dalej!
Bo tu już przystań!
Na biegunach świata jest dzień wielostronny jak kryształ.
I noc płonie jasno w zorzach jak oczy dziewcząt zarabiających na sen do rana.
Kiedy myślą o miłości, widzą jedynie gniew. Ta ziemia jest bliższa
prawdy niż dłoń noża. Gdzież jest droga inaczej tym samym ludziom usłana?
Na niebo większej przyszłości rzuciwszy spojrzenia,
ci ludzie, spojrzenia niepowrotne jak światło na fali,
i czyste i cenne, na wielkie niebo czerwone,
umierali. I nikt nie widział, jak pokrywała ich ziemia?
Nawet szept nie pozostał: świecić dalej?
Szept ostatniego Odysa: pójdźcie raz po drogach niedościgłych,
wąskich, wysokich, trudnych, gdzie nie wolno się mylić!
Niech wasze stopy wydeptają ślad w powietrzu,
ślad ptaka z jednego błękitu w drugi uderzającego skrzydłem!...
Zanim zapadnie się to wszystko, pozwólcie, niech sen sprzyja żeglarzom,
których okręty unosi mgła bez serc i bez woni.
Niech sen sprzyja! W widnokręgach nazajutrz podniesionych przez gromy
pozwólcie im minąć tak jak śnią, z uśmiechniętą twarzą.
20
z d a n i e w i e c o w e
Zanim ta wielkość groźna jak brzytwa pod gardłem
dosięgnie was, żywych czy umarłych,
i w ulice, którymi ruszy nasz gniew, jego niezachwiane słowa,
wstąpi pieśń — pomnożyć świat, pomnożyć świata piękno —
wiedzcie obywatele tuczący katary żołądków:
wasze żywoty bardziej splamione złotem niż wiosną zakochanej oddech,
tak rozległe, że nie znamy waszych matek i wszystko jedno, gdzie was rodzą,
że kołyski Fordów huśtają się na plecach tragarzy w Szanghaju,
wasze niemożliwe żywoty, ich uginające ziemię tętno,
są już sprawdzone w lunetach uczonych, którzy przyszłość obliczają,
jako fikcja! To nierzeczywistość oddamy powrozom,
nierzeczywistość, citoyens, wątpiący, że życie będzie od początku,
i że w nas, w naszych rękach młodych
kryje się wasza — śmierć? nie! — daremność, bez której będzie dopiero od nowa.
21
w i o $ n a
Na pierwszym niebie wiosny tłuste, rdzawe plamy
jak rumieńce gwałtowne — pożar niedaleki!
We wschód głęboko otwierają się bramy
miasta, czarne, zakopcone powieki.
We wschód na niebie wiosny odmyka się sen, który miałem przed chwilą
wschodem w miasto kroczy.
Na złotych, kruchych nogach chwieje się gruby milion.
Widłami wesprą go głodne oczy!
Uparcie, rzeką czerwieni, rosnącą gniewu barwą
w ulice tłum wypływa, wzbiera na tamie, drży.
W załomach głuchych bram niebieski pułk żandarmów.
W zanadrzu salwa lśni.
Gmachy banków, beczki spasionego prochu,
petardy kruchych kaset za ochronną szybą,
zgniecie żelazną stopą olbrzymi pochód!
Pod piętą dotkliwa światłość: jaskrawy wybuch!
Niebo wiosny zawleka skrwawioną kurtynę:
wschód, na żebra wysmukłe tanecznych kominów, aby wreszcie, gdy lunie słońca ostry zamach, rozegrał się ostatni, czarny, skłębiony dramat.
22
b u d o w a ć !
Prawdy, prawdy rzucane pięścią na stół
z pajęczyny, kłują w usta bolesnym okrzykiem.
Wszyscy naraz w obcym ujrzeliśmy się mieście,
pod dachem bez ojczyzny, pod niebem bez słońca.
Głód szoruje ulice szaremu jak chmura miastu;
pejzaż wsi pszeniczny w oczach niknie.
Zwołajmy się: gdzie jesteśmy?
Jaki świat nas w podziemia strąca?
Prawdy wykreślane bagnetem na krzyż.
Złodziejskie światła w oczy ostro i krwawo.
W apenińskich butach stąpa po mapach faszyzm,
Ten świat, zły świat. Gdy serca nam śpiewem gdzieindziej odpłyną,
j.ę00 gdy wagą młotów skrzepną, na ten świat złowrogi
znajdziemy odpowiedź silną
jak ogień,
wysoką jak maszt!
23
Teraz, nim ręka sięgnie czynu,
sprawom, co przeciw nam się dzieją, spójrzmy w chmurną twarz.
Kapitalizm ma swoje słońce i swoją astronomię,
ach, i poezję — wielu zatroskanych poetów:
śpiewają tylko zachody —
nawet we wierszach to już nie płonie —
i w upływających głębiach wetkniętej we wszechświat lunety
ukazuje się tylko teatralnie oświetlony Bóg nad ciemnym światem głodu.
Owoce, owoce chleba ewangielicznie rozdzielane zadarmo!
Bomby, bomby, bomby, łzawiące, trujące bomby słów!
I krzyże na guzikach żandarmów.
W eźcie ten guzik, rzućcie go w powietrze!
Słońce, co? Gdy ci zaprószy oko, najczulszym palcem nie przetrzesz.
Między biegunami cienia
kaznodziejscy rybacy zgarniają cudowny połów,
rzeki wątpiących płyną do Rzymu. W W atykanie telefon ma srebrne ucho:
przywraca wiarę wszystkim szeptom,
chrzci w szystkie zwątpienia,
przysłuchuje się głodowym rozruchom.
Kapitalizm ma swoje łaski. Słońce pada, deszcz w nim majowy świeci.
Zboża wschodzą nieśmiało, zielone żądze dzieci.
24
Gdzie, wschód, zachód, południe, gdzie północ, jakieś usta dziecięco otwie
rają się ku żywiącym ziarnom,
potem te usta magicznie spływają w jakikolwiek ocean,
którego głębokości zatapiają wszelkie miłosierne dzieła,
ocean głęboki, kiesy bogaczów! Wjeżdżają w jego tonie miliony tonn pokarmu!
Lecz w Watykanie telefon wiążący świat czarną nicią ma srebrne ucho.
Przywraca wiarę szeptom wszelkich zwątpień, nie daje wiary głodowym
rozruchom.
Kapitalizm ma swoją ojczyznę, pełną wojny.
Jej hasła płytkie jak bagnety ostrzami serc szukają.
I I I I I I I I I 1 i1 i " i l l I . . . . . . . . . . . . .
Ojczyzno, która ojczyzno? W czyim sercu? W jakim kraju?
Kto tu przystanie jak u źródła, spokojny
jak źrenica w wiosennym omyta niebie,
ojczyzno, która jesteś krwią na nożu, parującym wystrzałem!
Widnokręgi w ciemnościach rozszerza ogień.
Uczeni ze swych głów budują płonące wieże.
Rozkrawają człowieka na włókna, szukają tych włókien początku.
Dzieje zwierzęce, piwnico darwinowska, jakim cię wywodzą blaskiem!
Dymią ze słów, uczą. To mówisz ty, który masz być wrogiem:
25
nienawidzę nienawidzę bo jestem zwierzę zwierzę zwierzę
zabijam walczę zabijam ginę taki sam jak na początku
włókno me najważniejsze to które truje krwawym blaskiem
że to twoje to moje zabiję zabiję....
Nie tak się dźwiga świat. Ramieniem? Głową? Nie tak. Wyżej! Ściślej!
Prawdy, że są różami pnącymi się po wszystkich szczytach,
rzucamy: niedopałki! Nowym zachłyśniemy się dymem.
Gdy płoną nieba, nie warto myśleć o ogniu, co kwitł na
wargach chwalców, gdy sławy nasze owijali ciepłym nimbem.
Nie tak, nie! Jak miasta wyłażące ze zmarszczek ziemi,
płody dziejów człowieka, którego żywioł nie wstrzyma,
miasta jego czynów i nad nie dach z elektrycznych promieni,
co zabijają cień, cień, to więzienie, gdzie drzemią oczy i myślil
My na bagnety — ideą, słońcem słów czerwonym!
Przenosimy fabryki świateł w dłoniach z ziemi w ziemię,
z kraju w kraj, na czarny ląd kapitalizmu.
EaEBSHgggSBudować znaczy dopiero żyć. Budować. Burzyć! Tworzącym skinieniem
wiodącym dreszcze radości w ten świat, który będzie ojczyzną!
26
fyv' ' W*VJ’i '< * 1 ; ( v ; \ . f e f u A v !
o p e r a
Bum! Burnt Burnt
Wiolinowe słowiki, dźwięk srebrnego szkła,
przez słomkę piją śpiew w czerwonych kryształach warg.
Słowo cienkie jak papier. Język rozwija swe miodowe atłasy,
gdy, niebo z tektury, klucz basowy napisany trzy razy
bum!
Tyle. Tyle tylko się muzyki musnęło,
ile ustami brwi tnącej czoło milczeniem jak nożem,
ile na ustach palec szeptu położył,
tyle: ot
A już dziełol
29
Ś m i e r ć I n n e g o c z ł o w i e k a
Widziałeś za sobą takie długie niebo
ze snu wjeżdżając w miasto pełne miłości i gniewu.
Rękę kładłeś na piersi. Myśli czyste i mocne jak wino,
i widok oderwany od życia, przeźroczysty jak z pergaminu,
na którym z nieczytelnych słów układały się zdania twej historii
już bliskiej i prostej i jedynej; jeszcze wieczoru pluszowe akordy
z twego milczenia i ciszy świata: więc to wszystko
uczułeś w sobie jak natchnienie, kiedy usypiałeś tu, obok, tak blisko!
Rękę kładłem na piersi. Pijąc wino, myśląc tylko o tobie.
Wieczór porównywałem do twego snu, o którym z uśmiechem opowiesz,
wprowadzając mnie nazajutrz w rzeczywiste widoki
pełne miłości czystych i gniewów wysokich.
W jakiej godzinie ciszy czułej jak deszczu majowe pasemka,
natchniony i niewierny, poczułem, jak osobnieje twa ręka
w mej dłoni, jak w oczach mych twój wzrok łagodny
oddziela się niepoznany, samotny, bezbronny,
w jakiej chwili? Gdy może poranek lśnił w szybach, żółty płomień i czarny,
gdy może wóz zabrzęczał za oknem? miasto obce, oaza podróży?
gdy może wdychałem światło wczesne, wilgotną woń róży?
zobaczyłem już nas d w u , oddzielnie. Żywy. I umarły.
30
(001* 7)
d o p r z y j a c i e l a b u d u j ą c e g o d o m
Dlatego kochałeś jaskółki.
Ich gniazda przygotowane do lotu, dym do wystrzału.
Obłok powiedzie te skrzydlate pułki
w podróż jak obłok nietrwałą.
Dlatego pisałeś pamiętnik. Ile wieków mieści twa godzina!
Przywoływałeś wspomnienia, kruki do muzeum.
Pamiętam, pamiętam, mówiłeś: jak to już zima?
Gdzie dom? Gdzie dzieło?
Pusty jak niebo, obłokami rozległy,
lata przeszumiałeś, jeszcze dziś w wielu światach mieszkasz.
Młodość, młodość! Jakże grzmiąco toczyła się ta winna beczka!
Dom. Twój dom. Ze słów? Z cegły?
33
c o w i e c z ó r
Błyszczałbym bardziej na twojej twarzy!
Śpiewałbym słodziej na twoich wargach!
Kto wraca co wieczór twą ulicą, przystaje, w okna patrzy?
Auto nadpływa jak w ucho wierzbowa fujarka.
A ty gasząc sen kryształem radia
może myślisz, zanim zaśniesz, może mówisz: Leszku.
W ięc wchodzę, złodziej z Bagdadu nie znający przeszkód,
na wysokie piętro ciemności pogodnej jak Arkadia.
34
p o r a n e k w t w o i m p e j z a ż u
Światło w źrenicy, drga pogoda wczesna. Konio
uwożą resztki świtu w czerwonych grzywach ku górom,
co jak okrągłe obłoki powstają, różowe i zielone,
w las rozwiewający się upadłą chmurą.
Niema tu pełnych rzeczy, dojrzałych spraw. Tylko się rozlewa
uroda oczu z luster odbijających tyle spojrzeń i pytań
ile ich wnosi świeży wiatr w zapłodnione łąki.
Tylko do rąk odrosłych daleko młodziutkie podchodzą drzewa,
pod nogi kładą złoty cień kwitnące żyta
j — jakby tu był wschód świata — wzywają ukryte w powietrzu skowronki.
35
p o l o w a n i e z t r ą b k a m i
Witaj, witaj! Czerwoni myśliwcy już trąbią.
Na echach rozwieszony widok. Witaj! Rozrywają go dźwięczno pociski.
Dymy spływają w wieczór a noc jest ciemna jak Londyn.
Zwycięzcy patrzą ku gwiazdom. Nie, nie błysły!
Śmierć w angielskim fraku. Uśmiech w złotej koronie
zębów. Będą uczty podane na nutowym papierze.
Pobudki rozkoszy, pieczenie! Wino w manierki zadzwoni.
Platona, niech chwali miłość! Rubiny na srebrnych talerzach.
Kwiatki sarnich spojrzeń na parujących mięsach.
Wyznania w wytwornym języku ku wargom chłodnych kobiet:
gdyby im krew palić wódką gorzką jak książki Dickensa!
Łzą z cytryny spadnie radość w triumfalny obiad.
Na trąbkach, w kołysce złotego echa
ulatują obłoki pełne drzew i ptaków.
Na trąbkach ujeżdżają myśliwcy. I zewsząd ich czeka
zajęczą krwią spryskany czarodziejski zachód.
36
s p o t k a n i e
Przy spotkan ia na granicy obłoków —
tylko ptaki m ogą tam śpiewać, gdy błękit jest bardziej czysty —
widzieliśmy nasze dni młodości, ubiegłe, lecz nie stracone,
i to wszystko, co odrzuca się w życiu, aby dawać życie wierszom.
Oczy najbliższych ludzi, ich oddalony niepokój,
który chronił od upadku, bronił od nienaw iści,
tu, gdzie słońce paruje w oddechu, on świeci i płonie
i jes t tak w ierny, że przypom ina miłość dla poezji pierwszą.
Rodzina sm utków , k tóra w ym arła i w rękach już jej nie ma
pam iętających każdy wysiłek kończący się jedynie zmęczeniem.
Rodzina radości, złote grom ady zgubione bez żalu.
I w ypełniający najdalsze ciem ności dziecięcy geniusz snu.
Podróż do myśli na początku człowieka, choć nigdy nie kończyła Bię ziemia,
dzieje niedostrzegalne, z k tórych krew spływ a jak prom ienie
św iatów zapalających się coraz piękniej lecz coraz dalej —
a mieści się w nich tylko serca pół.
Dłoń w yciągnięta w pustkę spotyka czyste ciało
uczucia i obejm uje je uściskiem tak czułym, że aż pobieżnym.
Jak ręce w aham y się, drżąco. Prócz obłoków ty le jeszcze zostało!
Wszędzie woła głos poezji.
39
s p i s w l e r s i y i r y s u n k d w s
Milczenie . . . .
Czytanie nocą
Przystań samolotu
Niedziela . . . .
Rysunek W. Markiewiczówny
Murarze . . . .
Pożegnanie Napoleonów
Rysunek W. Markiewiczówny
Odyseja
Zdanie wiecowe
Wiosna
Budować
Rysunek H. Gotliba
Opera . . . .
Śmierć innego człowieka
Rysunek H. Gotliba
str.
5
6
8
10
11
13
16
18
19
21
22
23
28
29
30
31
Do przyjaciela budującego dom 33
Co w ie c z ó r ...........................................34
Poranek w twoim pejzażu . . 35
Polowanie z trąbkami . . . 36
Rysunek Zb. Pronaszki . . 37
Spotkanie . . . . 39
ot i c"** t ta
" ' i '
L E C H A P I W O W A R A :
„Raj w n u d n y m z a j e ź d z i e " , poezje. Nakładem „Dwutygodnika literackiego".P O Z N A Ń 1 9 3 2
*
„Śmierć młodzieńca w śródmieściu", poezje. Nakładem „S t. 3 w i ę c k i e g o".DĄBROWA GÓRNICZA 19 3 4
Dru kurnie Bratniej Pomocy Medyków U. J. w Krakow
Biblioteka Narodowa Warszawa
30001018454619