Top Banner
2 KWARTALNIK ISSN 1234-8600 (82) 2015 O pomniku Kazimierza Górskiego Muzea dawnego Lwowa Proza S. Wasylewskiego i jego życiorys Po- ezja Rozmowa z prof. T. Wawrzynowicz O prof. Kalinie Odszedł Pan Dolo Słownik geogr.-hist. Festiwal A. Didura O rodzinie Mosingów T. Krzyżewski o humorze fot. Wiktor Szczepański, 9 lat
60

KWARTALNIK (82) 2015

Jan 11, 2017

Download

Documents

vuongminh
Welcome message from author
This document is posted to help you gain knowledge. Please leave a comment to let me know what you think about it! Share it to your friends and learn new things together.
Transcript
Page 1: KWARTALNIK (82) 2015

2

KWARTALNIK ISSN 1234-8600

(82)

201

5 O pomniku Kazimierza Górskiego Muzea dawnego Lwowa Proza S. Wasylewskiego i jego życiorys Po-ezja Rozmowa z prof. T. Wawrzynowicz O prof. Kalinie Odszedł Pan Dolo Słownik geogr.-hist. Festiwal A. Didura O rodzinie Mosingów T. Krzyżewski o humorze

fot.

Wik

tor

Szcz

epań

ski,

9 lat

Page 2: KWARTALNIK (82) 2015

OW

O O

D R

ED

AK

CJ

IWSZYSTKIEGO PO TROCHĘ

W tym numerze wyróżniają się dwa akcenty – jakże do siebie niepo-dobne. Pierwszy odnosi się do chluby naszego piłkarstwa wszystkich cza-sów, Kazimierza Górskiego, a jego pomnik odsłonięto w marcu tego roku.Prosimy, by Czytelnicy – poza samym pomnikiem, rzecz jasna, zechcieli zwrócić uwagę na autorów jego zdjęć. Są to trzej chłopcy w wieku 9–12 lat, entuzjaści piłki nożnej, ale w dodatku pół-Francuzi mieszkający w War-szawie,towarzyszyła im zaś nieco starsza kuzynka. Zorganizowali między sobą konkurs na najlepsze zdjęcie, ale w końcu uznaliśmy, że najlepszą nagrodą dla nich będzie to, że postać Górskiego zostanie spopularyzowana wśród młodzieży Polski i Francji. No, i nasi Czytelnicy zwrócą tym większą uwagę na pomnik wspaniałego Lwowiaka, który stanął w Warszawie przy Stadionie Narodowym nad Wisłą.

Drugi ważny akcent w niniejszym numerze, to postać i twórczość naj-bardziej lwowskiego z lwowskich pisarzy, Stanisława Wasylewskiego, do którego odnoszą się dwie pozycje. Najpierw literacka opowieść o XIX--wiecznym Lwowie, napisana przez samego Wasylewskiego, w której znaj-dziemy szeroki i barwny opis różnych stron ówczesnego życia, wydarzeń, obyczajów, a przede wszystkim ludzi tamtych ciekawych czasów. To wła-śnie bogactwo opowiadania w treści i formie, które przekazał Wasylewski w szeregu napisanych przez siebie książek, usprawiedliwia uznanie go za najbardziej lwowskiego pośród lwowskich pisarzy.

Zaraz po tym zamieściliśmy – za zgodą red. Krzysztofa Masłonia (dziś w tygodniku „Do rzeczy”) – jego niezwykle ciekawy artykuł prezentujący skomplikowaną dwudziestowieczną część żywota Wasylewskiego. Losy tego pisarza nie były bowiem w ostatnich latach życia usłane różami, opi-nia publiczna uznała go za postać kontrowersyjną. Sprawy te przybliża nam red. Masłoń.

Ponadto, jak w innych numerach CL, znajdziemy najróżniejsze tematy, a więc wiadomości (dobre i złe), rozmowę, sylwetki, książki…

Na koniec: na zbliżające się miesiące letnie życzymy naszym Czytelnikom starszym i młodszym wspaniałego spędzenia czasu wakacji na wczasach lub wycieczkach, wędrówkach po kraju i za granicą, nad morzem i jeziora-mi, w górach i lasach. A może uda się wyskok do wschodniej Małopolski – do Lwowa i innych naszych pozostawionych z żalem miast i miasteczek, zabytków i krajobrazów, do wspaniałych uzdrowisk i letnisk – Truskawca, Jaremcza, Worochty. No i w Czarnohorę, Gorgany, wschodnie Bieszczady, nad Dniestr, Prut i Czeremosz…

Żeby tylko dopisała aura na niebie i ziemi, czego szczerze życzy

Redakcja

Page 3: KWARTALNIK (82) 2015

111111111111111111111

Piłka jest okrągła, a bramki są dwie

Kazimierz Górski polski trener wszystkich czasów1921 Lwów – 2006 Warszawa

Autor rzeźby: Marek Maślaniec, 2014fot. Tristan Castaing, 12 lat

fot.

Ko

nst

anty

Szc

zep

ańsk

i, 1

1 lat

fot.

Kar

olin

a C

asta

ing

Page 4: KWARTALNIK (82) 2015

2 Grafika Emilii Wołoszyn

Page 5: KWARTALNIK (82) 2015

3

Fascynujące są dzieje przetrwania i od-radzania się kultury polskiej w niewoli, mimo jej usilnego poniewierania i tępienia przez zaborców. Objawiło się to zwłaszcza w dru-giej połowie XIX stulecia na ziemiach Ma-łopolski. Przodowały w tym dwie stolice: Kraków i Lwów, każda na swój odrębny sposób, uwarunkowany historią i tradycją.

Narodziny nowych ruchów kulturalnych, społecznych i politycznych we Lwowie, ta-kich jak dla przykładu Ossolineum, odro-dzony Uniwersytet w duchu i z językiem polskim, powołana do życia Politechnika, upowszechnione szkolnictwo, nowe formy gospodarcze, ruchy polityczne i wychowaw-cze, stały się fundamentami dla odradzania się i rozbudowy kultury narodowej.

Na tych to fundamentach rosły dalej nowe placówki kulturalne i naukowe. Udostępnione zostały liczne prywatne zbiory sztuki i pamią-tek, powstały muzea i biblioteki. Dzięki nim wzmagał się zasób sił narodowych, które nie tylko na miejscu – we Lwowie – ale po-wszechnie promieniując swymi wartościami, parły do odzyskania niepodległości. Zaso-by te formowały liczne szeregi walczących o wolność, a po odzyskaniu niepodległości ludzi rządzących krajem, rozwijających na-ukę i inne dziedziny życia narodowego.

Rok 1914 zmienił losy narodów, zaczęła się odradzać Polska. W roku 1915 wojska rosyjskie odparto od Lwowa. Lwów nie dał się obrabować ze swych bogactw kultural-nych mimo zapowiedzi cara Mikołaja II, że „… już nie ma Galicji, a jest po Karpaty jed-na wielka Rosja”. Mimo wojny Lwów nadal promieniał polskością.

Świadectwem bogactwa i wszechstron-ności zgromadzonych zasobów kultury pol-skiej i światowej niech będą lwowskie mu-zea, biblioteki oraz inne zbiory, skrzętnie opisane w latach 1915 i 1916.

Wielki skrót tego warto przejrzeć i za-pamiętać, aby się kiedyś o nie ponownie upomnieć.

Miejskie Muzeum Przemysłowe„Muzeum Przemysłu Artystycznego”

Powstało z inicjatywy prof. Juliana Za-chariewicza. Wpierw mieściło się w ratuszu, a od roku 1905 przeniesione zostało do własnego budynku, głównie dzięki pomocy finansowej hr. Włodzimierza Dzieduszyckie-go oraz Władysława Łozińskiego. Pierwot-ne zbiory uzupełnione były licznymi darami oraz zapisami, przeważnie znanych rodzin Małopolski.

Różnorodność eksponatów i zbiorów obejmowała malarstwo, rzeźbę, bibliotekę o trzech tysiącach tomów oraz sześć tysięcy takich eksponatów jak: monety polskie i sta-rożytne, medale, zdobnictwo w metalu, broń, zabytki sztuki sakralnej, gobeliny, ceramika, zbiory etnograficzne i plakaty.

Powszechnie był znany zbiór pasów słuckich. W galerii malarstwa olejnego i ry-sunków zgromadzono prace Tepy, Grottgera, Chełmońskiego, Brandta, Pruszkowskiego, Gierymskiego, Kowalskiego, Kossaka, Mal-czewskiego, Fałata, Pautscha, Jarockiego i Sichulskiego. Były tam też kurtyny zdo-bione przez Siemiradzkiego oraz znany po-wszechnie obraz Jana Matejki „Śluby Jana Kazimierza w katedrze lwowskiej”.

Miejska Galeria Malarstwa„Galeria Narodowa Miasta Lwowa”

Na tyłach Miejskiego Muzeum Przemy-słowego, w obszernych zabudowaniach, zgromadzono malarstwo dawnych mistrzów europejskich oraz malarstwo polskie z XVIII

B.T. Lesiecki

Z dawnegoLwowa...

Page 6: KWARTALNIK (82) 2015

4

i XIX stulecia. W tej galerii znalazły się dzieła pochodzące głównie ze zbiorów króla Stani-sława Augusta Poniatowskiego oraz rodzin Potockich i Przeździeckich. Reprezentowa-ne były szkoły flamandzkie, holenderskie, niemieckie, hiszpańskie i francuskie. Wśród nich były obrazy-kopie nieosiągalnych dla kolekcji oryginałów największych malarzy europejskich. Na szczególną zaś uwagę w tej galerii zasługiwało malarstwo polskie profesorów sztuki i znanych twórców, jak Jó-zef Grassi (1757–1835), J.B. Lampi (1751––1830), Karol Schweikart (1770–1855), Jó-zef Peszka (1768–1831) oraz January Su-chodolski (1797–1875).

Do zbiorów tej galerii doszły w roku 1914, darowane przez rodzinę Orzechowiczów z Kalników, zbroje i ówczesne malarstwo polskie. Prócz tego galeria szczyciła się bo-gatymi zbiorami szlachetnej porcelany, stylo-wymi meblami, wazami z brązu, zegarami, amuletami i antycznymi monetami.

Wystawy prac malarskichPrócz stałych zbiorów współczesnego

polskiego i obcego malarstwa, grafiki i rzeźb była możność oglądania innych, nowych prac z dziedzin plastyki na wystawach se-zonowych. Były one urządzane w osobnych pomieszczeniach Miejskiego Muzeum Prze-mysłowego.

Prehistoryczne, etnograficzne i przyrod-nicze Muzeum im. Dzieduszyckich

Muzeum mieściło się przy ul. Rutowskie-go 19. Zostało założone przez marszałka, hrabiego Włodzimierza Dzieduszyckiego w roku 1845. Utrzymywane było z fundu-szów Ordynacji Dzieduszyckich. Prócz swo-jej normalnej aktywności, a więc uzupełnia-nia zbiorów, konserwacji i szerokiego udo-stępniania publiczności, muzeum wydawało własne pismo pt. „Rozprawy i wiadomości Muzeum im. Dzieduszyckich”.

Biblioteka zawierająca około 10 000 to-mów obejmowała głównie zbiory książek dotyczące zagadnień paleontologii, mine-ralogii, geografii, etnografii, jak i botaniki. W zbiorach było dużo eksponatów związa-nych z etnografią Karpat i Huculszczyzny. Muzeum znane było ze szczątków kopalne-go mamuta, skarbu wykopanego pod Micha-łowem nad Dniestrem, zbiorów instrumen-tów, rzeźb, ceramiki i strojów huculskich.

Zbiory i Galeria Malarstwa im. Miączyń-skich/Dzieduszyckich

Galeria i zbiory rozmieszczone były w pa-łacu Dzieduszyckich przy ulicy Kurkowej 15. Prócz malarstwa europejskiego z XVI do XIX wieku szkół niemieckich, włoskich, francuskich, holenderskich i hiszpańskich były też zbiory dzieł malarstwa polskiego: Matejki, J. Kossaka, Grottgera, Michałow-skiego, Grassiego, Brandta, Gottlieba, Ro-dakowskiego, Rejchana, A. Grabowskiego, F. i B.Tepów, Chlebowskiego, Piotrowskiego, Kozakiewicza i innych. Tematyka ich płócien była bardzo różnorodna, od portretów i ma-larstwa religijnego do obrazów batalistycz-nych. W całości galeria liczyła 800 płócien, a oprócz tego było 3 000 rysunków, szkiców, drzeworytów, miedziorytów, a w tym znanych ówczesnych z wieków poprzednich malarzy i rysowników. Zbiory opisane były w katalo-gu galerii opracowanym przez prof. Józefa Piotrowskiego, powszechnie cenionego na-ukowca i znawcę sztuk plastycznych oraz architektury.

Biblioteka Dzieduszyckich, zwana Poturzycką

Fundatorami biblioteki, a przy niej zbio-rów mieszczących się przy ulicy Kurkowej 17, była również rodzina Dzieduszyckich. Pierwotne zbiory książek, średniowiecznych rękopisów, inkunabułów, ilustrowanych her-barzy, atlasów oraz zbiorów królów polskich przeniesiono z majątku w Poturzycy koło Sokala pod koniec XX stulecia. Na 50 000 tomów 37 000 dotyczyło historii oraz literatu-ry polskiej. Wśród rękopisów znajdował się „Król Duch” Juliusza Słowackiego.

Muzeum Hrabiów BaworowskichMuzeum powstało w połowie XIX stule-

cia ze zbiorów i fundacji rodziny Baworow-skich. Rozmieszczono je w Arsenale Sie-niawskich przy ulicy Ujejskiego 2 (narożnik ul. Sykstuskiej).

Zbiory obrazów olejnych obejmowały 300 płócien znanych mistrzów włoskich, holen-derskich, niemieckich oraz polskich z XVI do XIX stulecia. Osobny dział stanowiły zbio-ry mebli stylowych i antycznych, porcela-ny, broni, zegarów, monet i medali różnych krajów. Miedzioryty, drzeworyty oraz szkice wchodzące w skład tego muzeum należały uprzednio do kolekcji Aleksandra hr. Batow-

Page 7: KWARTALNIK (82) 2015

5

skiego oraz dra Zygmunta Batowskiego, jak też książki do zbiorów rodziny Czarneckich.

Autografy słynnych ludzi, manuskrypty, 110 dokumentów pergaminowych sięgają-cych nadań z XII wieku, psałterze oraz 30 inkunabułów i inne pamiątki narodowe sta-nowiły odrębny dział muzeum.

Wśród nich znajdował się „Dziennik bi-twy pod Chocimiem”.

Instytut Narodowy Ossolineum. Bibliote-ka, Muzeum, Zakłady Poligraficzne

W latach I wojny światowej zbiory biblio-teczne, muzealne, pomieszczenia naukowe oraz zakłady poligraficzne mieściły się, jak i uprzednio – a później do II wojny światowej – w poklasztornych średniowiecznych za-budowaniach, zajmowa-nych do kasacji zakonów przez Karmelitanki Bose.

Zniszczone wiekiem i pożarami poklasztor-ne budynki odrestauro-wali i dostosowali do no-wych potrzeb w pierw-szej połowie XIX wieku: wiedeński architekt Peter Nobile i kapitan inż. Józef Bem, późniejszy boha-ter Polski i Węgier. Zbio-ry rodziny Ossolińskich i Lubomirskich, a póź-niej liczne dary znanych rodzin szlacheckich pol-

skich rozmieszczone zostały w wielu ob-szernych komnatach i salach, prócz tego rozbudowano w drugiej połowie XIX wieku zakłady poligraficzne. Z nich to polska książ-ka i różnorodne wydawnictwa rozchodziły się do wszystkich trzech zaborów.

Działalność Ossolineum w latach 30. XIX stulecia przyczyniła się do tego, że na ówczesnym zniemczonym Uniwersytecie Lwowskim otwarto osobną katedrę języka i literatury polskiej, co było nie do pomyśle-nia w zaborze pruskim i rosyjskim.

Nawet bardzo skrócony opis bogactw zgromadzonych przez lata w Ossolineum zająłby w tym kontekście wiele stron. Re-asumując, samo muzeum zawierało 1034 płócien, 28 000 rysunków i sztychów, 20 000 monet oraz 5 000 medali i ponad 3 800 obiek-tów muzealnych z różnych dziedzin.

Biblioteka liczyła 150 000 tomów, 700 atlasów, 5 000 rękopisów, 2 000 dyplomów i nadań średniowiecznych; zbiór podpisów obejmował 5 500 egzemplarzy, dochodziła do tego biblioteka 400 utworów muzycznych oraz zbiór specjalny starych biblii, mszałów, graduałów, psałterzy i rękopisów poczynając od XII wieku.

Na krótko przed wybuchem I wojny świa-towej doszły jeszcze do Ossolineum zbiory rodzinne Sapiehów i Lubomirskich.

Zakłady poligraficzne to osobny rozdział szerokiej działalności wydawniczej pism na-ukowych, książek popularnych, szkolnych i naukowych. Zakłady stały się od początku swojej działalności ostoją i popularyzatorem słowa i myśli polskiej nauki oraz idei wolno-ści i niepodległości.

Mu

zeu

m B

awo

row

skic

h

Oss

olin

eum

Page 8: KWARTALNIK (82) 2015

6

Biblioteka PawlikowskichBiblioteka mieszcząca się przy ulicy

3 Maja 5 specjalizowała się w kilku dzia-łach, do których dokupowano lub dołączano dalsze egzemplarze i eksponaty.

W dziale druków i rękopisów było 20 000 prac, a w tym 14 000 polskich. Wśród nich szczególnie cenne były rzadkie druki ślą-skie, pomorskie, czeskie i gdańskie oraz nadania królewskie. Tam też znajdował się Statut Łaski. W drugim dziale mieściły się mapy polskie od VI wieku. Zbiory te liczyły 720 egzemplarzy, a w nich 53 rysowanych odręcznie. Drzeworyty, miedzioryty – głów-nie polskie – stanowiły trzeci dział zbio-rów Biblioteki Pawlikowskich. W osobnym też dziale był wielki zbiór książek w języku polskim, łacińskim i greckim oraz innych obcojęzycznych.

Biblioteka UniwersyteckaÓwczesne zbiory biblioteczne mieści-

ły się przy ulicy Mochnackiego. Biblioteka założona została na polecenie cesarza Jó-zefa II w roku 1784. W początkach jej ist-nienia włączono zbiory Akademii Jezuickiej, później doszły biblioteki rodziny Treterów, Józefa grafa Kuropatnickiego i pomniejsze.

Zbiory biblioteczne znacznie ucierpiały podczas bombardowania Lwowa w 1848 roku.

W roku 1868 dwie znane rodziny ma-łopolskie, Borkowskich i Czerkawskich, wzbogaciły znacznie zbiory Uniwersytetu Lwowskiego, przekazując rzadkie książki, drzeworyty i miedzioryty z XV i XVI stulecia oraz portrety rodzinne. Oprócz tego zbiory wzbogacono o 1 200 rękopisów oraz 11 000 sztuk monet i medali, głównie dawnych eu-ropejskich.

Już na początku XX stulecia zbiory obli-czono na 200 000 tomów. Nie były w to włą-czone dokumenty uczelniane uniwersytetu ani „Archiwa Treterianum”. Również osobno traktowane były zbiory badań syberyjskich prof. Benedykta Dybowskiego, zbiory prof. Byrskiego z zakresu badań głębinowych oceanicznych, preparaty anatomiczne wraz z dokumentacją i rozprawami naukowymi prof. Kadyiego.

To samo tyczyło zbiorów i materiałów naukowych Instytutu Archeologicznego i In-stytutu Historii Sztuki. Wszystkie z nich miały odrębne warsztaty naukowe.

Biblioteka Politechniki Lwowskiej Naukowcom i studentom z różnych dzia-

łów politechniki służyła biblioteka złożona z 20 000 tomów, fachowych publikacji oraz rzadkich wydawnictw. Biblioteka była rów-nież dostępna dla zainteresowanych tech-niką i nowymi wynalazkami.

Muzeum Władysława ŁozińskiegoZbiory muzealne mieściły się przy ulicy

Ossolińskich 3. Charakteryzowały się szcze-gólnie bogactwem i różnorodnością polskiej zbroi i uprzęży z okresu XV do XVIII stulecia. Również liczne były zbiory pamiątek histo-rycznych i osobistych po królach polskich, zbiory polskiej biżuterii, antycznych mebli, dywanów, zegarów i obrazów. Do tego do-chodziły gobeliny i obce starodruki.

Muzeum Narodowe im. Króla Jana III Sobieskiego

Muzeum założone zostało w 1912 roku przez gminę miasta Lwowa. Wykorzystano do tego „królewską” kamienicę przy Rynku nr 6, archiwa zaś umieszczono w ratuszu.

Liczne zbiory zbliżały do bogatej historii Lwiego Grodu i Kresów Wschodnich, do jego życia codziennego, jak i wydarzeń historycz-nych. Obrazy, stara broń, zbiory pamiątek cechów lwowskich, zbiory etnograficzne, starożytne dokumenty, sztychy, mapy, cera-mika, meble i inne stanowiły chronione pie-czołowicie pamiątki dla przyszłych pokoleń.

Rzymskokatolickie Muzeum Archidiece-zjalne im. Jana Długosza

Muzeum zostało założone w roku 1916 przez arcybiskupa Józefa Wilczewskiego z licznych zbiorów diecezji lwowskiej. Ekspo-natami były głównie: dawne naczynia, ubiory

Page 9: KWARTALNIK (82) 2015

7

i księgi sakralne oraz obrazy o treści religij-nej. Eksponaty rozmieszczone były w pała-cu arcybiskupim przy ulicy Czarnieckiego.

Polskie Muzeum Szkolne Muzeum, założone dla popierania i po-

szerzania polskiego szkolnictwa w Galicji, zaistniało w roku 1903 za zgodą szkolnych władz austriackich. Wykorzystywane było wszechstronnie dla celów zarówno pedago-gicznych, jak i pomocniczo-organizacyjnych. Korzystający z muzeum mieli do dyspozycji 10 000 książek, 7 000 różnych obiektów do pomocy, programowania i przygotowywa-nia nauczania oraz fachowe wydawnictwa.

Stała Wystawa Wytworów Przemysło-wych

W dawnym pałacu Biesiadeckich przy Placu Halickim mieściła się galeria wyro-bów meblarskich, tkanin, ceramiki, różnych wyrobów rzemieślniczych i artystycznych z drewna i metalu, dywany i kilimy, wyroby skórzane, ubrania i inne. Na miejscu w gale-rii można było załatwić transakcje handlowe z producentami.

ArchiwaArchiwa państwowe, krajowe galicyj-

skie, miejskie i klaster, archiwa kościelne diecezjalne i klasztorne (zakonne) zawie-rały nieprzebrane bogactwa informacji hi-storycznej, gospodarczej, planowania i roz-

budowy miasta, jego obronności, higieny, praw i obowiązków mieszkańców, wymiaru sprawiedliwości, zobowiązań wobec władz i wiele innych.

Z B I O RY P RY WAT N E

Zbiory Leona hr. PinińskiegoZarówno wielką wartość artystyczną

i kolekcjonerską, jak i materialną stanowiły prywatne zbiory hr. Pinińskiego. Rozmiesz-czone były w jego willi przy ulicy Matejki 4, a dostępne jedynie dla badaczy sztuk pla-stycznych i koneserów.

Trzon zbiorów stanowiła kolekcja obra-zów olejnych, akwareli, rysunków i sztychów europejskich z różnych epok. Wystarczy wymienić kilka nazwisk malarzy, by mieć pojęcie o doborze kolekcji: z obcych – Tie-polo, Valazquez, Ostade, Reynolds, Guar-di; z Polaków – Matejko, Grottger, Fałat, Michałowski, Chełmoński, Malczewski i inni.

Zbiory prof. dra W. ŁukaszewiczaNieustępujące wartością kolekcji hr. Pi-

nińskiego były wszechstronne zbiory prof. Łukaszewicza (ul. Sykstuska 43). Zwłaszcza kładł on nacisk na kompletowanie ówcze-snego malarstwa polskiego, polskiej zbroi z różnych epok, pasów słuckich, starodru-ków i nadań królewskich. Gobeliny, wschod-nie dywany, szlachetna porcelana, antyczne meble i rzeźba dopełniały zbiory.

Zbiory Heleny Dąbczańskiej Różnorodność zainteresowań artystycz-

nych uwydatniła się w zbiorach Heleny Dąb-czańskiej (Cytadela nr 3). Poczynając od dawnej sztuki sakralnej, zwłaszcza ikon, obrazów świętych i historii kościoła, poprzez sztychy (20 000 egz.) do dywanów, rzeźby w kamieniu i metalu oraz mebli stylowych. Helena Dąbczańska przeznaczyła wszyst-kie swe zbiory dla Muzeum Narodowego w Krakowie.

W roku 1914, w czasie gdy Lwów zajęty był przez Rosjan, ze zbiorów Dąbczańskiej została wywieziona cała kolekcja etnogra-ficzna ruska w głąb Rosji.

Artykuł pochodzi z Biuletynu „Lwów i Kresy”, nr 59 z kwietnia 1989 r., LondynKa

mie

nic

a Kr

óle

wsk

a p

rzy

Ryn

ku –

Mu

zeu

m N

aro

do

we

im.

kró

la S

ob

iesk

ieg

o

Page 10: KWARTALNIK (82) 2015

8

P R O Z A

O Lwowie, zabaw wszelkich wynalazku!Pełno tu ludzi, pełno wszędzie wrzasku.Gdzie czas przepędzić, gdzie pieniądze tracić?Tylko we Lwowie, choćby i przepłacić!

Silva rerum Polanowskiego

Rozkaż włożyć czwórkę rysaków do lan-dary srebrnokutej, niech furier ze strusiem piórem siądzie na koźle od parady, weź worek dukatów obrączkowych oraz pasów nieco – choćby parcianych – do wyciągnięcia karocy, gdy w błocie ugrzęźnie – pojedzie-my do bardzo przyjemnego miasta. Przez Lublin, Zamość, Krasnystaw i Żółkiew po-dążym do Lwowa. Nie ma tam już wpraw-dzie owych wilków żarłocznych, które wyły pod namiotem króla Jana na Łyczakowie, i ślad zaginął także po dziewczynie uroczej, co to nią sobie zawrócił głowę król Włady-sław IV; ale czeka nas wiele innych siurpryz w mieście, w którem nikomu chyba źle się nie darzyło.

Nie posiada miasto owe budowli wspa-niałych ani osobliwości nadzwyczajnych. Zgoła nieosobliwe są próchniejące mostki drewniane na Pełtwi, a oba Zamki: Wysoki i Niski – tak mizerne, iżby w nich żaden kasz-telan nie zamieszkał. Wiele rzeczy dzieje się tu na opak. I tak znajdziemy we Lwowie Krakowskie Przedmieście i Nalewki. Ale na owym Krakowskiem nie senatorowie, lecz żydowiny plugawe gnieżdżą się, a nalewki wraz z rozolisami wyrabia Imci Baczeles z Marguljesem.

Wiedzcie wszelako, że matka przyroda obdarowała miasto nadzwyczajnym tempe-ramentem, z którego senatus populusque leopoliensis szeroko słynie po świecie.

Inaczej ongi w tem mieście bywało. For-tuna pieściła je i polscy królowie, małma-zyją pijał rajca w trzyokiennej kamienicy, a wszystkie dziwy uriańskie przez Lwów wędrowały do Polski. Wśród bram niekształt-nych, ale tęgo-mocnych, do których aż do roku 1704 wróg żaden wstępu nie miał, ple-

niły się gesty wielkie i szumne splendory. Jakieś przesławne wiktorie nad pohańcami, jakieś wojny kokosze, jakieś ślubowania Najświętszej Panience. Tę przeszłość, bo-gatą w złoto, pracę i potęgę, pamięta może lew kampianowski na Zamku i Madonna Domagaliczów w katedrze, ale my jej nie pamiętamy, bośmy nie lwy są, jeno zają-ce pudrowane z dworu króla Stasia. Tętni i dzisiaj rozgwar w mieście, ale nie tamten. Bardzo przyjemne miasto, ale nie to samo. Gdzież mieszczki urodziwe, gziące się po-śród okien, wyścielonych kobiercami? Gdzie ów arcy-puszkarz wielkiej strzelby, który sło-niną harmaty przy święcie smaruje? Gdzie Króle Najmiłościwsze i ten z nich najlepszy, piszący do swej Marysieńki: „Będąc wczoraj na Wysokim Zamku, uważałem długo za-chodzące słońce i biegnące w tamtą stro-nę obłoczki. O jakożem życzył obrócić się w jaką kropelkę deszczu albo rosy, a spaść na najśliczniejszą buzieczkę Waszmości!”.

Bogata Rzeczpospolita miała Lwów bo-gaty, kiedy ją skurczono, odmieniły się dzieje miasta. Szumi i teraz we Lwowie, ale nie pro-porcami usarii. Pustotą. Nie Grek ani Woło-szyn z towarem wjeżdża w bramy miasta, ale rokokowy kawaler z damami. Bo mu jest po drodze. Czy z Ukrainy jedzie do stolicy czy z Żytomierza śpieszy do Paryża, na wojaż słodki a beztroski, zawsze zawadzić wypad-nie o bramy bardzo przyjemnego miasta.

Wszyscy nieomal senatorowie Rzeczpo-spolitej mają we Lwowie rezydencje. Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” dzierży pałacyk na Krakowskiem, Józef Potocki mieszka za furtą jezuicką, Jan Amor Tarnowski i Poniń-ski trzymają dom otwarty na placu Castrum, sędziwy ks. wojewoda Czartoryski mieszkał do niedawna opodal Kaleczej Góry, wspa-niałe apartamenta czekają też przyjazdu ks. jenerała ziem podolskich i jego głośnej w świecie małżonki.

Nazwy już tylko z czasu tego zostałe świadczą o ludziach. Cetnerówka wspomi-

Stanisław Wasylewski

Bardzo przyjemne miasto

Page 11: KWARTALNIK (82) 2015

9

na wdzięcznie wojewodę z Krakowa za to, że ją w platany, ligustrie i jodły jasnozie-lone przyodział, Lonsznówka wywodzi się w prostej linii od tego Jana de Berier Long-champs’a, który reprezentantem republiki weneckiej przy Rzeczpospolitej bywał, i od tego, co bogom helleńskim posągi stawiał na Kaiserwaldzie.

Jak w Rzymie starożytnym dwóch było konsulów u steru, tak Lwów w dziedzinie splendoru, aparycji i bon tonu podlega wła-dzy kuchmistrza i pisarza. Bliższych określeń nie potrzeba, bowiem każdy wie, że tu mowa o w. kuchmistrzu koronnym Michale Wiel-horskim i wielkim pisarzu kor. Franciszku Rzewuskim. Pan pissage Rzewuski miesz-ka w kamienicy królewskiej na Rynku, ale domem jego jest na równi cały kontynent. Zapewne lepiej zna Paryż od miasteczka pod Wysokim Zamkiem i chętniej przecha-dza się nad Sekwaną, jak po bulwarach

nad Pełtwią. Pamiętamy go zresztą z dwo-ru warszawskiego, gdzie długo marszałko-wał. We Lwowie osiada, gdy mu już na 6. krzyżyk poszło.

Mimo wieku zawsze równie zawołany jeździec, sawant, hulaka i elegant, zabiega-jący pilnie, aby salony lwowskie do warszaw-skich upodobnić. Pan kuchmistrz Wielhorski ma zamek w mieście Stryju oraz i pałac we Lwowie. To ów słynny, mocno ukształcony przyjaciel Jana Jakuba Russa, który dlań napisał swe „Uwagi nad rządem polskim”, to ten wielbiciel pięknie oprawionych książek francuskich, niedawny minister konfederacji barskiej w Paryżu, człek wielkiego gestu i fortuny, ale małego w głowie porządku!

Pod koniec 18. stulecia miejsce obydwu konsulów zajmie osobnik z innej całkiem gli-ny, adwokat J. Dzierzkowski, człek nadzwy-czajnej tuszy – i ruchliwości. Będzie całemi dniami biegał po sądach, a zarazem kierował W

ały

Het

mań

skie

we

Lwo

wie

, o

k. 1

88

8 r

., r

ys.

K. M

łod

nic

-ki

ego

, d

rzew

ory

t A

. Zaj

kow

skie

go

. W

g O

. C

zern

er:

Lwó

w

na

daw

nej

ryc

inie

...

Page 12: KWARTALNIK (82) 2015

10

polityką i podtrzymywał kulturę, zamierającą w starym Lwowie. O Dzierzkowskim pisze w r. 1800 ks. jenerałowa Czartoryska do syna Adama: „Nie wiem, czy znasz Dzierz-kowskiego, to człowiek szczególny w swoim rodzaju. Nie był nigdzie, nic nie widział, edu-kację odebrał bardzo zaniedbaną, a jednak wrodzony gust, dowcip, rozsądek czynią go zdolnym do wszystkiego. Nic mu też obcem nie jest, a kierowany własnym upodobaniem, nachwytał mnóstwo wiadomości. To człowiek najmilszy w całym Lwowie!”

Wszystko prawda, o ile się ją przez trzy podzieli i doda co prędzej, że o ludzi milszych od bałabana owego nie było wcale trudno.

Nie ma już wprawdzie Ignacego Krasic-kiego ani ks. Piramowicza, którzy tu filozofię w akademii jezuickiej kończyli, ale są inni i tacy, i owacy, cisi i głośni, rwetes w kraju czyniący lub też ukryci. W cieniu książek i sztychów, w otęczy ogrodów pięknie strzy-żonych i własnego smutku.

W płaszczyku czarnym z pętliczkami srebrnymi i „obszlegami” z błękitu, berło zło-ciste praworącz, bierze student Franciszek Karpiński bakalaureat św. teologii z rąk o.o. jezuitów, a jego protektor, wojewoda bełski Cetner, hoduje w swym ogrodzie najrzadsze krzewy świata. Pan Dąbski gromadzi obrazy Rubensa i Tycjana. Pan Wronowski zebrał w swym pałacu 30 tysięcy ksiąg rozma-itych i kocha artystów, pani Niemierzycowa pisze śliczne wierszyki bez ustanku od lat młodych, podobnie czyni pani Szeptycka, gdy tymczasem wojewodzina Kuropatnicka tłumaczy własnoręcznie przedziwne francu-skie romanse, pani Humiecka z Lubienia ma karzełka Żużu, o którym już kiedyś słyszeli-śmy – jest wiele innych dam świętobliwych i niecnotliwych, a wszyscy myślą jeno, jakby największe iskry wesołości z siedmiu dni tygodnia wykrzesać. W katedrze lwowskiej rezyduje arcybiskup, który kocha sztukę ba-rokową, i jego sufragan, który woli lombra. Ks. arcybiskup przetapia pilnie srebra ko-ścielne, sprzęty i kielichy najstarsze, aby z nich odlewać nowomodne figury świętych Pańskich, ks. sufragan raczej srebrne talary wykłada raz po raz przy stoliku karcianym.

* * * Najlepiej wybrać się do Lwowa na owych

sześć niedziel zimowych, od stycznia do po-łowy lutego, kiedy odbywają się kontrakty.

Wówczas próżnowanie dochodzi do szczy-tów – pracowitości. Cała Ruś Czerwona, pół Wołynia i Ukrainy wynajmuje we Lwowie kwatery (po 50 dusiów obrączkowych od izby). Śluby, zaręczyny, pogrzeby i obłó-czyny z tańcami, reduty całe pełne kawa-lerów w białych pończochach i dam pięknie czubatych. Przybyli ławą dla załatwienia wszystkich owych interesów szlacheckich, które rok cały kontraktów czekają. Przybyli odwszędy, w roku 1787 naliczono gości do 4226 osób. Sypią się recesy, komplanacje, transfuzje i cesje; ten schedę dziedziczy, ów procenta odbiera, trzeci dobra na żonę przepisuje, bo rzekomo tylko po to przy-jechał. „Co rok bywałem na kontraktach we Lwowie – przyznaje się Ochocki – pod pozorem odbierania procentów od sumki mej żony, lecz traciło się oprócz zakupów czasem dwa razy tyle. Żonie mojej za każ-dym razem, wyjeżdżając do Lwowa, dawa-łem słowo, że nie wpadnę w bałamuctwa”. A bałamuctw przeróżnych moc na każdym kroku. Na czas kontraktów przyjeżdżają co najweselsze kokoty Warszawy (wylicza je skrupulatnie Fryderyk Kratter), jest nadto szczwalnia i menażeria, są marionetki i ga-leria figur woskowych w trzech salach. Ga-pią się na te dziwy goście z partykularza, ile oczu starczy. Trzysta doróżek w nieustan-nym rozjeździe po wyłożonych (na ten czas) deskami ulicach; u Hechta trzy razy do obia-du na sto osób podają. „Łokieć ręczników za czworaka!”, „Trzy szklanki kawy za kraj-car!” – słychać coraz wśród sejmikujących, a otuleni w kożuchy księgarze sprzedają na rynku „świże bałabuchy” i stare kroniki, kalendarze i dzieła teologiczne.

Dzięki kontaktom lwowskim przeżył spo-kojnie pięć lat w swym skołatanem życiu pan dyrektor Wojciech Bogusławski i miewał tu czasami parę groszy w kalecie, co mu się chyba nigdy w Warszawie nie przydarzyło. Zjechał ze swą trupą do Lwowa, gdy już w Warszawie nie było komu i za co grać.

Graf Rzewuski nie poskąpił szczo-drych subsydiów, zaczem pan Wojciech obdarza Lwów – Łazienkami. Pół Lwowa zbiega się do ogrodu Jabłonowskich, by oglądać spadzisty pagórek, splantowany w sposobie rzymskich amfiteatrów na trzy coraz wyższe siedzenia. „Śpiew i muzy-ka – czyli dla otaczających drzew, czyli przez skutek proscenium, sztucznie od-

Page 13: KWARTALNIK (82) 2015

11

głos pomnażającego – najprzyjemniej się tu wydawały”. Przez 5 lat z rzędu (1794––1799) wysypywał Bogusławski co tygodnia teatrum swoje świeżym piaskiem, sprzedaw-szy wpierw „bileta” do ostatniego. Bardzo przyjemny był teatr w bardzo przyjemnym mieście. Gdy w sztuce wschód słońca miał się ukazać na scenie – gorliwi słuchacze do świtu na prawdziwe słońce czekali. Ilekroć „batalia w Iskaharze” armat wymagała – to nie papierowe, ale oczywiste, ze spiżu, ry-czeć poczynały w ogrodzie Jabłonowskich. Młody dependent adwokacki Alojzy Żółkow-ski tak był widowiskiem zachwycony, że per pedes poszedł do Warszawy, by tam zostać najsławniejszym aktorem. Podobnie szewczyk Benza tak długo wpatrywał się w scenę, aż się ukształcił w znakomitego tragika. Nigdy w stolicy nie bywało tak do-brze Bogusławskiemu jak teraz we Lwowie.

* * * Bardzo przyjemne jest miasto, choć

wiosną tonie calutkie w odmętach błota. I trzeba poczet hajduków, iżby ugrzęzłą w tym błocku karocę na świat Boży wydo-byli. Zdarzyło się nawet, że cesarz Józef II na samym rynku ugrzązł wraz z sześciokąt-nym zaprzęgiem. Cóż zaś czynił ten monar-cha we Lwowie? Odbywał podróż po swym własnym kraju!... Albowiem zapomnieliśmy dodać, że tenże Pan Najjaśniejszy włada obecnie Lwowem najmiłościwiej i że od 1772 r. cała Ruś Czerwona znalazła się w granicach imperium habsburskiego. Na ratuszu lwowskim, zdobnym dawniej w por-trety królów i hetmanów, suszy się w oknach bielizna austriackich żołnierzy, a waleczne „miszczany” lwowskie, co dawniej ogniem swoich dział Turków i Szwedów razili, strze-lają dalej z armat – w dniu imienin guber-natora. O, miasto, któreś dawniej opierało się Chmielnickiemu i kozaczyźnie, kasztelu mężny w potrzebach tatarskich, czemu pa-trzysz spokojnie, jak ci wywozi Rakus z ar-senału „broni ręcznej palnej 42 000 sztuk, harmat pociążnych śpiżowych 12 i prochu w beczkach 26 cetnarów?!” Lecz miasto czeka smętnie ogłupiałe, albowiem prawią mu kawalerowie kontraktowi, że teraz do-piero będzie we Lwowie dobrze i zacznie go miłować – Rzeczpospolita.

Weseli ludzie wieku oświecenia rozpo-częli odwiedzać gwałtownie Lwów od tej

chwili dopiero, gdy dostać się można było do miasta za zezwoleniem komory austriac-kiej w Radziwiłłowie czy Bełżcu.

Brzydkie przyzwyczajenie ciągnęło po wiek wieków szlachtę polską tam, gdzie moż-na się uczepić jakiejś możnej, żeby obcej klamki. A przeto, gdy na wałach guberna-torskich zaciągnęli wartę grenadierzy eksc. Pergena w konopiastych harcopfach, gdy miastem zawładnął supernumerarer Unter-leitnant w trójkątnym kapeluszu i odwiniętym kabacie – wówczas Lwów wszedł w modę w Rzeczypospolitej. Nawet na zamku kró-lewskim w Warszawie zaczęto teraz rozpra-wiać o brudnym miasteczku znad Pełtwi.

Zaborem Rusi Czerwonej nie trzeba się zbytnio martwić. Entre nous soit dit, mój dro-gi, Rzeczpospolita jest dość wielka, aby tę utratę przeboleć. Czarno-żółty diabeł nie taki straszny, szczególnie dla tych, co już zło-żyli wiernopoddańcze homagium. A zresztą „witał cię pies, panie Goess”, jak z irytacją zapisał sobie szlachciura jakiś w raptula-rzu. Komu jak komu, ale wesołkom owym, z którymi wybraliśmy się na pierwszy wojaż lwowski, bynajmniej krwi nie psuła „odmiana stosunków politycznych”. Patrzyli z należną pogardą na obdartusów, którzy zjeżdżają tu tłumnie, zwąc się ck urzędnikami, na podat-ki i reformy józefińskie, na trafiki, kasarnie, fiskusy. Kawalerowie rokoka mieli ważniej-sze rzeczy na głowie i nie kłopotali się tym zbytnio. „Po trzecim rozbiorze – opowiada człek ówczesny – zdawało się, że wszyst-kie prowincje słowo sobie dały, aby się we Lwowie gromadzić. Bawiono się bez końca, kochano na zabój, grano w karty bez pa-mięci, upijano śmiertelnie i szalano, jak za dobrych czasów”. Przystanią awanturników i garsonierą bonwiwantów stała się juści praeclara urbs Leopolis. Tonęły karoce na ulicach, tonęły i dusze ludzkie – w błocie. „Syt i przesycony zabawami rozkosznemi i zbytkiem wszelkiego rodzaju – tak kończy swą spowiedź Imć Jan Duklan Ochocki – odjeżdżałem ze Lwowa podobny do charta, zgonionego w polu i niemogącego się już ruszyć do najłakomszej zwierzyny”.

Zasłynął teraz Lwów jako najpierwszy w Rzeczpospolitej salon de jeu. Jeszcze za barskich czasów przegrał we Lwowie Branicki 10 tysięcy dukatów, a Kasper Lu-bomirski 40 tysięcy zgarnął. Ks. sufragano-wi Sierakowskiemu wypadła raz talia kart

Page 14: KWARTALNIK (82) 2015

12

w czasie uroczystej celebry, a wcale się tem nie zgorszył, gdy mu raz pani Mniszchowa posłała w prezencie infułę, ukrytą w po-krowcu z żołędzików. Wszystkie królewięta wołyńskie zjeżdżały do Lwowa na partię faraona, aż wdał się w zabawę cesarz Jó-zef II, który ogłosił patent osobny, zakazując najsurowiej „swoim kochanym poddanym galicyjskim gry w macao, farao, trente, stra-szaka oraz mezzoduodeci. Przestępcy tego zakazu za każdym razem 300 czerwonych złotych za karę zapłacą”. Przestępcy wów-czas dopiero poczęli grać na dobre i grali przez lat czterdzieści w kamienicy królew-skiej u pisarza Rzewuskiego, u Ponińskie-go i Turkuła, u Szumlańskiego i u różnych innych Korytowskich.

Przy stolikach karcianych i na bankie-tach kontraktowych dali sobie rendez-vous co najpierwsi awanturnicy. Kogoż poznać chcecie? Może szarlatana Cagliostrę?... Ow-szem, bywał on we Lwowie pospołu z panem Grabianką, owym mistykiem zwariowanym, który założył w Petersburgu „sektę nowego Izraela” i urządzał magiczne obrzędy w Awi-nionie. A może ciekawiście papieża karcia-rzy i hetmana wszech ptaków niebieskich, co to kartołupił nawet z Marią Antoniną – Walickiego?

Odwiedza często Lwów, bo miłuje stawki wysokie. Zagląda też do miasta ze swej wo-łyńskiej Tynny stary „książę Denasów”, spo-kojny już, zmęczony awanturami życia. Ten fantastyczny globtroter i wesoły zdobywca Gibraltaru, który blagą świat cały podbił, ma opodal Lwowa klucz jaryczowski i swą drugą małżonkę z Gozdzkich, zajętą na szczęście na wsi ogrodem i wodotryskami.

Gdzie był Cagliostro, Walicki i de Na-ssau, tam zabraknąć nie mogło Casanovy. Tedy zwabiony sławą przyjemnego miasta przesiedział tydzień u p. Kossakowskiej, bardzo zadowolony z kuchni i nie mniej z dowcipów weredyczki, gdyż nie rozumiał po polsku.

Dobrzy nasi znajomi z Warszawy znaleźli tu we Lwowie wcale niespodziewanych ry-wali. Obaczyli bowiem nie bez zakłopotania, że wraz z czarno-żółtym najeźdźcą spadła na Lwów cała falanga obieżyświatów, filo-zofów, policjantów i wykpiszowców, którzy bujnością swych przygód mogą śmiało się mierzyć z przyjaciółmi signora Cagliostry. Przybyli profesorowie uniwersytetu, którzy

uciekają przed kryminałem, oszuści z tytu-łami grafów, radcy gubernialni podejrzani o morderstwa. Ale dla wszystkich znajdzie się miejsce. Lwów słynął zawsze z gościn-ności.

Najliczniej wszelako zgromadzili się nie-znani tu prawie dotąd – wolnomularze. Nie-mal z pierwszym oficerem austriackim przy-jechał do Lwowa dziwny mistyk z kielnią i fartuszkiem w ręku i jął szukać zwolenników do kultu Hirama, Wielkiego Budowniczego świata. Jak grzyby po deszczu rosły loże masońskie. Zakładali je kaprale armii Hali-ka i profesorzy uniwersytetu józefińskiego.

L’abbe Baudin rozdzielał w kawiarniach stopnie i patenty masońskie, porucznik von Clemens utworzył dla lwowskiego garnizonu lożę „Pod Trzema Sztandarami”, profesor Fessler, mnich, dramaturg, uwodziciel, orien-talista i superintendent ewangelicki w jed-nej osobie, przedsiębrał reformę ustroju lóż lwowskich, ale najwięcej skorzystał Cheva-lier d’Arnaud, obrotny syn tapicera z Paryża.

Pozyskawszy dla tajemnic masońskich jakąś hrabiankę, bliżej nieznaną, jurną pan-nicę Potocką, poślubił ją potajemnie i wziął potem grube odszkodowanie od rodziny. In-nego rodzaju ferment wniósł w loże lwowskie pan kuchmistrz Wielhorski, usadowiwszy tam mimo protestów siostrzyczkę, którą-mienił „sławną poetką francuską”. Lóż wol-nomularskich było we Lwowie chyba tyle – ile karciarni.

Jeno że się efektowniej nazywały: „Pod Prawdziwą Przyjaźnią” (1782) była loża arystokracji, w loży „Trzech Białych Orłów” (1772) orzeł biały nie miał wielkiej pociechy, bo gromadzili się w niej urzędnicy austriac-cy; za to w „Doskonałej Równości” znaleźli pod pokrywką szat masońskich doskona-łe schronienie farmazoni pana Kościuszki.

* * * Czyje właściwie jest to miasto, w którym

mieszkańcy wytworni mówią po francusku, okupanci po niemiecku, coraz mniej pewni, co się w przyszłości z tej Galicji zrobi, czy się ją sprzeda, czy na jakąś inną Serbię za-mieni? Co sądzić o tym grodzie skarlałym, do którego zbiegli włóczęgowie z całego kontynentu. Więc mniemasz tu innych ludzi prócz takich, co szukają mętnej wody dla połowu ryb, prócz lalusiów strojnych, urzą-dzających ostatnią fete champete skazane-

Page 15: KWARTALNIK (82) 2015

13

go na śmierć rokoka, czy tylko po to leżą w arsenale ostatnie śmigownice Rzptej, by ich Imć Bogusławski do spektaklów używał?

Dniem i nocą trwa dziwne widowisko. Ślęczą do białego rana farmazoni nad ta-jemnicami siódmego stopnia, cietrzewią się karciarze przy faraonie, a co godzina trębacz z wieży ratuszowej wygrywa hejnał na cztery świata strony i słychać prastarą i śmieszną śpiewkę stróża nocnego:

Pan burmistrz i ławnicyŚlą ostrzeżenie wam,Aby nie palić świecI nie otwierać bram!

Stary Lwów królewski, emporium Kam-pianów i Alembeków, śle zza grobu daremne ostrzeżenie ludziom, którzy żadnych prze-stróg nie słuchali.

Czyż istotnie pośpiewy stróżów nocnych ginęły bez echa w mrokach nocy? Już prze-cież dawny kronikarz nazwał stolicę Czer-wonej Rusi Lwowem potrójnym – Leopo-lis triplex. Więc może i teraz obok Lwowa rokokowego i austriackiego, karciarskiego i obojętnego znajdzie się jaki trzeci jesz-cze Lwów?

Podobnie jak w lesie odwiecznym wykwi-tają wśród próchna zwalonych kłód gałązki młodych drzew, tak we Lwowie, na starym gruncie spróchniałej Rzeczpospolitej, rość jęły gwałtownie pędy młode, rwące się ku nowemu życiu. Odszukać polskość Lwowa w 18. stuleciu nietrudno. Zaglądnijcie któ-regoś południa latem 1792 roku do ogrodu Jabłonowskich i spójrzcie w twarz rycerzyka, który samotny przechadza się po alejkach parku. To ks. Józef. Pójdźcie i wieczorem do tego samego ogrodu, gdy setki rozpło-mienionych gęb aplauduje sztuki narodowe Bogusławskiego. A potem lwowskich „jakobi-nów”, a przewodzi im cichcem przybyły zza granicy oficer inżynierii z perkatym nosem. Przypomnieć jeszcze trzeba by wzburze-nie pani Bielskiej, gdy chciała strącić ze łba kapelusz Austriakowi, a także posłu-chać, co raportują ganz geheim do Wied-nia gubernatorzy Lwowa. Nareszcie niech nas umocni wierszyk, który obiega miasto w opisach. „Młoda Galicjanka” woła tam do „dam polskich”:

Polki wolne! Słuchajcie niewolnicy głosu Wy, co nie znacie smutnych znaków mej niedoli,

Co czujecie moc szczęścia, co wam wolność miła,

Patrzcie: ja dźwigam znamię haniebnej niewoli,

Ja, co się równie z wami Polką urodziła!

Smutna elegia taką kończy się przestrogą:

Jeśli głos niewolnicy od was pogardzony,Jeśli litości wasze serce nie uczuje,Wspomnijcie, że i wasz los nie jest

zapewniony,Że ręka, co nas więzi, na was łańcuch kuje.

Lwowa polskiego idźmy dalej szukać na posiedzeniach owej loży masońskiej „Do-skonała Równość”, w której zamiast pom-patycznych obrzędów omawia się plany przyszłego powstania przeciw Austriakom. Lwów polski mówi między wierszami jedy-nej wówczas gazety politycznej w Polsce, która wychodziła we Lwowie pod wiele mó-wiącym mianem: „Dziennik Patriotycznych Polityków”. I w wielu innych, ukrytych przed okiem rakusowem miejscach skrywa się wierząca w jutro tęsknota miasta i ziemi, choć czasem błyśnie nagle wpośród tłumów w niedzielne południe na rynku.

Tak w dzień Wielkiej Nocy roku 1798 pro-wadzili policjanci dziwnego więźnia ulicami: zbiedzony, rozczochrany człeczyna zwracał powszechną uwagę, albowiem wśród łach-manów jego szat błyszczał, jak na urągo-wisko, złoty klucz szambelański. Więźniem owym był Walerian Dzieduszycki, dumny karmazyn i wytrwały rycerz niepodległości, nieustraszony kolaborator powstania ko-ściuszkowskiego, towarzysz jego prac i za-mysłów. On to właśnie zaraził loże masoń-skie myślą rewolucyjną, on wraz z Deniską, Dzierzkowskim i Siemianowskim organizo-wał pierwszą po trzecim rozbiorze próbę chwycenia oręża do walki. Nadmiar złego okrutny jakobin wniósł, o zgrozo, memoriał do dworu wiedeńskiego z projektem odbu-dowania Polski pod berłem Habsburgów. Za to go aresztowano, internowano i na pół roku osadzono wraz z Kołłątajem w twierdzy ołomunieckiej.

Nie dla wszystkich jednako przyjemne było miasto, lecz już przecież po troszę świa-dome czasów nowych i przemian wielkich, których dokonać w niem miało stulecie nowe, rodzące się wśród błyskawic, jak burza.

Page 16: KWARTALNIK (82) 2015

14 Stanisław Wasylewski

Page 17: KWARTALNIK (82) 2015

15

Artykuł publikujemy za zgodą Autora.

Ponieważ pisał o historii zajmująco, był zwalczany przez historyków. Po pra-wie pół wieku wznowione zostało Życie polskie w XIX wieku Stanisława Wasy-lewskiego, niewątpliwie opus vitae auto-ra. Pracował nad tą książką trzydzieści lat, edycji jej nie doczekał. Gdy w końcu dzieło zostało wydane, specjaliści kręcili nań nosami. Pewnie dlatego, że czyta się je niczym powieść obyczajową, że skrzy się anegdotami, urzeka gawędziarskim stylem, porywa i wzrusza. A wszystko to są grzechy uważane za śmiertelne przez utytułowanych nudziarzy, których książki ukazują się w nakładzie 500 egzempla-rzy, z czego sprzedaje się co dziesiąty.

Stanisław Wasylewski reprezentował inną szkołę. Przed wojną jego książki (m.in. Romans prababki, Na dworze króla Stasia, Szambelanowa z Walewic), zbiory szkiców (Portrety pań wytwornych. Czasy Stanisła-wowskie) i monografie (Lwów) rozchodziły się błyskawicznie. Był ulubieńcem czytelni-ków gustujących w jego eseistyce, zawsze – poza względami merytorycznymi – eleganc-kiej, trochę „lekkiej, łatwej i przyjemnej”. Ale doczekał się i oficjalnego uznania w postaci m.in. Złotego Wawrzynu Polskiej Akademii Li-teratury, choć wybitny historyk Szymon Aske-nazy ostrzegał go: Niechże się pan przypad-kiem nie łudzi, że Kościół oficjalny, że parnas naszych historyków użyczy panu poparcia. Nigdy! Oni są albo impotentami i zwalczać będą pańskie rzeczy, bo tak pisać nie po-trafią, albo dla zasady. Z pospolitej zawiści.

HISTORIA WIDZIANA „ODDZIELNIE”Porównania z Normanem Daviesem na-

suwają się same. Ale w więcej niż chłodnym przyjęciu Życia polskiego... w 1962 roku nie chodziło już przecież o zawiść. Stanisław Wa-sylewski nie żył od dziewięciu lat, młodemu

pokoleniu jego nazwisko niewiele mówiło. Krytycy postanowili jednak nie dostrzegać uroków tej prozy, skupiając się na rzeko-mych brakach warsztatowych autora, na nie-umiejętności stworzenia przez niego syntezy, wreszcie na karygodnym – ich zdaniem – nieuwzględnianiu w należytych proporcjach wszystkich warstw społeczeństwa polskiego, zwłaszcza chłopstwa. W efekcie, użalał się np. Krzysztof Teodor Toeplitz, powstała hi-storia widziana „oddzielnie”, jałowa i przy-padkowa w istocie, a błyskotliwej jej powłoce nie odpowiada podskórny nurt intelektualny.No jasne, gdyby Wasylewski rozpisywał się o doli chłopa pańszczyźnianego, jak to czy-nili autorzy podręczników szkolnych, byłoby inaczej. Tyle że to w wyniku działań eduka-cyjnych prowadzonych z tymi podręcznikami pod pachą wiele osób z mojego pokolenia znienawidziło historię raz na zawsze. Gdy-bym w odpowiednim momencie nie trafił na książki autorów przedwojennych – właśnie historyczne – podzieliłbym te uczucia.

Na szczęście dawne i mniej odległe dzie-je można było poznawać nie tylko z podręcz-ników podporządkowanych marksistowskiej doktrynie. A o życiu Polaków w pięknym wie-ku XIX, tyle że pod zaborami, praca Stani-sława Wasylewskiego przynosi multum infor-macji dotyczących spraw najważniejszych, ważnych, mniej istotnych, a nawet – zdawa-łoby się – całkiem drugorzędnych. Autor pi-sze o narodowych powstaniach i wieszczach romantycznych, o epoce wyzwolenia kobiet, błyskawicznym rozwoju dziennikarstwa i... nikotynizmu. Po lulkach pojawiły się bowiem cygara i w końcu papierosy, które kurzono, ile wlezie, choć za palenie na ulicy w War-szawie trafiało się do więzienia.

Pisał Wasylewski o Mickiewiczu i Chopi-nie, ale za jednego z najuczeńszych Polaków – którego zostawiona w rękopisie powieść o pół wieku wyprzedziła w Europie technikę tzw. romansu szufladkowego, tyle że ogło-szona u nas trzydzieści lat po śmierci autora

Krzysztof Masłoń

Stanisława Wasylewskiego życiorys dwudziestowieczny

Page 18: KWARTALNIK (82) 2015

16

przeszła w przekładzie bez wrażenia – uznał Jana Potockiego. Genialnego powieściopisa-rza, jasnowidzącego historyka i odkrywcę, który cieszył się opinią kompletnego impro-duktywa. Arystokracja wiedziała o nim jedy-nie, że ten oryginał do salonu hrabiny matki potrafił wejść nago, ale z szablą przy boku, a do Egiptu pojechał tylko po to, by na jednej z piramid wyryć kozikiem werset z Delille’a, a wreszcie, gdy mu się wszystko znudziło, strzelił sobie w łeb w Uładówce na Podolu. Tak właśnie pisał Stanisław Wasylewski.

WIELMOŻNE MIASTO LWÓWJego dorobek literacki jest imponujący.

Wydał ponad 20 książek, nagrał 300 audy-cji radiowych, napisał blisko 400 czytanek dla młodzieży szkolnej i ok. 6 tys. artyku-łów i felietonów. Wszystko to przed wojną. Przez osiem powojennych lat nie ukazała się drukiem żadna jego książka, a artykuły prasowe publikował pod pseudonimem. Aby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało, musimy się cofnąć do lat okupacji, do Lwowa roku 1939.

Dla Wasylewskiego było to miasto wy-jątkowe. A raczej wielmożne. We Lwowie wydanym w 1931 roku w sławnej serii „Cuda Polski” pisał: Jest w zwyczaju nad Pełtwią tytułować się w listach wielmożnym panem. Inaczej obraza. Dobry to zwyczaj w odnie-sieniu do Lwowa. Bo też istotnie wielmożne to miasto. Biedołach obdarty, ale jurny. Urbs princeps. Nie wstydzi się niczego ze swej przeszłości, posiada za to kart wiele takich, któremi zdoła innych zawstydzić. I cytował francuskiego marszałka Focha, który w cza-sie bytności swojej we Lwowie wołał: Polska jest tutaj! Zachęcał także do spojrzenia na mapę, a wtedy zobaczymy trójkąt, u wierz-chołka leży Lwów, jedno ramię po Kijów, drugie sięga po Odessę. Trójkąt przyszłości! Święta prawda, nie dodał jedynie Wasylew-ski, czyjej przyszłości.

Urodzony w Stanisławowie, do szkół uczęszczał w Stryju i we Lwowie właśnie. Tam też studiował na uniwersytecie polonistykę i historię, pracował w Ossolineum, publikował we lwowskich czasopismach (w latach 1915––1918 był naczelnym „Gazety Porannej”).

W 1927 r., po ślubie, przeniósł się do Poznania, gdzie pięć lat później się dokto-ryzował. W połowie lat 30. zainteresował się Śląskiem Opolskim, dokąd jeździł wie-

lokrotnie, a efektem tych podróży okazała się książka Na Śląsku Opolskim, wydarzenie równej miary co Na tropach Smętka Melchio-ra Wańkowicza. Profesor Stanisław Sławo-mir Nicieja w posłowiu do Życia polskiego w XIX wieku nazywa książkę Wasylewskiego piękną, mądrą opowieścią o ludzie Śląska Opolskiego, jego dziejach, kulturze i oby-czajach, która mówiła bezlitosną prawdę o zapomnianym milionie polskich serc tuż za kordonem granicznym. To ich krzepił ostat-nimi słowami swej monografii: Śląsko Opol-skie! Ludkowie złoci! Trzym się, nie zapom!

Gdy Niemcy we wrześniu 1939 roku wkroczyli do Poznania, poszukiwali polskie-go pisarza od pierwszego dnia. Grzegorz Hryciuk przywołuje zdanie dozorcy poznań-skiego domu Wasylewskiego: Wpadli do mieszkania i porąbali jego portret, wołając „Drugi tom o Śląsku Opolskim będzie on pisał przez dwadzieścia lat w Dachau!”.

Tak się nie stało, pisarz z żoną zbiegł na Wschód – do Lwowa, który niebawem zna-lazł się pod okupacją sowiecką. I to już było zupełnie inne miasto, w którym jednak Wa-sylewski radził sobie zdumiewająco dobrze. Tak mu się przynajmniej mogło wydawać.

PODZIEMIE I PROFSPIŁKANa pozór podporządkował się komuni-

stycznemu dyktatowi. Publikował artykuły w „Czerwonym Sztandarze” i „Nowych Wid-nokręgach”, zabierał głos na zebraniach, wraz z innymi skandował imię Stalina. Na pewno wyrazem zaufania do niego było zakwalifikowanie go do pisarskiej „brygady” mającej na nowo opracować dzieje literatu-ry polskiej. Zdążyli sprokurować Wypisy do klasy 8 szkoły średniej. We wrześniu 1940 r., w rocznicę „wyzwolenia” Lwowa, Wasylew-ski przyjęty został, wraz z 57 osobami, do Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy. Ra-zem z nim przyjęto m.in. Boya, Jastruna, Leca, Przybosia, Rudnickiego. Dwa mie-siące później, w trakcie uroczystych, pro-pagandowo nagłośnionych, obchodów Mic-kiewiczowskich, Lwowski Państwowy Polski Teatr Dramatyczny wystawił, transmitowany przez radio, montaż sceniczny Wasylewskie-go Książka Adama Mickiewicza. Przedsta-wienie zrobiło na widzach ogromne wraże-nie, a jak wspominał Jan Kreczmar – za kulisy przyszedł Boy i oświadczył: Odkryli-ście zupełnie nową formę teatru.

Page 19: KWARTALNIK (82) 2015

17

Grubo wcześniej, już w styczniu 1940 roku, został Stanisław Wasylewski człon-kiem konspiracyjnej Rady Narodowej dzia-łającej przy organizacji ppłk. Sokołowskiego „Trzaski” jako pełniącego obowiązki komen-danta Obszaru ZWZ-2. Radzie tej, skupiają-cej przedstawicieli stronnictw politycznych, o narodowym raczej charakterze, przewod-niczył senator dr Aleksander Domaszewicz. Lapidarnie rzecz ujął Bohdan Urbankowski w Czerwonej mszy, pisząc o Wasylewskim, że budował w sowieckiej strefie okupacyjnej endeckie podziemie i jednocześnie kamu-flował się w kolaboranckiej profspiłce. Zda-niem Aleksandra Wata, który o sowieckim Lwowie opowiadał Czesławowi Miłoszowi, kamuflował się nadmiernie. Cytuję stosow-ny fragment Mojego wieku: Nie było jeszcze wtedy ani Borejszy, ani Szemplińskiej, nie było Janiny Broniewskiej, ale był Władysław Daszewski. I byli literaci, mnóstwo literatów, ale raczej drugiej kategorii. Więc Ważyk, jakiś Piach, jakiś Szerer, zdaje się, że już wtedy był Szenwald, ale nie jestem pewny. No, poza tym był Grubiński, był Wasylewski, zresztą okropnie się zachowywali, niesłychanie ja-cyś pokorni, zwłaszcza Stanisław Wasylew-ski, obrzydliwy. I był Putrament, przerażony.

Trudno z Watem polemizować, ale przy-pomnieć trzeba, co on sam w 1939 roku pisał o Wasylewskim. I to nie byle gdzie, tylko w wydawanej w Moskwie „Litieratur-noj Gazietie”, w artykule Polscy pisarze so-wieccy. Otóż w tej prezentacji czy, jak kto woli, donosie, Wasylewski nazwany został świetnym gawędziarzem o przeszłości szla-checkiej. Nie wydaje się, by ta „szlachecka przeszłość” była dobrą rekomendacją.

Zmiana okupanta sowieckiego na hitle-rowskiego spowodowała m.in., że od 9 sierp-nia 1941 roku zaczął się we Lwowie ukazy-wać jedyny dziennik polski dystryktu Galicji – „Gazeta Lwowska”. I to w niej ukazał się przypisywany Stanisławowi Wasylewskie-mu felieton o działającym we Lwowie za poprzedniej władzy, a urządzonym pod pa-tronatem Korniejczuka w pałacu Bielskich, Klubie Literatów. Michał Borwicz tak pisał o tym felietonie w 1963 roku w „Zeszytach Historycznych”: W tamtych warunkach miał on charakter donosu, tym brzydszego, że wymieniając po nazwisku i obdzielając ko-mentarzami m.in. kolegów pozostałych na miejscu – w zasięgu gestapo – autor przed-

stawiał samego siebie w roli rycerza bez skazy i – co za tym niby poszło – w roli męczennika. W rzeczywistości nie był ani jednym, ani drugim.

W tejże „Gazecie Lwowskiej”, popular-nie zwanej lembergierką, Wasylewski został kierownikiem działu kulturalno-literackiego. Wyglądało to – jak pisał Grzegorz Hryciuk – na niebezpieczne balansowanie na skraju przepaści. Inna sprawa, że „Gazeta Lwow-ska” była chętnie czytana, nie trafiały tam żadne paszkwile na Polskę międzywojen-ną (na porządku dziennym w „Czerwonym Sztandarze”), a redaktor naczelny „Gazety...” Aleksander Schedlin-Czarliński, znający Wa-sylewskiego z czasów poznańskich, wyma-gał od niego jedynie artykułów o ochronie zabytków, przyrodzie i literaturze. Grzegorz Hryciuk zwraca uwagę na rolę, jaką „Gaze-ta...” odgrywała na dalszych Kresach – jako jedyna nosicielka polskiego słowa. Czytelni-cy zapamiętali też, jak np. po śmierci gen. Władysława Sikorskiego pod tytułem Od-szedł gospodarz, siewca do ostatka ukazał się na tych gadzinowych łamach fragment Chłopów Władysława S. Reymonta. Teksty zamieszczane w „Gazecie Lwowskiej” mie-wały więc swoje drugie dno.

Podkreślić należy, że Stanisław Wasy-lewski propozycję pracy w „Gazecie...” przy-jął po konsultacji z polskim podziemiem, zobowiązując się do wykonywania zadań dla kontrwywiadu Lwowskiego Okręgu AK. Wcześniej już działał w prawicowym Związku Jaszczurczym i – co najważniejsze – związał się z kierowaną przez Bolesława Piaseckiego Konfederacją Narodu. W tej ostatniej przyjął pseudonim Flis. Wasylewski – jak dowo-dził na procesie – na polecenie AK prowa-dził systematyczną obserwację w koncernie „Lemberger Zeitung”, przekazywał meldunki z poszczególnych komórek wywiadu, śledził dywersyjne akcje nacjonalistów ukraińskich, informował o sile niemieckich bojówek i do-konywanych przez nie zbrodniach. Zachowy-wał jednak niezależność w podejmowanych decyzjach, czego dowodzi jego odmowa wy-jazdu do Katynia, gdy Niemcy zaproponowali mu udział w składzie trzyosobowej delegacji wysyłanej na miejsce zbrodni.

Celowo napiętnowany przez prasę pod-ziemną jako zdrajca i kolaborant – pisze prof. Nicieja – miał mieć względną swobodę i możliwość zdobywania informacji w innych

Page 20: KWARTALNIK (82) 2015

18

okolicznościach nie do osiągnięcia. Wiele źródeł wskazywało, iż Wasylewski pracował w dziale informacji BiP AK Okręg Lwowski. Sprawa była owiana absolutną tajemnicą i zaważyła później na życiu Wasylewskiego w sposób okrutny.

TRZYNAŚCIE MIESIĘCY NA MONTELUPICH

Tak jak w 1939 roku uciekł z Poznania przed hitlerowcami, tak w 1944 r. zdążył Wa-sylewski opuścić Lwów, zanim po raz wtóry zajęli go Sowieci. Przeniósł się do Nowego Sącza, a następnie do Krakowa. I tam do-wiedział się o potępieniu go przez kolegów pisarzy za kolaborację z niemieckim okupan-tem. W relacji ze zjazdu delegatów Związku Zawodowego Literatów Polskich, jaką zamie-ściła „Kuźnica”, można było przeczytać: „We wnioskach i rezolucjach zjazd potępił pisarzy kolaboracjonistów: Emila Skiwskiego, Stani-sława Wasylewskiego i Feliksa Burdeckiego, wezwał wszystkich pracowników kultury do walki z antysemityzmem i mordami brato-bójczymi oraz uczcił zasługi pisarzy, którzy wzięli udział w walce zbrojnej o niepodle-głość”. Wnioskodawcą uchwały był Stanisław Ryszard Dobrowolski, dyskusji nad nią nie było. Zjazd rozpoczął się 30 sierpnia 1945 roku, a już we wrześniu Wasylewski został aresztowany, trzynaście miesięcy siedział w więzieniu na Montelupich, by w grudniu 1946 roku stanąć przed sądem w Krakowie.

Przedtem jednak „sprawa Wasylewskie-go” stała się publiczna. Szczęśliwie nie wszy-scy uczestnicy prasowych polemik stracili rozum i położyli uszy po sobie. 10 grudnia 1945 roku w „Odrze” inny lwowski literat, Jan Brzoza, pytał: „Ukarać go, posadzić do więzienia? A co zrobić z jego książka-mi? Zakazać? (...) A jego ostatnia książka o Śląsku Opolskim? Ile ona cennych usług oddaje nam dziś tu, na Śląsku walczącym o Zachód. Czy ma powstać taka dziwna sytuacja: Wasylewski w więzieniu, a jego książka w walce o ziemie na Zachodzie? To trzeba jakoś rozwikłać”.

Nie czekając na wyrok sądu, Adam Ważyk w „Kuźnicy” powtórzył wcześniej-sze oskarżenia, artykuł Brzozy uznając za aberrację i stwierdzając, że „Odra” zamie-ściła obronę kolaboracji.

Tymczasem sąd nie uląkł się pohuki-wań Ważyka et consortes. Po trzydniowej

rozprawie, na którą powołano dwudziestu jeden świadków (ówczesny wicewojewoda górnośląski Arka Bożek nazwał oskarżone-go „dobrym Polakiem i patriotą”), sąd unie-winnił Wasylewskiego, znajdując dla niego tylko słowa uznania. Po wyjściu z sądu pu-bliczność owacyjnie powitała pisarza, a 21 grudnia 1946 r. „Dziennik Zachodni” spra-wozdanie z procesu zatytułował „Stanisław Wasylewski oczyszczony z zarzutów”.

Happy end? Nic podobnego. Byli kole-dzy literaci stanęli ponad wymiarem spra-wiedliwości. Jan Kott pisał: „Uważam, że wymienianie Wasylewskiego obok innych pisarzy – którzy osiedli na Ziemiach Odzy-skanych – jest bolesnym nieporozumieniem. Nikt z nas nie zasłużył sobie, aby umiesz-czano go w jednym rzędzie z kolaboracjoni-stą. I nie ludzie typu Wasylewskiego budzić będą polskie echa tej ziemi”.

Na tę samą nutę brzmiały głosy innych „kuźniczan”, ludzi, którzy w najlepsze kola-borowali z okupantem sowieckim we Lwo-wie. Tyle że nie wykonując rozkazów polskie-go podziemia, nie pracując na rzecz Armii Krajowej, a to właśnie stanowiło po wojnie okoliczność obciążającą. Pogarda, z jaką spotkał się Wasylewski, była wprost propor-cjonalna do jego patriotycznej działalności.

Bez podstaw, bez prawa, niegodziwie autor „Życia polskiego w XIX wieku” zo-stał psychicznie zdruzgotany. Wiarygod-ności w środowisku literackim nie odzyskał już nigdy. Ale nawet w tak trudnej sytuacji znalazł dla siebie oparcie na pamiętającym jego wezwanie: „Ludkowie złoci!” Śląsku Opolskim. W 1947 roku Stanisław Wasy-lewski zamieszkał w Opolu. Zanim otrzy-mał mieszkanie, gościł go na swojej stancji Arka Bożek. Stworzono dla Wasylewskie-go specjalny etat bibliotekarza w nieistnie-jącej jeszcze książnicy naukowej. To on zgromadził księgozbiór opolskiego Komi-tetu Badań Prehistorycznych. Obowiązy-wał go zakaz publikacji, ale i ten zaczęto obchodzić. W „Słowie Polskim” pojawiły się bardzo poczytne felietony historyczne pod-pisywane nic nikomu niemówiącym nazwi-skiem Tadeusz Szafraniec. Był to pseudo-nim Wasylewskiego, który niemało pisał też do szuflady, m.in. wspomnienia „Czterdzie-ści lat powodzenia” oraz „Legendy i baśnie śląskie”. Sporo tłumaczył z niemieckiego i łaciny, nieoficjalnie był kierownikiem lite-

Page 21: KWARTALNIK (82) 2015

19

rackim miejscowego teatru, organizował wystawy archeologiczne.

Nie dożył 68 lat, poraził go wylew krwi do mózgu. Zmarł 26 lipca 1953 roku. W 1986 r. jego prochy ekshumowano do Alei Zasłużo-nych opolskiej nekropolii. Trzy lata później walny zjazd Związku Literatów Polskich pod-

jął uchwałę stwierdzającą, że „postępowa-nie wobec Stanisława Wasylewskiego było bezpodstawne, bezprawne i niegodziwe”.

Gdyby napisane zostało „Życie polskie w XX wieku” (a takie z całą pewnością kie-dyś powstanie), biografia Wasylewskiego powinna być jednym z jego rozdziałów.

NOSTALGIALwów – jedyne najpiękniejsze miasto

na świecie dla tych, którzy się tu urodzili. Reklamy piszą Lwów – to perła Ukrainy i perłą każdego z nas lwowiaka – Polaka.To niezwykłe miasto, które naprawdę budzi podziw i zachwyt tu mieszkających i tych, którzy tu przyjeżdżają, nawet po raz pierw-szy. Zachwycają się i podziwiają wspania-łe kościoły, cerkwie o pięknej, różnorodnej architekturze, naszej wschodniej, małopol-skiej (niestety już nienależącej do Polski), pięknych kamienic, każda w swoistym stylu.Chociaż jak wszędzie brak pieniędzy na re-mont i co bardzo boli, że ta piękność może z czasem ulec zgubie. I ci ludzie, którzy opuścili nie ze swojej winy, a z różnych po-wodów swoje kochane miasto, przyjeżdżają prywatnie, czy z pielgrzymką, czy jako tury-sta, wciąż przeżywając wzruszające chwile, odwiedzając go. Ci ludzie – to już mają wiek swój, ale dobrą pamięć i chociaż ciężko im się poruszać, to Lwów dodaje im energii i siły na te wycieczki, bo to jest ich dzie-ciństwo, młodość.

Spotykają tych swych rodaków, którzy chwalą się – jestem z Zamarstynowa lub ze Zniesienia. A nam wszystko jedno czy z Lewandówki, czy z Łyczakowa, bo to są nasi lwowiacy, Polacy i każdy ma swoją historię, jak każda ulica i każda stara ka-mienica. Ta ulica Listopada z pięknymi wi-lijkami, a Potockiego, Franca z jeziorkami, gdzie człowiek się opalał i kąpał.

Te piękne, niezapomniane okolice koło Lwowa – Zimna Woda, Winniki, Brzuchowi-ce. Tu pozostało dzieciństwo, młodość i już podkradła się starość, chociaż lwowiak ma

tę cechę, że zawsze jest młody duchem. Zewnętrznie pomarszczonym – wewnętrznie z humorem tym niepowtarzalnym się trzy-ma. A kiedy przyjeżdżają do swego kocha-nego Lwowa, tak mówią: „Człowiek może żyć wszędzie, ale serce zostaje, gdzie się urodził i wychował, i ta nostalgia pozosta-je na całe życie”. Kiedyś w młodych latach chodziło się wieczorem spacerkiem po Aka-demickiej od końca do końca, spotykało się znajomych. Pierwsza randka z ukochanym w parku lub pod teatrem.

Kiedyś bez tchu biegłaś na Wysoki Za-mek, a teraz ledwo, ledwo suniesz na tę górę, aż ci dech zapiera, aby spojrzeć na panoramę swego rodzinnego, kochanego, nigdy niezapomnianego miasta i ze łzami w oczach widzisz to piękno, ale oczami starego, przeżytego lwowiaka. Przymyka-jąc oczy wracasz do młodych lat, których po prostu już nie ma, tylko pamięć minionej pięknej młodości, że tutaj była właśnie, to dzieciństwo i ta twoja młodość i twój Lwów. Za parę dni rozstanie ze wspomnieniami, z rodzinnym miastem, w którym pozostało serce na zawsze. Wracasz do teraźniejsze-go domu, chociaż długo pozostaje w tobie teraźniejszy Lwów. Kiedy nie śpisz w nocy, słyszysz audycję, piosenki o Lwowie i zno-wu myślami jesteś tam. Wystarczy wypo-wiedzieć magiczne słowo „Lwów”, jak coś ukłuje cię w sercu. Bo jest on tak blisko i tak daleko, i już nie twój. Ci ludzie żyją prze-szłością i Bogu dzięki, że mogą odwiedzić go bez przeszkód – „swój Lwów”, tylko by zdrowie dopisywało, granica otwarta. Mogę go zobaczyć, dotknąć swe kamienice, na-cieszyć się widokiem, upoić się lwowskim powietrzem.

PS. Jednak młodzież już tego senty-mentu nie odczuwa, bo życie już jest inne, uganianie się za pieniędzmi, a na czułość nie ma czasu; może kiedyś to zrozumieją.

Bożena Sokołowska

Page 22: KWARTALNIK (82) 2015

20

1. Księżyc w Londynie na niebieZagląda w okno me.W milczeniu patrzymy na siebiePrzez chwilę, albo dwie.I nagle dreszcz wyobraźniPrzenika mnie na wskroś –Bo słyszę – słyszę w y r aźn i –Że on do mnie szepce coś:

Ta ludzie kochane! Ta matko Królewska!Taż oczom nie wierzę – to panna MajewskaA pani się patrzy, jak obca na obcego,Jakby pani nie poznała księżyca lwowskiego!A jak pani na Corsie chodziła szpaceremI na ławce w Stryjskim Parku siedziała

z kawaleremI w bramie na dobranoc, jak on panią

całował – To kto wtedy w chmurach dyskretnie się

chował?Czy ja tak się zmienił, czy tak się postarzał,Żeby dziwczuk ze Lwowa mnie nie zauważał?Czy ja się tak posunął, posiwiał i zbrzydł?Ach, pani Majewska – f a k t y c z n i, że

to wstyd!

2. Wstyd chwycił mnie niewymowny,Połknęłam w gardle łzyI mówię – księżycu szanowny –Ta joj – to pan? To ty?Powiedz mi – niech mi pan powie,Co słychać? Czy pan zdrów?Pan teraz tu? Nie we Lwowie?Pan tyż już – opuścił Lwów?

Ta co pani gada? Ta pani Majewska!To szczęście, że ja panią znam od oseska!Ta ja tam po Lwowie co nocy szpaceruję,Od bramy do bramy, jak pies tak waruję,Od Kopca do Corsa, od Corsa do Dworca,Bez chwili urlopu, jak nocny dozorca,Po rynnach się ślizgam, po dachach się

posuwam,I srebrzę i złocę, uważam i czuwam,I w każdym zaułku i na każdym zakręciePilnuję tego Lwowa – na wasze przyjęcie!

Ja tylko tu na chwilę – bo tam teraz świt –A pani mnie posądza!... Faktycznie, że to

wstyd!

3. Więc ja wyciągam ramiona – A on na górze lśni –I wołam jak jakaś szalona:Księżycu!! Powiedz mi!Powiedz mi tylko dwa słowa,Ty mi to wyjaw sam – Kiedy ja wrócę do Lwowa?Czy w ogóle wrócić mam?

Ta co za pytanie? Ta pani Majewska –Ta jasne – a wtem jakaś chmurka niebieskaZasnuła go z boku i mrokiem zawlokłaI próżno się patrzę – wychylam się z okna –I deszcz zaczął siąpić i błyszczy ulicaI niebo jest czarne i nie ma księżyca.A ja myślę: Tym lepiej. A ja myślę: Nie szkodzi!On teraz we Lwowie po Łyczakowskiej chodzi.I w każdym zaułku i na każdym zakręciePilnuje – sam powiedział – na moje przyjęcie.Już w oknie londyński zieleni się świtA ja płaczę i śmieję się. Faktycznie, aż mnie

wstyd.

POEZJA

Marian Hemar

Rozmowa z księżycemPiosenka Włady Majewskiej

Page 23: KWARTALNIK (82) 2015

21

Starsi pamiętają jeszcze, a młodszym godzi się przypomnieć, że przed laty w paź-dzierniku 1932 r. rozpoczęła swe występy na antenie radiowej Wesoła Lwowska Fala.Stała się ona w ciągu kilku lat działalności przedwojennej prawdziwą Szkołą Humoru; jej wykonawcy wyszli poza ramy rozgłośni radiowej, a gdy w okresie wojny wesoło-falowcy znaleźli się w szeregach wojska na Zachodzie, występując w ramach Teatrzy-ku Wojska Polskiego – utrwalili na fali serc i uczuć Polaków w całym świecie sławę polskiego humoru.

Związane z tą audycją pozostaną nazwi-ska słynnych batiarów lwowskich – Szczep-ka i Tońka, „radcy” Strońcia, Babciocha, ciotki Bandziuchowej, oraz nieprzebrane mnóstwo piosenek, dowcipów, dialogów gwarowych nacechowanych swoistą, cwa-niacką filozofią, atmosferą kpiny i pełnego życzliwości humoru obywateli – życzliwych bliźniemu, swemu krajowi, a szczególnie miastu, w którym zgodnie ze słowami pio-senki „bogacz i dziad są za pan brat i każdy ma uśmiech na twarzy…”.

Audycji tej patronował wytrawny facho-wiec radiowy – dyrektor Juliusz Petry. Jej program był złożony ze skeczów, pisanych co tydzień na gorąco przez Wiktora Bu-dzyńskiego – z dialogów Szczepka i Toń-ka – z monologów pana Strońcia, następ-nie z rozmówek dwu sceptycznych Żydów – panów Aprikozenkranca i Untenbauma oraz z piosenek licznych wykonawców re-prezentujących folklor lwowski. W zespole figurował m.in. autentyczny rzeźnik, muzyk--amator Ignacy Dąb, specjalista od gry na ustnej harmonijce i podmiejskich piosenek ludowych; z zespołem Wesołej Fali współ-pracował także sądeczanin Józef Wieszczek – radiowy Babcioch, świetny naśladowca głosów zwierząt oraz gwary nowosądeckiej.

Pan Strońć, czyli Wilhelm Korabiowski – piastujący wysoki urząd woźnego magistrac-kiego, sam pisywał swoje monologi i sam je wykonywał. Czasem tylko nawiązywał kon-takt ze swym synkiem Marcelkiem, który

nieśmiałym głosikiem wtrącał kilka słów do-rozważań ojczulka. Szczepko Migacz i Tońko Tytyłyka – czyli w „cywilu” Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfänger – to osobny rozdział polskiego humoru radiowego. Swoje dialogi tworzyli wspólnie i wygłaszali je gwarowym „bałakiem” lwowskim. Zaczynali swe roz-mówki od tradycyjnego powitania: „Serwus Szczepcio, ta co ty taki cienty na mi?”… albo: „Serwus Tońko, dobrze, że ja ciebi zdy-bał…” i już od pierwszych zdań tworzyli ową aurę wesołości oraz naiwnego cwaniactwa, tak lubianego przez rzesze radiosłuchaczy w całej Polsce, które też szybko zakochały się w parze radiowych batiarów.

Nie było takiej rzeczy, której by Szczepko i Tońko nie potrafili rozgryźć z właściwym sobie humorem, opartym na zdrowym, lu-dowym rozsądku. Mówili o zabawach i uro-czystościach, o patriotyzmie i burzliwych dziejach rodzinnego miasta. Bałakali przed mikrofonem o karnawale, rozprawiali o mi-łości i pisaniu listów, uczyli po swojemu hi-storii Polski – jeszcze przed Wiechem i na pewno z niezgorszym od niego skutkiem, mówili o obowiązkach obywatelskich i o do-brym wychowaniu, którego zasady jeszcze dzisiaj obowiązują.

W przeciwieństwie do tej pary „radca” Strońć – darzony przez słuchaczy równie gorącą sympatią jak Szczepko i Tońko – pa-trzył na sprawy tego świata z nieco innego punktu widzenia. Oni to batiarzy, zwyczaj-ne „hołodrygi”, szukające zarobku, gdzie się dało, on – to osoba urzędowa, „fasują-ca” pensję na pierwszego. Tamci kłócili się z młodzieńczą zapalczywością, „wychodzili z nerw”, on – rozprawiał z niezmąconym spokojem. Mówił żargonem urzędowym, w którym tkwiły rozmaite ucieszne zwroty, zaczerpnięte ze słownika ck austriackich urzędów, zalatujące dawnymi „sztajeram-tami” i „land szturmem”, sięgające do do-morosłych debat politycznych przy bombie piwa i kwarglach w handelku u Icka Spucha.

Nieszkodliwy bibosz, hołdujący starej za-sadzie „lubię małe piwko, piwko lubi mnie”,

Tadeusz Krzyżewski

Humor ludzi życzliwychNawiązujemy tym artykułem niezapomnianego Tadusza Krzyżewskiego (wcześniej już zamieszczo-nym w CL 2/2008) do tematyki poprzedniego numeru CL poświęconego Polskiemu Radiu Lwów

Page 24: KWARTALNIK (82) 2015

2222222222222222222222

rozgrzeszał się Strońć ze swego niewinnego nałogu pozorami dydaktycznymi i kierował do swego synka słynne powiedzenie: „Mar-celku, jeżeli będziesz grzeczny, to tata pój-dzie si napić piwa”…

Ta trójka uzupełniała się świetnie w re-cepcji radiowych słuchaczy. Po kilku latach słuchania tej trójki połowa słuchaczy mówiła bałakiem Szczepka i Tońka, a druga poło-wa stylem Strońcia. Dzięki nim odżył folklor lwowski, wyszedł poza rogatki miejskie, trafił do filmów „Będzie lepiej” oraz „Włóczęgi”, wyświetlanych do dziś na ekranach niektó-rych naszych iluzjonów i wraz z refrenem

Alicja Baluch

Lwów jest za Bramą Floriańską Bożena Sokołowska

O LwowieTo tylko u nas słonko świeci n a j c i e p l e j,I tylko u nas ptaszki śpiewają n a j p ięk n i e j.I tylko u nas niebo i gwiazdy świecą n a j j a śn i e j.

I tylko nas, lwowiaków, humor nigdy niezawodzi,

Bo zawsze jesteśmy duchem młodzi.

I tylko Lwów ma te piękne kamieniczki i kochane uliczki.

I tylko my możemy się szczycić,Że jesteśmy na tej Ziemi urodzeni,I ze Lwowem na wieki złączeni.

Wspomnieniowo-refleksyjny tekst Pani Bożeny zamieściliśmy w CL 4/2003.

„My dwaj oba cwaj nie mamy nic, a mamy raj” – dotarł wszędzie, gdzie słuchano pol-skich audycji.

Uczestnicy tej audycji dali do września 1939 roku 187 występów radiowych i ponad 500 przedstawień teatralnych, a Wesoła Fala stała się pierwszą akademią radiowe-go humoru.

Niezawodność tej cotygodniowej porcji humoru, ciągłość tej radiowej wytwórni we-sołości przez szereg lat sprawiły, że Wesoła Fala stała się instytucją humoru i dzięki niej kwestia humoru była w Polsce przedwojen-nej rozwiązana nie najgorzej.

Ja krakowianka ze LwowaWyrosłam w cieniu Wawelu

Planty jak warkocz rusałkiOplotły to moje miasto

I złota trąbka na wieżyOtwórz otwórz okienko

Stąd widać Wysoki ZamekTramwajem na Łyczakowską

Po co po co wybieraćJa jestem tutaj u siebie

Lwów jest za Bramą FloriańskąZaprasza Kraków na kawę

Wiersze o Lwowie

WIERSZE

Page 25: KWARTALNIK (82) 2015

23

Andrzej Kobak

Antoni Kalina (1846–1906) Szkic do portretu

Związany z Uniwersytetem Lwowskim pracą dydaktyczną, ale i z samym grodem nad Pełtwią – naukową i społeczną aktyw-nością, Antoni Kalina – znakomity badacz języków słowiańskich, etnolog, ludoznawca, przyszedł na świat w Wielkopolsce – ów-cześnie Wielkim Księstwie Poznańskim, we wsi Krępe, położonej niedaleko Ostrowa, w rodzinie Szymona i Marii.

Początkowo uczęszczał do gimnazjum w Ostrowie i Śremie. W 1867 roku podjął stu-dia na Uniwersytecie Wrocławskim – w za-kresie historii, filologii klasycznej, gramatyki i literatury polskiej na Wydziale Filologicz-nym. Po trzech semestrach przeniósł się na Uniwersytet Berliński, który ukończył w 1873 roku, złożywszy egzamin krajowy pro facul-tate docendi z historii i filologii klasycznej. Stopień naukowy doktora uzyskał na Uni-wersytecie w Halle. Dalszą naukę – dzię-ki wparciu ze strony Towarzystwa Pomocy Naukowej w Poznaniu – uzupełniał Kalina w Pradze, gdzie studiował języki słowiań-skie. Podróżował jednocześnie po Serbii (w Belgradzie uczęszczał na zajęcia z języka i literatury serbskiej), Bośni, Hercegowinie i Węgrzech. Podczas pobytu w Petersburgu słuchał wykładów profesorów Izmaiła Sre-zniewskiego i Włodzimierza Łamańskiego, nie zaniedbując przy tym pracy w miejsco-wych archiwach i bibliotekach.

W roku 1878 Antoni Kalina osiadł we Lwowie, wiążąc się tym samym już na sta-łe z miastem i jego uczelnią, o których to później, bo już po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w swoim przewodniku wspo-mni Mieczysław Orłowicz: Lwów promienieje szeroko po ziemi polskiej sławą pierwszo-rzędnej krynicy wiedzy rozlewającej zdroje nauki z murów uniwersytetu, w którym wy-kłady polskie wprowadzono w r. 1871. Jak podkreśla Kazimierz Szmyd, Uniwersytet Lwowski po roku 1868 aż do roku 1914 prze-żywał prawdziwy okres świetności. Wówczas to, w ostatnim dwudziestoleciu XIX wie-

ku, na wszystkich wydziałach w większości katedr pracowali uczeni najwyższej klasy, formatu naukowego – w dziedzinie filozo-fii, nauk humanistycznych, ścisłych i przy-rodniczych, ludzie o wybitnych walorach osobistych, kwalifikacjach dydaktycznych i wychowawczych. Autor wymienia w ich gronie Oswalda Balzera, Romana Pilata, Kazimierza Twardowskiego, Ludwika Finkla, Jana Bołoz Antoniewicza, Wojciecha Dzie-duszyckiego i Antoniego Kalinę.

Wkrótce też habilitował się Kalina na do-centa prywatnego gramatyki porównawczej języków słowiańskich na podstawie rozpra-wy Rys historii samogłosek staropolskiego języka w porównaniu z innymi językami sło-wiańskimi. Pisywał liczne artykuły do pra-sy, w tym stricte naukowych periodyków, jak chociażby „Przeglądu Polskiego”, „War-ty”, „Ateneum”, „Przeglądu Powszechne-go”, „Sprawozdań Akademii Umiejętności”, „Przewodnika Naukowego i Literackiego”, czy założonych w 1884 roku z inicjatywy językoznawcy Adama Antoniego Kryńskie-go „Prac Filologicznych”. Notabene z tym ostatnim pismem współpracowali obok Ka-liny inni znakomici badacze języka – nie tylko zresztą polskiego – jak Jan Bystroń, Władysław Nehring, Jan Karłowicz czy Jan Baudouin de Courtenay.

W roku 1883 Antoni Kalina wybrał się w podróż naukową po Bułgarii, Rumelii i Turcji. W roku następnym mianowany zo-stał członkiem korespondentem Akademii Umiejętności, a w 1888 roku profesorem nadzwyczajnym porównawczej filologii ję-zyków słowiańskich. Profesorem zwyczaj-nym mianowany został parę lat później – w roku 1892, kiedy to został także wpi-sany w poczet członków korespondentów Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu, a za zasługi nad badaniem dziejów języka bułgarskiego odznaczony został bułgarskim srebrnym medalem Pro litteris et artibus. Członkiem czynnym Akademii Umiejętności został w 1895 roku.

Warto przy tym podkreślić, że w omawia-nym okresie w ramach Wydziału Filozoficz-nego Uniwersytetu Lwowskiego w zakresie nauk filologicznych istniały Katedry: Języka i Literatury Polskiej, której przewodził Ro-man Pilat (następca Antoniego Małeckie-go) – II Katedrę Języka i Literatury Polskiej utworzoną w 1903/1904 roku objął przyby-

Page 26: KWARTALNIK (82) 2015

24

ły z Warszawy Piotr Chmielowski, Języka i Literatury Niemieckiej, na której czele stał Ryszard Maria Werner, dwie katedry filolo-gii klasycznej – z Bronisławem Kruczkie-wiczem i Ludwikiem Ćwiklińskim, Katedra Języka i Literatury Ruskiej z ks. Emilianem Ogonowskim (II Katedra Języka i Literatury Ukraińskiej została w roku 1899 powierzona Cyrylowi Studzińskiemu) i właśnie Katedra Filologii Słowiańskiej z Antonim Kaliną (no-tabene w latach 1878–1881 historię literatur i języków słowiańskich we Lwowie wykładał również Aleksander Brückner – wówczas docent Uniwersytetu Wiedeńskiego, od roku 1899 lingwistyki i literatury słowiańskiej na-uczał jako docent prywatny Jan Leciejewski; po śmierci Antoniego Kaliny katedrę objął Adam Antoni Kryński, choć na profesora filo-logii słowiańskiej jako następca Kaliny wska-zywany był Franciszek Krcek). Profesorem nadzwyczajnym filologii romańskiej w roku 1899 mianowany został Edward Porębowicz.

Kreśląc sylwetkę Antoniego Kaliny, nie sposób nie wspomnieć o jego zainteresowa-niach i organizacyjnej aktywności na niwie badań ludoznawczych, folklorystycznych. Był bowiem Kalina pierwszym prezesem Towarzystwa Ludoznawczego z siedzibą we Lwowie, którego inauguracyjne posiedzenie odbyło się 9 lutego 1895 roku. Inicjatywy powołania podobnego stowarzyszenia zaist-

niały już wcześniej – w roku 1891 pojawił się pierwszy projekt ustanowienia Towarzystwa do Badań Ludoznawczych, jego inicjatorem był znany badacz, entuzjasta kultury ludowej Seweryn Udziela, któremu w tym przedsię-wzięciu patronowali Izydor Kopernicki, Jan Karłowicz, Józef Rostafiński i Bronisław Gu-stawicz. Niestety zarówno ta, jak i kolejna akcja – tym razem zgodna z koncepcją Mi-kołaja Rybowskiego – zakończyły się niepo-wodzeniem. Dopiero następna próba – na wniosek Antoniego Kaliny przedstawiony na Zjeździe Polskich Literatów i Dziennikarzy we Lwowie w 1894 roku – zakończyła się powodzeniem. Nowa organizacja, podzie-lona na osiem sekcji – Antropologiczną, Archeologiczną, Językową, Geograficzną, Literacką, Muzyczną, Przemysłową i Socjo-logiczną – za jeden z ważniejszych postu-latów postawiła sobie tworzenie oddziałów terenowych, skupiających miejscową inte-ligencję – w przypadku Galicji rekrutującej się przede wszystkim spośród nauczycieli średniego i niższego szczebla. I tak po-wołano z czasem lokalne filie w Krakowie, Wieliczce, Buczaczu, Tarnowie i Chrzano-wie. Współpracowano ponadto czynnie z To-warzystwem Naukowym im. Szewczenki, skupiającym w swoich szeregach badaczy ukraińskich. Zasygnalizować jedynie moż-na, że przynajmniej w początkowym okresie działalności Towarzystwa Ludoznawczego wyjątkową aktywność w ramach jego struk-tur przejawiali Iwan Franko (którego prace Antoni Kalina pozytywnie recenzował na łamach „Kwartalnika Historycznego”) czy Wołodymyr Hnatiuk. Franko został zresztą powołany na kierownika sekcji socjologicz-nej i członka Zarządu.

W tym samym roku, w którym zainau-gurowano otwarcie Towarzystwa – w po-czątkach kwietnia ukazał się pierwszy ze-szyt nowego czasopisma zatytułowanego „Lud. Organ Towarzystwa Ludoznawczego we Lwowie, pod redakcją dra Antoniego Ka-liny”. W początkowym okresie do współpra-cowników pisma należeli w znacznej mierze profesorowie i docenci Uniwersytetu – obok samego Kaliny, także historycy: Ludwik Fin-kel, Władysław Abraham, wykładowca che-mii lekarskiej Władysław Niemiłowicz czy zoolog Józef Nussbaum, uczeni związani z Ossolineum jak jego dyrektor Wojciech Kętrzyński, studenci, literaci, urzędnicy. Naj-

Page 27: KWARTALNIK (82) 2015

25

częściej drukowano w „Ludzie” monografie dotyczące poszczególnych wsi lub regio-nów, powszechnych i praktykowanych tam zwyczajów, obrzędów, przejawów kultury duchowej, teatru ludowego – przedstawień i widowisk związanych z obchodami litur-gicznymi. Pamiętano o literackiej twórczości ludowej, spisywano pieśni, bajki, podania.

Ogromny zapał, energia i wysiłek, jaki Antoni Kalina poświęcił Towarzystwu Ludo-znawczemu, przyniosły oczekiwane profity, czego najbardziej spektakularnym przeja-wem był uroczyście obchodzony jubileusz Towarzystwa w czerwcu 1905 roku, połą-czony z sesją naukową i wystawą ludo-znawczą w sali Muzeum Przemysłowego. Ponadto opracowano wówczas bibliografię „Ludu” za lata 1895–1904. Sam Kalina był już w tym czasie poważnie chory, całemu wydarzeniu patronował niejako z daleka, jednakże trud, jaki poświęcił utrwaleniu bytu Towarzystwa, jak i nakreśleniu profilu pisma – zarysowaniu jego charakteru – były jego niewątpliwą zasługą.

Warto jeszcze wspomnieć, że następcą Antoniego Kaliny na stanowisku prezesa Towarzystwa został w roku 1905 historyk literatury polskiej – znawca dziejów rodzi-mego romantyzmu Józef Kallenbach (jego zastępcą pozostawał w tym czasie inny znany lwowski literaturoznawca – Wilhelm Bruchnalski, pełniący wtedy także funkcję redaktora „Ludu”), którego parę lat później zastąpił wspomniany już wcześniej Adam Antoni Kryński. Natomiast redaktorami pi-sma – jeszcze za życia pierwszego prezesa – w roku 1904 mianowani zostali Seweryn Udziela i krakowski historyk mediewista, specjalizujący się w historii gospodarczej, studiach osadniczych, a przy tym etnograf--pasjonat Karol Potkański.

Uwieńczeniem naukowej kariery Anto-niego Kaliny było powołanie go na stanowi-sko rektora Uniwersytetu Lwowskiego w roku 1904 (wcześniej, w latach 1893–1894 pełnił funkcję dziekana Wydziału Filozoficznego) – jednakże z powodu sędziwego już wieku funkcji praktycznie nie objął. Zmarł dwa lata później, w roku 1906, pochowany został na Cmentarzu Łyczakowskim. Z żoną Ma-rią z Piwkowskich pozostawił kilkoro dzieci.

Obok wymienionych już stanowisk, ho-norów był Antoni Kalina również prezesem Towarzystwa Nauczycieli Szkół Wyższych,

Towarzystwa Pedagogicznego, działał w Związku Naukowo-Literackim we Lwo-wie, którego powołania w 1896 roku był zresztą inicjatorem, podobnie jak Związku Rodzicielskiego, Towarzystwa Wychowania Fizycznego Młodzieży Szkolnej, Towarzy-stwa Opieki nad Uwolnionymi Więźniami czy Zjednoczonego Towarzystwa Ogrod-niczego i Pszczelniczego. Ponadto pełnił również funkcję radnego miasta Lwowa. Ogłosił drukiem wiele prac, w tym wiele dotyczących problematyki języków i kultury słowiańskiej, by wymienić jedynie: „Rozbiór krytyczny pieśni Bogarodzica”, „Artykuły pra-wa magdeburskiego z rękopisu około 1500 roku”, „O wynalezieniu pisma słowiańskiego przez św. Cyryla”, „W sprawie autentyczno-ści rękopisu królodworskiego”, „Mowa ka-szubska jako narzecze języka polskiego”, „O ludach aryjskich i pierwotnej ich ojczyź-nie”, „Jana Parum Szulcego Słownik języka połabskiego”, „Przyczynek do historii koniu-gacji słowiańskiej”, „Żywot św. Wojciecha wobec historii”, „Z puszczy kurpiowskiej”, „O miękkich zgłoskach w języku staropol-skim”, „System koniugacji polskiej”. Piotr Chmielowski w Zarysie najnowszej litera-tury polskiej 1864–1894 za najważniejsze w dorobku Antoniego Kaliny uznał Historię języka polskiego wydaną we Lwowie w roku 1883 i Studia nad historią języka bułgarskie-go wydane w dwu częściach w Krakowie w 1891 roku.

Poza pracami własnymi, komentował Kalina dokonania swoich kolegów w posta-ci wcale licznych recenzji, glos jak w przy-padku Słownika języka pomorskiego, czyli kaszubskiego autorstwa Stefana Ramułta, Słowniczka wyrazów gwary mazowieckiej Bolesława Erzepkiego, Wskazówek dla za-pisujących materiały gwarowe na obszarze językowym polskim Jana Baudouin de Co-urtenay, Z przeszłości Śląska Wiktora Soń-skiego, Przyczynku do etnografii górali pol-skich na Węgrzech Romana Zawilińskiego.

Do uczniów, wychowanków Antoniego Kaliny zaliczali się wybitni z czasem ucze-ni – przyszły dyrektor Ossolineum Ludwik Bernacki, badacze dziejów literatury polskiej – Konstanty Wojciechowski, późniejszy pro-fesor nadzwyczajny lwowskiej wszechnicy i dyrektor lwowskich gimnazjów, czy Bro-nisław Gubrynowicz – związany następnie z uniwersytetami we Lwowie i Warszawie.

Page 28: KWARTALNIK (82) 2015

26

BIBLIOGRAFIA

Album pisarzy polskich (współczesnych), zebrał i objaśnił S. Demby, Warszawa 1901.

Chmielowski P., Zarys najnowszej literatury pol-skiej (1864–1894), Kraków 1895.

Dzieje folklorystyki polskiej 1864–1918, pod red. H. Kapeluś i J. Krzyżanowskiego, Warsza-wa 1982.

Gawełek F., Bibliografia ludoznawstwa polskiego (reprint), Warszawa 1977.

Kołodziejczyk E., Bibliografia słowianoznawstwa polskiego (reprint), Warszawa 1981.

Masyk R., Kontakty polskich naukowych towa-rzystw historycznych Lwowa z historykami Ukraińcami od końca XIX do lat 30. XX w. [w:] Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk a towarzystwa naukowe na ziemiach polskich w XIX i początkach XX wieku, pod red. W. Mo-lika i A. Hinc, Poznań 2012.

Orłowicz M., Ilustrowany przewodnik po Lwowie (reprint), Rzeszów 2013.

Rocznik Naukowo-Literacko-Artystyczny (ency-klopedyczny) na rok 1905 (reprint), Warsza-wa 1983.

Starnawski J., Sylwetki lwowskich historyków lite-ratury, Łódź 1997.

Szmyd K., Twórcy nauk o wychowaniu w śro-dowisku akademickim Lwowa (1860–1939), Rzeszów 2003.

Taszycki W., Kalina Antoni, PSB, t. XI, Wrocław 1964–1965.

Toczek A., Lwowskie środowisko historyczne i jego wkład w kulturę książki i prasy (1860–1918), Kraków 2013.

Z prof. Teresą Wawrzynowicz rozmawia Janusz M. Paluch

Podobno Pani Profesor raczej niechętnie i rzadko wraca do przeszłości...

Rzadko opowiadam o minionych cza-sach. Najczęściej w rozmowach ze starszą siostrą Alicją i siostrą stryjeczną Różą poja-wiają się wspomnienia z lat dzieciństwa, ale też i wojny, i te jeszcze dziś budzą grozę. Jak kadry filmowe, obrazki, obrazki, aż nie chce się wierzyć, że to miało miejsce i do-tyczyło mnie i mojej rodziny.

Urodziła się Pani na Kresach, na Wołyniu…Kresy dla mnie to czas od urodzenia do

prawie czternastu lat. Okres II Rzeczpospo-litej, najpiękniejsze dzieciństwo, jakie mogło być… Miejsce mojego urodzenia i pierw-szych lat życia (do 10 lat) to Horodziec, miejscowość między Sarnami a Kowlem. Horodziec to duża wieś poleska ciągnąca się przez kilka kilometrów, geograficznie leżąca na Polesiu Wołyńskim. Piękna kra-ina, pełna rozlewisk, bagien i równin. Wo-kół tylko lasy i lasy… Horodziec leży nad Horyniem. W tym miejscu Horyń ma bystry nurt, bo generalnie to leniwie płynąca rze-ka, szczególnie w rejonie ujścia do Prypeci. Między Horyniem a wsią rozciągały się łąki, które corocznie były kompletnie zalewane przez rzekę. Na Horyniu nie było normal-nego mostu, tylko ułożony na pływających elementach. Jak się przejeżdżało bryczką, to wszystko się kołysało. Horyń był też rzeką bardzo niebezpieczną, miał swoje nieprze-widziane prądy, jamy, w które można było wpaść. Latem nad Horyniem spędzaliśmy bardzo wiele czasu. Polaków tam było nie-wielu. Tylko ci związani z dworem, różni tzw. oficjaliści, fornale powożący bryczką lub linijką i inni pracownicy, zatrudnieni np. w gorzelni. Ponadto nauczyciele, felczer pan Niedbalski z żoną i synem Zbyszkiem, nad-leśniczy pan Piotr Bortnik z żoną i trzema córkami: Jadwigą, Ireną i Marią. Być może kilka innych osób, których nie pamiętam. Tak było pięknie, a potem wszystko się szybko skończyło. Horodziec znany jest z książki

ZasłyszaneMoże niektórzy nasi Czytelnicy oglą-

dali (i wysłuchali) rozmowę przeprowa-dzoną w TV z Teresą Lipowską i Wi-toldem Pyrkoszem, głównymi dawniej (teraz zeszli już na drugi plan) bohate-rami serialu M jak miłość. Na począt-ku swojej wypowiedzi Pyrkosz powiada: urodziłem się za granicą, we Lwowie, ale szybko się poprawił: to znaczy dzisiaj za granicą, bo wtedy w Polsce…

Niestety, nawet skoro się poprawił, to okazuje się, że dramat Lwowa głęboko utkwił w głowach niektórych Polaków. I to urodzonych we Lwowie, ale zamieszka-łych od lat w Wa r s z a w i e. Sądzimy, że lwowiakowi żyjącemu we Wrocławiu czy Krakowie podobny nietakt by się nie przytrafił.

Page 29: KWARTALNIK (82) 2015

27

Józefa Ignacego Kraszewskiego „Chata za wsią”. Ruiny domku na skraju Horodźca, obok cmentarza, w którym żyła cygańska bohaterka powieści Kraszewskiego – po-dobno istniały jeszcze w latach trzydzie-stych ubiegłego wieku. W parku była ławka Kraszewskiego, na której siadywał i pisał swoje wspomnienia. Przebywał w Horodź-cu kilka lat, gdzie pracował nad książką „Wspomnienia z Wołynia, Polesia i Litwy”. Są dwa Horodźce – jeden w okolicach Ko-brynia nad rzeką Muchawiec na Polesiu, a drugi – nasz, na Polesiu Wołyńskim. Czę-sto są mylone przez autorów różnych opra-cowań. Nasz Horodziec posiadał wspaniały pałac o interesującej historii. Należał do rodu Urbanowskich, potem właściciele się zmieniali. Ostatnim właścicielem był Kamil de Pourbaix. Jego żoną była zubożała hra-bina Miączyńska. Należały do nich nie tylko dobra horodzieckie, ale i Włodzimierzec, i kil-ka innych okolicznych miejscowości. Pałac stał nad pięknym i dużym stawem. Woda ze stawu spływała poprzez różne zastawki, by w końcu napędzać koło młyńskie miej-scowego wodnego młyna. Dzisiaj nie ma po tym wszystkim śladu. Rodzina de Pourbaix zdążyła opuścić Horodziec przed wkrocze-niem Rosjan we wrześniu 1939 r.

Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Skąd wywodzili się rodzice Pani Profesor?

Rodzice mojej mamy Bronisławy to Ma-ria, z domu Hołowczyc, i Michał Kotowiczo-wie, pochodzący z pogranicza Białorusi i Li-twy. Drudzy dziadkowie, ze strony ojca Jana – Wawrzynowiczowie – to Henryk, który był lekarzem, a może tylko felczerem, nie wiem tego dokładnie, i Marcelina z domu Nowic-ka. Ze względu na zawód dziadka często zmieniali miejsce zamieszkania. Najdłużej mieszkali w Bużanach (okolice Tar no pola). Tam przyszła na świat większość ich dzie-ci. Było ich dziewięcioro. Niektóre wcze-śnie zmarły. Inne dożyły sędziwego wieku. Najstarszy z nich, Dominik, był księdzem we Włodzimiercu. Dwaj najmłodsi synowie, Urban Antoni i Tadeusz, zginęli zamordo-wani w Katyniu. Mój ojciec zmarł wcześnie, w kwietniu 1939 r. I to właściwie był przełom w moim życiu. Mama, ja i moje rodzeństwo, starsza siostra Alicja i młodszy brat Bohdan, zostaliśmy nagle sami u progu wojny. Naj-większą opieką otoczyli nas dziadkowie Ko-

towiczowie, mieszkający w Turzysku, i stryj, ksiądz Dominik Wawrzynowicz.

Jak zapamiętała Pani Horodziec? Chyba jeszcze tam musiała Pani zacząć chodzić do szkoły…

Rzeczywiście, tam skończyłam trzy kla-sy szkoły podstawowej. Do czwartej klasy chodziłam już we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie przeprowadziliśmy się po śmierci ojca. Pamięć o Horodźcu towarzyszyła mi przez całe życie, jak piękny i dobry sen, chociaż były też wydarzenia smutne. W Horodźcu przeżyliśmy śmierć Marszałka Józefa Pił-sudskiego. To był maj 1935 r. Pamiętam łzy, płacz mojej mamy i cioci, czarne kotyliony noszone przez dorosłych, nawet my, dzie-ci, poszliśmy z takimi kotylionami do szko-ły. Drugim przerażającym wydarzeniem był duży pożar, który strawił około ćwierci wsi. Do dziś pamiętam widok zgliszcz, zwęglo-ne ciała zwierząt domowych i płaczących ludzi chodzących wśród szczątków swych domów. W Horodźcu była cerkiew, która do dziś tam istnieje. Była też gorzelnia, którą, jak wszystko, zniszczyli sowieci. Istniała też szkoła podstawowa siedmioklasowa, do któ-rej chodziłam. Kierownikiem szkoły był pan Tuczapski, Ukrainiec, jak mówiono, związa-ny z nacjonalistami. W mojej trzeciej klasie oprócz mnie nie było ani jednego Polaka. Tylko ja. W klasie mojej siostry, kilka lat wyżej, były jeszcze dwie dziewczynki: córka fornali i Żydówka – Frejda, która była zdolną i inteligentną dziewczyną. Szkoła była pro-wadzona oczywiście w języku polskim. Jak

Page 30: KWARTALNIK (82) 2015

28

były lekcje ukraińskiego, to zimą siedziałam w pokoju kierownika, a latem bawiłam się na polu. Na lekcje religii do dzieci ukraińskich przychodził pop, do mnie oczywiście ksiądz nie przyjeżdżał. Mnie wożono do Antonówki. To miasteczko odległe 6 km od Horodźca, gdzie był najbliższy kościół rzymskokatolicki. Mieszkaliśmy w dużym domu należącym do państwa Pourbaix. Dom składał się z czte-rech pokoi, dużej kuchni z piecem do pie-czenia chleba, spiżarni. Od strony drogi był ocieniony ganek i ogródek kwiatowy mamy. Za domem od strony podwórka były zabu-dowania gospodarskie, warzywniak, piękny sad i ogromny pochyły świerk. Ojciec był buchalterem zatrudnionym do prowadze-nia majątku państwa Pourbaix. Jak wspo-mniałam wcześniej, po jego nagłej śmierci mama musiała w pośpiechu szukać dla nas innego domu. Dlatego też do pierwszej ko-munii świętej, do której przygotowywał nas w Antonówce ks. Mańke, prowadziła mnie zamiast mamy nasza sąsiadka, pani Nie-dbalska – żona felczera. Mieli swój domek po drugiej stronie szerokiej, piaszczystej drogi. Obok mieszkali jeszcze Dodajewscy, a dalej był domek leśnika o nazwisku Bort-nik. Z całą rodziną został wywieziony na Sybir. Wszystkie córki Bortnikówny do dzisiaj żyją – jedna w Kanadzie, druga w Londynie i trzecia we Wrocławiu. Moja siostra, starsza o trzy lata, po skończeniu szkoły w Horodźcu poszła do gimnazjum prowadzonego przez siostry niepokalanki w Maciejowie niedale-ko Kowla. Część z nich, z przełożoną sio-strą Wołowską, tragicznie zginęła w czasie rzezi ukraińskich na Polakach. Niedaleko nas był sklepik Żyda Borucha, został za-mordowany w czasie likwidacji getta we Włodzimiercu. W Horodźcu było mało Ży-dów, więcej ich mieszkało w Antonówce. Wszystkich ich Niemcy przepędzali pieszo aż do Włodzimierca do getta, gdzie zginęli. O wybuchu wojny mówiono dużo wcześniej. Słowo „wojna” wymawiano jakby ciszej, już wtedy obawiano się jej. Ja miałam na tym tle uraz. Z jednej strony byłam ciekawa, co to takiego ta wojna, a z drugiej strony bałam się jej panicznie. Wojnę przeżyłam już we Włodzimierzu Wołyńskim, gdzie sprowadzi-łyśmy się z mamą w lipcu 1939 r. do naszego nowego domu przy ulicy Strzeleckiej. Był to duży parterowy dom przeznaczony zapewne dla dwóch rodzin, bo składał się z sześciu

pokoi i dwóch kuchni, przedzielonych ścia-ną symetrycznie na dwie części. Za domem było parę drzew i duży ogród przeznaczony na warzywniak. Dolną granicą tego obejścia była mała rzeczka Smocza, za którą leża-ło osiedle żydowskie, zamieszkałe głównie przez bardzo ubogich ludzi. Wojna miała im przynieść zagładę, a nam jeszcze parę lat tułaczki.

Jak wyglądało życie okupacyjne we Wło-dzimierzu Wołyńskim?

Włodzimierz Wołyński to miasto, w któ-rym przeżyłam wojnę i trzy okupacje. Pierw-sza, sowiecka, od 17 września 1939 do 21 czerwca 1941, to masowe wywózki Po-laków na Sybir lub do Kazachstanu, dru-ga – niemiecka od 21 czerwca 1941 do wiosny 1944 – to łapanki, aresztowania, egzekucje oraz rzezie Ukraińców na Pola-kach, które w 1943 r ogarnęły cały Wołyń i Galicję; ponowna sowiecka od 1944 r. z utratą Wołynia dla ludności polskiej i ko-niecznością dokonania wyboru: albo wysie-dlenie za Bug albo przyjęcie obywatelstwa radzieckiego. Z przerażeniem patrzyłam, jak sowieci wkraczają do Włodzimierza we wrześniu 1939 r. Pamiętam wystające kości policzkowe, skośne oczy, na głowach szma-ciane czapki z gwiazdami, przypominające niemieckie pikielhauby z I wojny światowej. Nasz włodzimierski proboszcz ks. Kobyłec-ki został natychmiast aresztowany przez bolszewików. Potem, jak sowietów pogo-nili Niemcy, NKWD systematycznie zabijało wszystkich więźniów politycznych. Tak było we Lwowie, Włodzimierzu czy Łucku, gdzie przetrzymywali ks. Kobyłeckiego. W Łucku wszyscy więźniowie zostali wypędzeni na dziedziniec więzienny, gdzie czekał na nich karabin maszynowy i kosił wszystkich. Na ks. Kobyłeckiego upadł rażony śmiertelnie więzień i osłonił go od kul. Leżał nierucho-mo. Miał dużo szczęścia, bo sowieci cho-dzili wśród ciał i dobijali rannych. Ks. Koby-łecki powrócił do Włodzimierza, jak weszli Niemcy. Po aresztowaniu ks. Kobyłeckiego sowieci wyrzucili księży z plebanii. Wtedy mama przyjęła ich do swojego ogromnego domu razem z fraucymerem – jak nazywa-łam panią Marię opiekującą się kościołem, kucharkę – panią Hanię i sprzątaczkę, która na pytanie: Skąd pani pochodzi? zawsze mówiła: Jestem Filipina Dudzicz z Bucza-

Page 31: KWARTALNIK (82) 2015

29

cza. Za Niemców nie udało się odzyskać plebanii i księża wraz z fraucymerem dalej mieszkali z nami. Do czasu, kiedy Niemcy stworzyli getto dla Żydów, i wysiedlili nas, dając zastępcze mieszkanie.

W mieszkaniu mamy mieszkali też księża spoza naszej plebanii, ks. Czurko i ks. Gła-dysiewicz, który został aresztowany przez sowietów w 1945 r. Skazano go na 10 lat łagrów. Po odbyciu tej kary osiedlił się na terenie diecezji żytomierskiej w parafii Po-łonne, gdzie mieszkało sporo Polaków, i tam zmarł. Po wkroczeniu sowietów w 1939 r. szkoły zaczęły szybko funkcjonować. Powo-łali nawet tzw. nepołnuju polskuju serednu-ju szkołu, która zaczęła funkcjonować pod koniec września, i tam zaczęłam chodzić do IV klasy. Nawet zachowałam z tej klasy świadectwo. Nauczycielami byli Polacy. Na-gle zaczęli znikać. W październiku przepadł jeden, w grudniu już dwóch zniknęło, tak że w końcu języka polskiego uczyła nas zupeł-nie przypadkowa osoba, a mieliśmy język polski, rosyjski i ukraiński. Uczniowie rozu-mieli, jaki los spotkał „znikających” nauczy-cieli. Naukę nie-humanistycznych przedmio-tów zaczęli prowadzić inni nauczyciele: ro-syjskojęzyczni albo Ukraińcy z pochodzenia, którzy nagle zapomnieli języka polskiego. O „należyte” wychowanie uczniów dbała tzw. „zaw-pedka” (zawiedujuszczaja pieda-gogiczeskaja) – Rosjanka. Była to typowa ruska baba ubrana w niezgrabną kufajkę i walonki, ale znawczyni i entuzjastka poezji rosyjskiej (Puszkin, Lermontow). Zorganizo-wano także dożywianie dzieci; na dużej prze-rwie dostawaliśmy kromkę chleba posypaną lekko cukrem. Wiadomo było, że dzieci są niedożywione, bo nazajutrz po wkroczeniu Armii Czerwonej sklepy opustoszały. Z kla-sy szóstej, do której zaczęłam uczęszczać już za czasów drugiej sowieckiej okupacji w 1944 r., mam nawet świadectwo z ukoń-czenia połowy I półrocza.

Były wywózki... Jakim cudem rodzina Pani Profesor uniknęła wywiezienia na Sybir?

Właśnie cudem… Prawdopodobnie ad-ministracja sowiecka jeszcze nas nie „na-mierzyła”, nie kojarzyła bowiem naszych nazwisk z nazwiskiem stryja Leona Wawrzy-nowicza i jego rodziny. Koło Włodzimierza Wołyńskiego była wieś Grabina, zamiesz-kana głównie przez osadników wojskowych.

Tam mieszkał też mój stryj Leon Wawrzyno-wicz z rodziną. Był nawet wójtem w gminie Werba. W pierwszej kolejności, w styczniu i lutym, wywożono osadników wojskowych z rodzinami, potem leśników, urzędników państwowych i inne grupy – zwykle inteli-genckie. Scenariusz tych wysiedleń był jed-nakowy. Zwykle o świcie do domu wkraczało NKWD. Dawano 15–30 min na zabranie niezbędnych rzeczy (bardziej ludzki sołdat kazał brać rzeczy ciepłe i jakąś żywność, to była ogromnie ciężka zima), ładowano na furmanki i przewożono do podstawionych na stacjach wagonów towarowych. Tak właśnie zabrano rodzinę stryja (żonę, ciocię Lunię i trójkę dzieci: Marysię, Krysię i Tadzia). Ktoś zawiadomił o tym mamę. Pobiegliśmy wszyscy na stację. Zaplombowane bydlęce wagony, pilnowane przez żołnierzy uzbrojo-nych w karabiny z bagnetami. Zapłakane, zrozpaczone twarze ludzi tłoczących się do okien, błagających o chleb. Po ponad miesiącu nadeszły pierwsze wieści – listy pisane nieraz na skrawkach gazet, z proś-bami, błaganiem o przysłanie jakiejś żywno-ści, choćby sucharów. Najpierw jednak, bo jeszcze jesienią 1939 r., został aresztowa-ny stryj Leon, dlatego że jako wójt, broniąc Ojczyzny, zaminował mostek, przez któ-ry miał przejeżdżać czołg sowiecki. Czołg nie przejechał, a stryja aresztowano. Był przesłuchiwany do marca 1940 r. Sceneria przesłuchań zawsze była taka sama. Ciem-nym korytarzem, popychany przez sołdata, przeprowadzany był do ciemnej sali. Snop ostrego światła kierowano na niego. Nigdy nie widział osoby, która go przesłuchiwała. Słyszał tylko jego głos, który mu zadawał ciągle te same pytania. Był pozbawiony snu, nieustannie podglądany przez „judasza”; led-wo usypiał, już budził go strażnik więzienny. Nagle zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że traci rozum, przestaje nad sobą panować. Zaczyna coś mówić i nie bardzo wie, co po-wiedział. Bardzo się bał, że może wymienić nieświadomie jakieś nazwiska ludzi, którzy na tej podstawie zostaną aresztowani. Aż pewnej nocy było inaczej. Wprowadzono go do sali, światło skierowano na niego, ten sam głos powiedział: – Siadaj! Po pewnej chwili: – Ty mnie Leon nie poznałeś. My by-liśmy razem w podchorążówce carskiej. Ja uciekłem do bolszewików, a ty uciekłeś do swoich. I nasze drogi się rozeszły. Ty jesteś

Page 32: KWARTALNIK (82) 2015

30

skazany na śmierć za zamach na Związek Radziecki. Ale ja ci pomogę. O świcie po-prowadzą ciebie do pociągu. Zostaniesz wywieziony na Sybir. Nie wiem gdzie, nie wiem w jakich warunkach. Niech cię Bóg prowadzi, Leon! Został wyprowadzony. Tym razem pozwolili mu spokojnie spać.

Czy udało się zidentyfi kować tego śled-czego?

Niestety, nie wiem kim był ten rosyjski oficer, nie mam też pojęcia, czy stryj do-myślał się, kim on był. O świcie stryj został wyprowadzony do pociągu. Jechał wiele dni. Zmieniali im słomę w wagonach, dawali słone śledzie i mało wody. W końcu pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Stryj dopchał się do zakratowanego okienka, by zobaczyć nazwę stacji. Na peronie zauważył stojącego zarośniętego dziada, który nie miał butów, tylko szmaty zawiązane na nogach, jakąś chustę na głowie zamiast czapki i brudne podarte łachy zamiast płaszcza, w ręku trzy-mał bat i przytupywał nogami. Poznał w nim osadnika, sąsiada! Zawołał go po nazwisku. Ten podszedł bliżej wagonu, poznał go i za-wołał: – Leon, Leon twoja rodzina jest tu-taj! W… Tu padła nazwa miejscowości – to osada drwali – lesorubnyj posiołek Suchana pod Archangielskiem. Są zatrudnieni przy wyrębie lasu! Cała twoja rodzina!

To nieprawdopodobne!A jednak… Pociąg ruszył dalej. Stryj

Leon rozpoczął potem starania o połącze-nie z rodziną. I o dziwo – dostał pozwo-lenie na zamieszkanie z rodziną! Miałam nawet kartkę pocztową, na której jego żona pisze, że wielkie szczęście nas spotkało. W drzwiach stanął Leon… Nie spodziewali się go. Od tego czasu było im już łatwiej żyć. Mieli też szczęście, bowiem tamtejszy komisarz wojskowy osady nie zataił przed nimi porozumienia Sikorski–Majski i tego, że Anders organizuje Wojsko Polskie. Z tego posiołka zostali wtedy zwolnieni wszyscy Polacy. Jechali razem w strasznych warun-kach. W końcu na jednej ze stacji pociąg został zatrzymany, a sołdaci powiedzieli, że dalej jechać mogą tylko mężczyźni. Kobie-ty i dzieci mieli czekać na stepie, aż przy-jadą po nich Kazachowie. Nie było z nimi dyskusji. Przeżyli dramatyczne chwile na stepie. W nocy atakowały ich wilki. Starsi

chłopcy z widłami i jakimiś pałami, co tam kto miał, odstraszali je. Rano dostrzegli na stepie jakieś punkciki, które zbliżały się do nich. To byli Kazachowie na dwukółkach, którymi przyjechali po nich. Zatrudnieni zo-stali na farmie świńskiej. Kazachowie jako muzułmanie nie mogą posiadać świń, a byli zmuszeni do prowadzenia hodowli. Polacy byli dla nich wybawieniem, bo zajęli się tą hodowlą, dzięki czemu mogli przetrwać głód. Pewnej nocy zjawił się stryj i powie-dział, że muszą natychmiast wyjechać, jesz-cze tej nocy. Miał umówionego maszynistę, który zatrzymał pociąg, do którego wsiedli. Nie mogli ze sobą brać niczego, tylko ja-kieś ubranie i jedzenie. A mój brat ciotecz-ny musiał oddać swoje buty jako łapówkę. I w taki sposób już cała rodzina dostała się do Buzułuku. Udało im się dostać na ostatni transport do Iraku. Tam mogli wybrać wy-jazd do Palestyny albo Indii. Wybrali Indie. Do końca wojny byli w stałym kontakcie ze stryjem, który z II Armią Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Władysława Ander-sa przeszedł cały szlak bojowy – włącz-nie z dramatyczną bitwą pod Monte Cassi-no. Moi dwaj pozostali stryjowie, Tadeusz Wawrzynowicz, który był sędzią w Ostrogu, i Antoni Wawrzynowicz, który był w Otwoc-ku profesorem języka polskiego w gimna-zjum, trafili do obozu w Kozielsku. Antoni był z rezerwy powołany w 1939 r. do wojska, a Tadeusz został aresztowany jako sędzia. Trafili do jednego transportu. Nie przyznali się jednak do pokrewieństwa. Jeden z nich prawdopodobnie zniszczył dokumenty, aby ich nie rozdzielono. Razem zginęli w Katy-niu. Dowiedzieliśmy się o tym już z niemiec-kiej listy opublikowanej w „gadzinówce”. Na spisie wymordowanych było nazwisko tylko jednego z nich, ale my wiedzieliśmy, że oni są tam razem, bowiem wskazywały na to różne charaktery pisma w listach z Kozielska podpisywanych przez Tadeusza.

Ich bratem był ks. Dominik Wawrzyno-wicz...

Tak, najstarszy z rodzeństwa był stryj Dominik Wawrzynowicz, proboszcz we Wło-dzimiercu. Kiedy zaczęły się rzezie na Pola-kach, wydawało się, że Włodzimierzec, jako miasteczko z posterunkiem niemieckim, jest w miarę bezpieczny. Okazało się, że były to pozory bezpieczeństwa. Wokół płonęły

Page 33: KWARTALNIK (82) 2015

31

polskie wsie, dochodziły informacje o po-twornych mordach dokonywanych na Po-lakach. Ukraińcy czuli się bezkarnie. A we Włodzimiercu było tylko kilku żandarmów. Jako pierwsza, bo już w lutym 1943, zamor-dowana została miejscowość Parośle. Ce-lowo mówię „zamordowana miejscowość”, bo Ukraińcy wymordowali tam wszystkich Polaków! Ocalało, zdaje się, tylko dwoje ciężko rannych dzieci. Kiedy w końcu na-stąpił napad Ukraińców na Włodzimierzec w lipcu lub sierpniu 1943 r., wszyscy Polacy, którzy jeszcze nie zdążyli uciec z miastecz-ka, zgromadzili się w kościele. Skupili się wokół stryja, modlili się. Mężczyźni bronili zamkniętej świątyni, tak jak w słynnym Ki-sielinie. Przez okna obrzucali Ukraińców ce-głami, ciężkimi przedmiotami, by tylko utrud-nić im próby podejścia pod mury świątyni. Starali się odrzucać granaty, które Ukraińcy wrzucali przez okna do kościoła. Ci rąbali drzwi, ale kościoły wołyńskie były budowa-ne przecież jak twierdze obronne z grubymi murami, trudne do zdobycia. Napastnicy za-częli jednak pod głównym ołtarzem kuć mury – z tamtej strony nie było okien i mieli uła-twiony dostęp do świątyni. Obrońcy kościoła nie mogli ich ani dostrzec, ani odstraszać. Ukraińcy krzyczeli do nich, że teraz będzie wasz koniec, że wysadzimy was w powie-trze. I rzeczywiście nagle nastąpił moment ciszy. Wszyscy ludzie skupili się wokół stry-ja, który udzielił im rozgrzeszenia. Nastą-pił wybuch. Zginęły dwie osoby – hrabina Prądzyńska ze swoją opiekunką. Wszyscy oczekiwali, że za chwilę do świątyni wejdą Ukraińcy ze swoja bronią – siekierami, wi-dłami i nożami. Wtedy szczęśliwy był ten, kto ginął od kuli... Tymczasem cisza trwała, Ukraińcy nie atakowali. Stryj podejrzewał, że jakiś jeszcze jeden ładunek nie wybuchł i boją się wejść. Ale okazało się, że nadje-chał silniejszy niemiecki patrol wzmocniony czołgiem, który po drodze ewakuował inną wieś, Stachówkę. Dowódca powiedział, że muszą się natychmiast ewakuować. Każdy więc na chwilę wpadł do domu po najpo-trzebniejsze rzeczy, dokumenty. Zostali do-wiezieni do stacji Rafałówka. Część Polaków od razu wyraziła zgodę na deportację na roboty do Niemiec. A stryj, ze swoją ułomną siostrą, przedostali się za Bug i zgłosili się do lubelskiego biskupa, który umieścił ich w Krężnicy Jarej, a potem w Miłkowie koło

Jeleniej Góry i tam już mieszkali do śmierci stryja. To było więc drugie cudowne ocale-nie. Trzecie cudowne ocalenie dotyczyło mojej siostry Alicji, która w roku 1944, nie chcąc być wysłana na przymusowe roboty do Niemiec, przystąpiła do powstającej 27 Dywizji Wołyńskiej AK jako łączniczka. Przy-jęła pseudonim „Roma”. W Wielkanoc 1944 r. rozpoczęła się pacyfikacja miejscowości Bielin, w której 27 Dywizja miała swoją głów-ną siedzibę i sztab. Jak wspomniałam, to była Wielkanoc i byłam wówczas z mamą i bratem w kościele na rezurekcji. Ludzie wszyscy płakali, bo słychać było wybuchy bomb i pocisków. Wszyscy mówili, że Niem-cy otoczyli i atakują Bielin. Pod naporem Niemców partyzanci w kilku grupach podjęli próby przebicia się. Niektóre oddziały kiero-wały się w stronę Bugu, ale główny oddział skierował się na Prypeć. Wybór okazał się nieszczęśliwy. Nad Prypecią z jednej stro-ny rzeki stali sowieci, z drugiej Niemcy, tak że partyzanci dostali się w krzyżowy ogień. Wielu ich zginęło.

Do nas dotarła tragiczna wiadomość, że siostra zginęła na grobli. Później okazało się, że była wcześniej ranna i paradoksalnie

Page 34: KWARTALNIK (82) 2015

32

dzięki temu ocalała. Jej przyjaciele, rodzeń-stwo Wanda i Leon Szurowscy oraz narze-czony Wandy z siostrą, szli przez groblę. Zboczyli trochę z drogi i weszli na zamino-wany obszar. Wszyscy zginęli. Ranną Alicję partyzanci zostawili na bagnach w grupie z chorymi na tyfus. Niemcy do likwidacji niedobitków partyzanckich wysłali oddział Węgrów. Żołnierze węgierscy szli skrajem bagna i musieli doskonale widzieć partyzan-tów. Zresztą hałasowali tak, żeby było ich słychać z daleka i żeby w porę można się było schować przed nimi. Przeżyli. Potem ogarnęła ich sowiecka partyzantka i wresz-cie grupa z 27 dywizji wołyńskiej, z którą siostra szczęśliwie przedostała się za Bug.

Wróćmy jeszcze do okupacyjnego Włodzi-mierza Wołyńskiego. Opuściła go Pani z mamą i rodzeństwem w 1944 r.?

We Włodzimierzu Wołyńskim, jak już mó-wiłam, mieszkaliśmy w dużym domu, który mama z dziadkiem kupili od Ukraińca w lipcu 1939 r. Później zamieszkali z nami księża wypędzeni z plebanii. W końcu dołączył do nas dziadek, który też został w przedziwny sposób ocalony. We Włodzimierzu w czasie wojny, tak jak wszędzie, były bardzo trudne warunki życia. Chleb można było kupić raz na tydzień, ale trzeba było iść do kolejki o trzeciej w nocy. Zwykle o świcie szła do kolejki mama, potem ja ją zmieniałam albo brat, który był najmłodszy w domu. Toteż mama często starała się wysyłać mnie i bra-ta do dziadków do Turzyska, a szczegól-nie w czasie okupacji niemieckiej. Dziadek – Michał Kotowicz – mieszkał koło Turzy-ska (miejscowość między Włodzimierzem a Kowlem). Gospodarował na tzw. chutorze, w oddaleniu od miejscowości. Na wsi, w cza-sie braku żywności w sklepach, łatwiej dało się przeżyć. Można było łatwiej zaopatrzyć się w mięso i mąkę. Polacy i w ogóle cy-wilni mieszkańcy nie mieli prawa korzystać z młynów, toteż dziadek organizował prze-miał zboża w dużych żarnach obracanych przez konia. Żeby ogrzać dom i zapewnić gotowanie, były organizowane nocne wypra-wy po torf. Ostatni raz wyjechaliśmy do Tu-rzyska tuż po głośnym mordzie dokonanym przez Ukraińców w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego na rodzinie Rudnickich – zgi-nęli rodzice i ośmioro dzieci oraz fornal ze służącą. Pamiętam ten pogrzeb. Ulicami na-

szego miasta jechało dwanaście furmanek z trumnami. Pochowano ich na cmentarzu we Włodzimierzu Wołyńskim. Mówiło się wtedy, że to jakaś zemsta, że incydent… Opowiadałam o tym pogrzebie dziadkowi, on też twierdził, że to na pewno była zemsta, bo niby dlaczego mieliby Ukraińcy napa-dać na Polaków?! U dziadka mieszkaliśmy dość długo. W kwietniu 1943 r., w nocy tuż przed świtem, obudziło nas głośne ujadanie psa. Po chwili padł strzał, usłyszeliśmy sko-wyt psa i zapadła martwa cisza. Do pokoju wpadła przerażona babcia i najpierw mo-jego brata wepchnęła pod łóżko, zatykając dostęp do niego jakimiś pierzynami. Potem mnie usiłowała tam wepchnąć ale się wy-mknęłam. Była też z nami nasza kuzynka. Dziadek stał w pokoju przy oknie. Nieopodal była cembrowana studnia, za którą musiało schować się kilku Ukraińców. Usiłowali per-traktować z dziadkiem na odległość. Mówili po ukraińsku: Kotowicz oddaj broń! Dzia-dek odpowiadał hardo: Podejdziesz, to ci oddam! Tamten nie dawał za wygraną: Nie podejdę, bo będziesz strzelał! Rzuć! Dzia-dek nie ustępował: Nie rzucę! Podejdź, to ci oddam! Zaczęli w końcu strzelać na oślep. Kule uderzały w drewnianą ścianę domu, dzwoniły po dachu pokrytym blachą. Zaczęli grozić, że nas spalą. Bali się jednak podejść bliżej. Wydawało się już, że nie będziemy mieli innego wyjścia, że trzeba będzie się im poddać, kiedy nagle zadzwonił budzik! Mój brat, który już wypełzł spod łóżka, mówił mi potem, że to dziadek go nakręcił i uruchomił. Kiedy Ukraińcy usłyszeli ten dźwięk, zapy-tali: Szczo ce takoje?! Dziadek odpowiedział: Telefon! Zaraz tutaj będą bahnschutze! Byli na tyle ciemni, że nie pokojarzyli, że jeśli telefon jest w domu, to musi stać nieopo-dal słup telefoniczny! Do dworca przez pola rzeczywiście nie było daleko. Przy dworcu stacjonował dość silny oddział niemieckiej straży kolejowej. Słychać było, że się na-radzają, i po chwili musieli uciec. Dziadek nie strzelał za nimi, pewnie oszczędzał na-boje. Jednak jak tylko zniknęli, natychmiast zaprzągł konie, wsadził brata i mnie na fur-mankę, biorąc też jakieś zapasy żywności. W domu została tylko babcia z wnuczką Haliną Kotowicz. Dziadek zwrócił się do nich: Wam nic nie zrobią. Oni po mnie przy-szli. Muszę dzieci stąd wywieźć! I jechali-śmy przez okoliczne wsie furmanką, gdzie

Page 35: KWARTALNIK (82) 2015

33

już wrzało. Ukrainki patrzyły na nas z taką nienawiścią. Ja naprawdę czułam wtedy wielki lęk. Dziadek nas uspokajał i dowiózł szczęśliwie do domu. To już nie był nasz nabyty w 1939 r. dom, który znalazł się na terenie getta, ale zastępcze mieszkanie na tej samej ulicy w małym, jednopiętrowym domu. W tym czasie babcia z kuzynką usi-łowały najcenniejsze rzeczy oddać na prze-chowanie do zaprzyjaźnionych Ukraińców. Byliśmy jednak bardzo niespokojni o losy babci i Haliny. Siostra Alicja zdecydowała się pojechać do Turzyska pociągiem i przez pola dostać się do domu dziadków.

Nie zdołała dojść do chutoru, kiedy po-słyszała jakieś krzyki, strzały i zobaczy-ła babcię uciekającą przez okno. Siostra przeraziła się, szybko zaczęła wracać przez pola do dworca. Siedziała tam zapłakana, bo myślała, że babcia zginęła. Kuzynkę Halinę Ukraińcy zamknęli w chlewiku. Pili wódkę u najlepszego sąsiada dziadka, któ-ry stale korzystał z jego maszyn rolniczych. Byli wręcz zaprzyjaźnieni! Pilnował jej kole-ga ze szkoły. Powiedziała do niego: Puść mnie! On przerażony: Nie mogę, bo mnie zabiją… Ona podpowiedziała mu: Wypij wódki, udasz pijanego… I wypuścił ją i ta-kim cudem ocalała. Pobiegła na szosę, bo ktoś dał znać, że Niemcy jadą, i też dotarła na dworzec. To był cud, że się uratowały! Polacy we Włodzimierzu, stali mieszkańcy i uciekinierzy z rzezi, nie czuli się zupełnie bezpiecznie. Przed cofającymi się wojskami niemieckimi i zbliżającym się frontem po-stępowały też bandy upowców, mordując bezbronnych ludzi. Ze zgrozą patrzyliśmy, jak do Włodzimierza zbliża się i zacieśnia pierścień łun. Z nastaniem zmierzchu do naszego domu ściągali z tobołkami sąsie-dzi i mieszkańcy przedmieścia. Dziadek Kotowicz ufortyfikował domek, instalując na oknach metalowe siatki zrywane z oko-licznych płotów. Miały zabezpieczać przed granatami. Na pięterku wartowali mężczyźni uzbrojeni w topory i może nawet jakąś broń. Taki koszmar trwał do czasu, gdy zbliżył się front. W ciągu jednej nocy miasto opano-wali znowu sowieci. Wkraczająca armia wy-glądała już zupełnie inaczej niż w 1939 r. Szynele nie były obszarpane i nie były brud-ne, mieli epolety – to była nowość w armii sowieckiej. Nie mieli już czap z czubem, tylko okrągłe czapki. W czasie tej drugiej

okupacji nie było już masowych wywózek, nie było masowych aresztowań. Chodziła tylko policja ukraińska, która dawała wybór: albo przyjmujesz obywatelstwo sowieckie, albo wyjeżdżasz. Mama zdecydowała się wyjechać. Wtedy już odnalazła się z party-zantki siostra i razem wyjechaliśmy. Udało się zdobyć tylko jedną furmankę. Na nią załadowaliśmy cały nasz dobytek, ubrania, pościel… Ja zabrałam swoje dwie kozy… Zrobiłam im klatkę. Koziołek nie przeżył jed-nak podróży. Kózka strasznie się do mnie przywiązała. Najpierw zatrzymaliśmy się w Strzyżowie nad Bugiem. Mama uważała, że zaraz wybuchnie kolejna wojna i trze-ba być blisko domu. Pisząc listy do zna-jomych, z nadzieją kreśliła słowa, że Fra-nia i Anielka na pewno przyjadą wkrótce… To był kod, chodziło jej bowiem o Anglię i Francję… Tak się ich wtedy wyczekiwało jak w 1939 r.! W Strzyżowie kierownikiem szkoły podstawowej był przyjaciel mojego taty, pan Henryk Okopiński, który przyjął mnie do siódmej klasy w ostatnim miesią-cu roku szkolnego. Nie miałam skończonej klasy piątej, szóstej a trafiłam na końców-kę siódmej! Po tym miesiącu nauki zdałam egzamin do gimnazjum w Hrubieszowie! A z Hrubieszowa, jakąś dziwną koleją losu, zaczęłam studia w Lublinie, gdzie skończy-łam farmację i zostałam na uczelni już do emerytury… Właściwie myślałam poważnie o polonistyce, ale nauczycielki w Hrubieszo-wie wybiły mi to z głowy. I wtedy przypo-mniałam sobie, że ojciec wybrał kiedyś dla nas przyszłość. Brat miał być inżynierem, siostra stomatologiem, a ja farmaceutką… Brat w końcu został inżynierem budowla-nym, siostra wyszła za mąż i musiała pra-cować, by utrzymywać rodzinę. Ja już na drugim roku studiów zostałam pracowni-kiem na Akademii Medycznej. Studiowałam i pracowałam – od stanowiska zastępcy asystenta po stanowisko prorektora Aka-demii Medycznej. Mama, kiedy przestała wierzyć w to, że będzie kolejna wojna, któ-ra przywróci Kresy do Macierzy, przeniosła się z bratem na tzw. Ziemie Odzyskane, do Łobza pod Szczecinem. Siostra z mężem zamieszkali w Szczecinie. Wojna nas nie rozdzieliła, dopiero po wojnie rozeszliśmy się w różne strony.

Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę.

Page 36: KWARTALNIK (82) 2015

34

PAN DOLOWe Lwowie zawsze żyli i żyją Polacy

kochający swoje miasto. Człowiekiem, któ-ry w czasach powojennych poświęcił swoje życie odbudowie kultury polskiej i religii na terenie Lwowa i okolic, był A d o l f W i s ło w -s k i – „Pan Dolo”.

Urodził się 8 grudnia 1930 r. we Lwowie, mieszkał całe życie na Trakcie Gliniańskim. Zmarł 18 stycznia 2015 r. Środowisko polskie poniosło dotkliwą stratę. Odszedł człowiek, który heroicznie trwał w wierności Bogu, Ojczyźnie i swojemu Miastu.

Wisłowski był współinspiratorem Towa-rzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej i Teatru Polskiego. Starał się o ocalenie pamiątek polskości na naszych Ziemiach Wschodnich. Jego praca była docenia-na, był wielokrotnie odznaczany. 8 maja 2014 r. w Centrum Kultury „Civitas Chri-stiana” w Warszawie wręczono mu nagro-dę specjalną im. Włodzimierza Pietrzaka. Otrzymał ją za „heroiczne trwanie w służbie wartościom kultury ojczystej i tradycji chrze-ścijańskiej na ziemi lwowskiej”. Równocze-śnie wyróżniono tą nagrodą: Instytut Pryma-sowski Kardynała Stefana Wyszyńskiego,

Prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda Moskala oraz abpa Mariana Olesia – nuncjusza apostolskiego w Kazachstanie, Kirgizji,Tadżykistanie i Uzbekistanie.

Adolf Wisłowski jeździł kilkakrotnie do biskupa w Rydze, a także do władz Kijowa i Moskwy z prośbą o przyznanie kapłana do Lwowa. W latach 60. ubiegłego wieku poznał ks. Kazimierza Mączyńskiego, który podjął pracę w kościele św. Antoniego na Łyczakowie w latach 1969–1991. Ksiądz rozpoczął remonty w zaniedbanej świątyni, nieodnawianej od czasu II wojny. A. Wisłow-ski przewodniczył komitetowi kościelnemu i był zobowiązany do składania sprawoz-dań finansowych. Władze żądały od niego podawania rozkładu nabożeństw w okresie świąt kościelnych. Rozkład przekazywano dyrektorom polskich szkół, aby uniemoż-liwiali uczniom udział w nabożeństwach, zatrzymując w tym czasie dzieci w szkole. Pan Dolo bywał wzywany do KGB. Po tych „wizytach” składał relacje księdzu Kazimie-rzowi Mączyńskiemu. Ostatni list, którego już nie zdążył wysłać do Instytutu Pamięci Narodowej, dotyczył niemieckiego obozu w lesie Lesienickim, gdzie zginęło 70–80 tysięcy ludzi, w większości Polaków. Żydzi postawili tam pomnik dla upamiętnienia tego miejsca, a Wisłowski starał się o postawie-nie krzyża.

Pan Wisłowski przyczynił się do od-restaurowania kościoła z kryptą Fredrów w Rudkach. Był w grupie lwowian, która roz-poczęła ratowanie Cmentarza Orląt Lwow-skich. Dzięki wieloletnim staraniom pana Adolfa katolicy odzyskali kościół w Male-chowie pod Lwowem. Tam też uporządko-wano groby żołnierzy polskich z września ‘39 na miejscowym cmentarzu. Pan Dolo przez wiele lat zajmował się pomocą w or-ganizowaniu wyjazdów polskiej młodzieży kresowej na studia do Polski.

Wieloletnia działalność Wisłowskiego, prowadzona pomimo utrudnień i zagrożeń dla życia prywatnego, była prawdziwym bo-haterstwem. Dlatego można Mu zadedyko-wać słowa Ignacego Krasickiego:

Święta miłości kochanej Ojczyzny,Czują cię tylko umysły poczciwe!Dla Ciebie zajadłe smakują trucizny,Dla Ciebie więzy, pęta nie zelżywe.

(fragment Hymnu do miłości Ojczyzny)

Od

lew

ej: A

do

lf W

isło

wsk

i, M

ałg

orz

ata

Ryb

ow

a i H

elen

a D

un

icz-

Niw

ińsk

a

Małgorzata Rybowa Marta Walczewska

Page 37: KWARTALNIK (82) 2015

35

Mariusz Olbromski

Tam, gdzie Zbrucz łączy swe ramiona z Dniestrem Otwarcie kościoła w Okopach Świętej Trójcy

Okopy Świętej Trójcy na Podolu to wyso-ko położony nad nurtami rzek skalisty cypel. To tu malowniczy Zbrucz łączy się ze wspa-niałym Dniestrem. Historia Rzeczypospolitej ze współczesnością. Świętość i męczeństwo patriotów z ogniem nienawiści. Genialna wizja historiozoficzna i literacka Zygmun-ta Krasińskiego z naszymi rozmyślaniami. Tutaj trwają wciąż resztki murów twierdzy zbudowanej początkowo jako warowny obóz przez hetmana wielkiego koronnego Sta-nisława Jabłonowskiego na rozkaz króla Jana III Sobieskiego w 1696 roku. Twierdza stała się bazą dla wojsk polskich, służyła do blokowania najazdów wojsk tureckich, które wcześniej zajęły pobliski Kamieniec Podolski. W Okopach Świętej Trójcy sty-kają się legenda, historia, współczesność. Płyną rzeki, płynie czas, a stare kamienie i mury są świadkami nowych wydarzeń. Oto przy pięknej pogodzie w sobotę 14 czerwca 2014 odbyła się uroczystość rekonsekracji odrestaurowanej w ostatnim okresie świąty-ni pw. Świętej Trójcy. Inicjatorem odbudowy był ks. Roman Twaróg, proboszcz katedry w Kamieńcu Podolskim, wspierany przez środowiska z Podola i kraju. Ale zadanie, jak sam przyznawał, udało mu się zrealizo-wać w sposób jakiś niepojęty tylko dzięki pomocy Opatrzności, bo nie dysponował początkowo żadnymi funduszami. Na wieść o zamiarze odbudowy pracownicy zgłosili się sami. Dojeżdżali przez kilka lat z Kamieńca Podolskiego, by społecznie pracować przy restauracji. Znaleźli się darczyńcy, którzy wsparli dzieło finansowo.

W uroczystości otwarcia świątyni wzięli udział miejscowi wierni, w przeważającej mierze Ukraińcy, a także wierni z Kamieńca Podolskiego, z wielu parafii Podola i z kraju, głównie z Tarnowa, gdzie działa Stowarzy-szenie Przyjaciół Podola i skąd przybyło kilkanaście osób z prezes Aleksandrą Świ-

LUBIEŃ WIELKI Należy do najstarszych polskich

zdrojowisk, cieszył się wielką frekwen-cją już w XVI wieku (wymieniany w dzie-łach Wojciecha Oczki). Od XVIII wieku należał do rodziny Jabłonowskich, przy-nosząc jej duże dochody mimo bra-ku odpowiednich obiektów i urządzeń. W połowie XIX wieku objęła Lubień w posiadanie rodzina Brunickich, któ-ra na przełomie wieków rozbudowała go w nowoczesny ośrodek balneologiczny. Powstały nowe łazienki, dom zdrojowy, pensjonaty, rozległy park i wodociągi.

Lubień Wielki jest położony o 28 km na południowy-zachód od Lwowa, przy linii kolejowej do Sambora, nad rzeką Wereszycą, wśród pięknych lasów, na wysokości ok. 300 m nad poziomem morza. Jego bogactwem są źródła wody siarczano-wapiennej, przy czym woda ze źródła Ludwik ze względu na za-warty w niej wolny siarkowodór należy do najbogatszych w Europie. Była rów-nież doskonała borowina, przepojona siarką. Stosowano tu kąpiele siarczane i borowinowe, kurację pitną ze źródła Adolf, inhalacje. Wskazania lecznicze dotyczyły zapalenia stawów, gruźlicy kości, stanów po urazach, zaburzeń przemiany materii, chorób kobiecych.

TRUSKAWIECJedno z czołowych uzdrowisk pol-

skich do II wojny światowej, drugie pod względem frekwencji (po Krynicy, przed Ciechocinkiem), lecz najbardziej wszechstronne leczniczo.

Page 38: KWARTALNIK (82) 2015

36

derską na czele. Uroczystości wzbogacił artystycznie kameralny zespół smyczkowy, Młodzieżowa Parafialna Orkiestra Dęta „Ad Astra” z Łodzi-Andrzejowa. Wśród gości była obecna zawsze pogodna i miła Hanna Litwin, żona ambasadora RP w Kijowie. Parlament polski reprezentował senator Stanisław Go-gacz z Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. Obecny był konsul generalny RP w Winnicy Krzysztof Świde-rek, a także prof. Ihor Cependa, rektor Uni-wersytetu Przykarpackiego, jak również Jan Malicki, dyrektor Studium Europy Wschod-niej. Każdą chwilę tych wyjątkowych wyda-rzeń utrwalał kamerą znany twórca filmów o tematyce kresowej Maciej Wojciechowski, a wśród grona dziennikarzy był też Jacek Borzęcki z Przemyśla, specjalizujący się od wielu lat w reportażach kresowych.

Uroczystość rozpoczęła procesja, któ-ra wyruszyła w kierunku świątyni od Bra-my Kamienieckiej z krzyżami, chorągwiami, śpiewem, dziewczynkami w białych strojach, niosącymi kwiaty. Pod świątynią ordynariusz kamieniecki ks. bp Leon Dubrawski w asy-ście ks. bpa sufragana lwowskiego Leona Małego i kilkunastu księży przejął od jed-nej z najstarszych kobiet w miejscowości, 89-letniej Jewgienii Sotnik, pradawny klucz do świątyni. Tym właśnie kluczem symbo-licznie otworzył drzwi kościoła… pierwszy raz od września 1939 roku. Pani Jewgienia jest Ukrainką, ale przed wojną chodziła wraz z rodzicami do tego kościoła, bo do cerkwi było dalej. Przechowała przez dziesiątki lat klucz, a w sercu zachowała wiarę. Jej pięk-ny czyn jakże wiele mówi. Przed wojną,

jak wspominała, w Okopach mieszkali i żyli zgodnie Polacy, Ukraińcy i Żydzi. W pobliżu kościoła przeważnie Polacy, na przeciwnym krańcu w okolicach cerkwi – Ukraińcy, a po-środku – Żydzi.

Stan tej historycznej świątyni przed re-stauracją, która trwała kilka lat, a zakończyła się w roku 2013, był wstrząsający. Spalo-ne były mury, nie miała dachu, wewnątrz pleniły się chwasty. Składano w niej siano i słomę, była obora, przez otwarte wrota wchodziły latem krowy i kozy, by chronić się przed słonecznym żarem czy deszczem. Tylko w prezbiterium zachowały się nadpa-lone fragmenty pięknych fresków z począt-ków XX wieku, wykonanych przez malarza Sozańskiego, przedstawiające splecione z sobą Orła, Pogoń i Archanioła Michała. Na szczycie fasady kościoła bociek uwił ogromne, wielopokoleniowe gniazdo. Ów-czesny wygląd tego Domu Bożego przedsta-wiłem w wierszu „W Okopach Świętej Trój-cy” i zamieściłem w książce Róża i kamień. Podróże na Kresy. Trzeba wspomnieć, że ten niewielki barokowy kościół z nawą na planie prostokąta i prostokątnie zamkniętym prezbiterium został ufundowany w 1697 roku przez króla Jana III Sobieskiego. Fasadę, zwieńczoną trójkątnym frontonem, zdobią szerokie pilastry. Dziś w odnowionej wnęce nad drzwiami wejściowymi widnieje figura Matki Bożej. Poniżej tablica z napisem po ukraińsku „Otwórzcie drzwi Chrystusowi. Jan Paweł II”. Nad nim zostały zamiesz-czone daty „1693–1769–1903–1939–2013.” Pod tą tablicą widnieje większa z napisem po łacinie „Ad gloriam Sanctissime Trini-

Page 39: KWARTALNIK (82) 2015

37

Położony w obrębie Pogórza Kar-packiego, na wysokości 400 m nad poziomem morza, w dolinie otoczonej łagodnymi wzgórzami, tuż koło Droho-bycza i Borysławia, w odległości ok. 100 km na południe od Lwowa.

Podstawowymi walorami Truskaw-ca są wody mineralne, a także peloidy (borowina i muł).

Źródła wód mineralnych Truskaw-ca odznaczają się wielką obfitością, a przede wszystkim niezwykłą wartością i różnorodnością składu chemicznego, co tłumaczy się położeniem zdrojowiska w szczególnie zasobnej w bogactwa mi-neralne okolicy: salin Stebnika i Droho-bycza, olbrzymich obszarów naftowych Borysławia i Tustanowic, kopalń wosku ziemnego, galmanu i cynku.

Naftusia – unikat balneologiczny, silnie hipotoniczna szczawa alkaiczno--ziemna, najbardziej znana ze względu na swój skład chemiczny i warunki fi-zykalne, stosowana do kuracji pitnej.

Ferdynand – jedna z najsilniejszych solanek w Europie.

Józia – radoczynna szczawa al-kaliczno-ziemna, używana do leczenia pitnego i kilku innych, a ponadto boro-wina siarczano-żelazista i muł siarcza-no-solankowy.

Uzdrowisko dysponowało łazienka-mi do kąpieli mineralnych, łazienkami borowinowymi, inhalatorium, kąpieli-skiem siarczano-solankowym (na Po-miarkach, 10 tys. m.kw.). Wskazania lecznicze niezwykle rozległe: choroby przewodu pokarmowego, nerek i dróg moczowych, zaburzenia przemiany ma-terii, gościec, choroby skóry, kobiece, schorzenia mięśnia sercowego oraz na-czyń krwionośnych.

Uzdrowisko posiadało „Klub Towa-rzyski”, teatr, kino, lokale rozrywkowe i koncertowe, bibliotekę, rozległy park zdrojowy i piękną zabudowę stylowymi willami. Jako zdrojowisko był Truska-wiec znany i uczęszczany od pierwszej połowy XIX wieku. W XX wieku należał do zasłużonej dla zdrojownictwa pol-skiego rodziny Jaroszów.

tatis et honorem Beatae Mariae Virginis” [Na cześć Trójcy Świętej i chwałę Przenaj-świętszej Maryi Panny.] Pierwsza ze wspo-mnianych na tablicy dat przypomina okres budowy. Następna – fakt, że w 1769 roku w Okopach Świętej Trójcy mężnie bronili się przed wojskami rosyjskimi carycy Kata-rzyny konfederaci barscy na czele z Kazi-mierzem Pułaskim, bohaterem narodowym Rzeczypospolitej i Stanów Zjednoczonych. Po trwającym przez szesnaście tygodni oblę-żeniu, od listopada 1768 roku do marca roku następnego, wobec wyczerpania amunicji i wielokrotnej przewagi sił wroga, część kon-federatów na czele z Kazimierzem Pułaskim przeszła przez Dniestr na Bukowinę, będącą wtedy pod panowaniem tureckim. Zamierza-li kontynuować walkę o niepodległość, ale na innym terenie. Kilkunastu konfederatów broniło się do końca, właśnie w kościele pw. Świętej Trójcy, gdzie zostali spaleni wraz z świątynią 8 czerwca 1769 roku. Jest ona miejscem Ich męczeństwa za wiarę i sprawę narodową, zbiorową mogiłą. Przedziwnym zrządzeniem Opatrzności w uroczystości rekonsekracji wziął udział i przejmującą ho-milię wygłosił ks. bp Leon Mały ze Lwowa, którego pradziad bronił Okopów Świętej Trójcy i właśnie w tym kościele przypusz-czalnie zginął. Jakże wymownie brzmi cy-tat z Juliusza Słowackiego zamieszczony na jednej z nowych pamiątkowych tablic kościoła: „Nad mogiłami zabitych / co noc pokazuje się światłość wielka. Ks. Marek”. Z kolei trzecia data na tablicy świątyni „1903” przypomina o trudzie odbudowy ze zgliszcz kościoła przez społeczeństwo polskie i da-cie ponownej jego konsekracji, powrotu do kultu. Zbierano wtedy – w okresie zaborów – od wiernych datki, rozprowadzano ce-giełki-pocztówki z podobizną zrujnowanej świątyni. Inicjatorem odbudowy świątyni, jak i konserwacji pozostałości sławnej twierdzy, był hr. Mieczysław Dunin-Borkowski z Borsz-czowa. O jego zasługach w tej mierze mówi tablica, która została zamieszczona na fasa-dzie Bramy Kamienieckiej, jednej z dwóch, które pozostały po dawnej twierdzy.

W okresie dwudziestolecia międzywo-jennego w Okopach Świętej Trójcy, które były najdalej na południe wysuniętym cy-plem II Rzeczypospolitej, czuwały elitarne jednostki Wojska Polskiego – straż Korpusu Ochrony Pogranicza. Okopy były stykiem

Page 40: KWARTALNIK (82) 2015

38

trzech granic: polskiej, rumuńskiej i sowiec-kiej. Mówiono, że kiedy świtem kogut piał, słyszano go w trzech państwach. Często nad Zbruczem, który był granicą z ZSRR, słychać było dobiegającą z Okopów pieśń żołnierzy KOPu:

Z niebezpieczeństwem twarzą w twarz / Bezsenne mając leże / Na pograniczu stoi straż / Co cię, Ojczyzno, strzeże. / Wzdłuż ziem zbroczonych polską krwią / Na pogra-niczu widzisz ją / Z bronią w pogotowiu…

Zadaniem żołnierzy była ochrona granic, wyłapywanie przemytników, agentów i dy-wersantów komunistycznych. Zbudowana w 1928 roku nowoczesna Strażnica KOP „Okopy Świętej Trójcy” podlegała Podolskiej Brygadzie KOP, w której skład wchodziło po-nadto pięć innych strażnic: „Boryszkowce”, „Bielowce”, „Wołkowce”, „Mielnica”, „Uście Biskupie”.

17 września 1939 roku chmara wojsk sowieckich przeszła Zbrucz i zajęła Okopy. Dowódca kompanii granicznej KOP porucz-nik Ludwik Winogradow, zgodnie z rozka-zem, przeprawił się przez Dniestr wraz ze swym oddziałem do Rumunii. Podczas tej akcji oddział był atakowany, a dowódca zo-stał ciężko ranny. Wkrótce wielu cywilnych Polaków w Okopach sowieci wymordowa-li, a kościół św. Trójcy został zrabowany i zbezczeszczony. Przez kilka lat był tam kołchoźniany magazyn zboża. O tym właśnie wspomina umieszczona na wspomnianej ta-blicy kolejna data „1939”. Dzieła zniszczenia dopełniła UPA, paląc w 1945 roku świąty-nię wraz z pozostałymi jeszcze Polakami z Okopów i okolicznych wiosek, którzy się w niej schronili. Ale Okopy Świętej Trójcy to nie tylko wielka historia narodowa, ale także miejsce wyjątkowe w dziejach naszej lite-ratury. Związana z Okopami Świętej Trójcy wielka wizja Zygmunta Krasińskiego miała charakter profetyczny. Nie-Boska komedia powstała w 1833 roku w Paryżu, a opubli-kowana została przez poetę bezimiennie w tym mieście dwa lata później. Ten jeden z najwspanialszych w dziejach naszej i eu-ropejskiej kultury dramat doczekał się wie-lu interpretacji, często wybitnych badaczy polskich i europejskich, wielu znakomitych realizacji na scenach kraju i świata. Dzie-ło jest ciągle czytane, omawiane, nie tylko dlatego, że znajduje się w kanonie lektur szkolnych.

Poeta wybrał Okopy Świętej Trójcy jako miejsce wyjątkowe dla całego świata nie-przypadkowo, pod wpływem realnego i wi-docznie wyjątkowo głębokiego przeżycia. W maju 1822 podróżował bowiem z ojcem hr. Wincentym, generałem z czasów napo-leońskich, po Podolu z pobliskich Dunajo-wic. Tam bowiem Krasińscy mieli posiadłości i pałac, który, niestety, nie zachował się do dnia dzisiejszego. Tam mały Zygmunt przy-jeżdżał do swej babci. Zapewne w Okopach Świętej Trójcy ojciec opowiadał dziesięciolet-niemu Zygmuntowi o walkach w tym miejscu i o dziejach konfederacji barskiej, a także o roli, jaką w jej tworzeniu odegrał Michał Hieronim Krasiński, marszałek generalny konfederacji. Historia narodowa łączyła się w tym miejscu z dziejami rodu przyszłego poety i dramatopisarza. Krasiński nadał swe-mu dramatowi nie tylko charakter lokalny, ale światowy, dotyczący problemów najistotniej-szych. Kanwą Nie-Boskiej komedii nie są dzieje konfederacji barskiej i walki z tamtego okresu. To Juliusz Słowacki we wspaniałym dramacie Ksiądz Marek przedstawił przebieg zmagań w Barze, miejscowości na Podolu, gdzie konfederacja została zawiązana. Ty-tułowy bohater dramatu ksiądz Marek Jon-dołowicz, karmelita, to postać historyczna. Zryw konfederatów w Barze ukazał Wielki Krzemieńczanin jako zasadniczy przełom w dziejach narodu. To schyłek Polski dawnej, monarchiczno-magnackiej, i narodziny nowej – demokratycznej i republikańskiej, niosącej światu ideały miłości i braterstwa. A właśnie ksiądz Marek to postać wielka, natchniona duchem Bożym, która dzięki żarliwości religij-nej i charyzmatowi jest ideałem nowej epoki, przez którego działa Opatrzność. Beznadziej-na z pozoru walka w Barze konfederatów, ich męczeńska ofiara, staje się zaczynem odrodzenia. Do kanonu kultury narodowej przeszła Pieśń konfederatów z Księdza Mar-ka. Wielka wizja Krasińskiego w Nie-Boskiej komedii ma charakter odmienny, bo ogólny i światowy. Dotyczy zmagań dwóch odmien-nych koncepcji społecznych, dwóch przeciw-nych obozów „arystokracji” i „rewolucji”. Oto, według dramatu, w Okopach Świętej Trójcy broni się arystokracja, której przywódcą jest poeta hrabia Henryk. Jest to arystokracja pieniądza i ducha, ale skłócona z sobą, nie-zdolna do wielkiego wysiłku i poświęcenia. Obóz arystokracji w Okopach Świętej Trójcy d

okoń

czen

ie n

a s.

51

Page 41: KWARTALNIK (82) 2015

39

Gdyby jesień miała trwać wiecznie, powinna zatrzymać się w Bieszczadach. Patrząc na nie, można z nostalgią dumać o przeszłości polskiej kultury między Lwo-wem a Krakowem. O wielu pokoleniach wybitnych artystów wędrujących, aby w Kra-kowie namalować obraz, stworzyć rzeźbę, zagrać rolę, napisać dramat lub komedię, a we Lwowie nauczyć się śpie-wać, osiągnąć wirtuozerię na skrzypcach lub fortepianie, skomponować cykl pieśni lub napisać książkę, nie mówiąc już o utworach scenicznych.

Tych krakowsko--lwowskich wędrow-ców ścieżkami róż-nych dziedzin sztu-ki było wielu. Od Kurpińskiego, Mo-niuszki, Żeleńskie-go, Sołtysa, Niewia-domskiego – m u z y -k a, poprzez Matejkę, Grottgera, Axentowi-cza, Siemiradzkiego, Mehoffera, Malczewskie-go – m a l a r s t w o, Modrze-jewską, Zapolską, Solskiego, Pawlikowskiego, Koźmiana – t e -a t r, Jachimeckiego, Chomińskiego, Lissę, Łobaczewską – muzyko log ia, aż po dużą grupę wybitnych śp i e w a k ó w – z Janiną Korolewicz-Waydową, Aleksandrem Ban-drowskim, Heleną Oleską, Karolem Urba-nowiczem, Franciszką Denis-Słoniewską, Barbarą Kostrzewską, Lesławem Finzem, Wiktorią Calmą, Jadwigą Lachetówną, no i Adamem Didurem na czele.

Przyszły konkurent Szalapina urodził się w Woli Sękowej (gdzie diabeł mówi dobra-noc), między Bukowskiem a Nowotańcem, a szerzej – między Krakowem a Lwowem, co miało poważne implikacje w jego póź-niejszym życiorysie. Podczas wielu lat eu-ropejskiej i amerykańskiej kariery często tu wracał. Po jej zakończeniu uczył śpiewu

i sezonowo kierował Operą Lwowską. Do Krakowa przyjeżdżał często na występy i tu-taj schronił się po powstaniu warszawskim. W rodzinnych stronach wydał dwie córki, śpiewaczki: Mary – za hrabiego Załuskie-go z Iwonicza, Olgę – za Andrzeja Wiktora, dziedzica Woli Sękowej.

Rozmawiamy o tym corocznie w gości-nie u Ewy Wojtowicz, właścicielki

dworku w Woli Sękowej, pod-czas kolejnych festiwali im.

Adama Didura, które od ponad 20 lat organizuje

dyrektor Domu Kultury w Sanoku Waldemar Szybiak. Nie ma dru-giego takiego pol-skiego menedżera, który funkcjonując na najdalszych ru-bieżach Rzeczypo-spolitej, działa rów-nie kompetentnie, skutecznie i konse-

kwentnie. W gronie uczestników festiwalu

często analizujemy jego fenomen, patrząc na re-

pertuarową atrakcyjność, umiejętności organizacyjne

jego zespołu, wiązanie finansowe końca z końcem i zjednywanie najlepszych

zespołów i solistów do bywania w Sanoku.Mimo że w naszych czasach między

Lwowem a Krakowem postawiono granicę (i to Unii Europejskiej), Festiwal Didurowski stara się przypominać, czym zasłużyła się Europie Sztuka Operowa Lwowa i Krakowa, w czasach kiedy tej granicy nie było. Słu-żą temu wizyty w Sanoku zespołów z obu miast. W 2014 roku wielkim sukcesem była prezentacja „Mefistofelesa” (bodaj najlepsza kreacja Didura) przywiezionego przez Operę Krakowską, ze świetnymi śpiewakami Wła-dimirem Pankiwem, Katarzyną Oleś-Blachą, Wasylem Grocholskim, charyzmatycznym dyrygentem Tomaszem Tokarczykiem, uro-dziwym chórem i świetnie grającą orkiestrą.

Ad

am D

idu

r

Między Lwowem a KrakowemO sztuce operowej w Polsce

Page 42: KWARTALNIK (82) 2015

40

Ciągle nie mogę się rozstać ze wspo-mnieniem festiwalowego recitalu Andrze-ja Dobbera. Zaśpiewał szereg fragmentów swego repertuaru Verdiowskiego, utrwalo-nego na mistrzowskim nagraniu z orkiestrą Filharmonii Narodowej pod dyr. Antoniego Wita. Po raz kolejny udowodnił, dlaczego od lat znajduje się w czołówce światowych gwiazd operowych. Po wielu sezonach cze-kającej go jeszcze kariery Polacy powinni zafundować mu taki sam festiwal, jak Di-durowi uczynili to bieszczadzcy rodacy pod kierunkiem Waldemara Szybiaka. Po warun-kiem wszakże, że częściej będzie śpiewał w ojczyźnie. Powinien zadbać o to jego im-presario Bogdan Waszkiewicz, bodaj ostatni,

który skutecznie dba o zagraniczne kariery polskich śpiewaków.

Andrzejowi Dobberowi przy fortepianie towarzyszył Robert Morawski. To nie były akompaniamenty, ale muzyczne kreacje jedno osobowej, stylowej orkiestry opero-wej, a w utworach solowych i transkrypcjach próba bardzo dobrej pianistyki.

Pomiędzy Lwowem a Krakowem takiego recitalu zapewne dawno nie było.

Powyższy tekst pióra Sławomira Pietrasa po-chodzi z tygodnika „Angora” z 9 X 2014. Autor wy-raził zgodę na przedruk. Nadesłała nam go p. Maria Graczyk (zamieszkała dziś w Ustroniu), wnuczka znakomitej śpiewaczki lwowskiej pierwszej połowy XX wieku, Heleny Oleskiej (wyżej wspomnianej).

Dla zainteresowanych historią teatru lwowskiego – wykaz powojennych książek i artykułów w czasopismach poświęconych w pełni lub w części scenie polskiego Lwo-wa (alfabetycznie wg autorów).

Przedmiotowe książki są dostępne prawdopodobnie w bibliotekach nauko-wych dużych miast. K. Adwentowicz, Wspominki (1960)K. Estreicher, Teatra w Polsce (1953)J. German, Tadeusz Pawlikowski („Twór-

czość” 10/1946)R. Górski, Fredro na scenie (1963)J. Grot, Role Ludwika Solskiego (1955)W. Horzyca, Wspomnienia i zdarzenia („Pa-

miętnik Teatralny” 3–4/1955)H. Jurkowski, Dzieje teatru lalek (2 tomy,

1976)E. Krasiński, Repertuar teatrów miejskich

we Lwowie za dyrekcji Wilama Horzycy („Pamiętnik [Przegląd?] Teatr.” 1/1960)

W. Krasnowiecki, PamiętnikJ. Kreczmar, Teatr lwowski w latach 1939–

–1941 („Pamiętnik Teatr.” 1–4/1963)B. Król-Kaczorowska, Teatr dawnej Polski.

Budynki, dekoracje, kostiumy (1971)S. Krzesiński, Koleje życia, czyli materiały

do historii teatrów prowincjonalnych (1957)

B. Lasocka, Teatr lwowski w latach 1800–1842 (1967)

B. Lasocka, Teatr St. Hr. Skarbka („Pa-miętnik Teatr.” 2/1968)

J. Lorentowicz, Zarys dziejów teatru w Pol-sce. Historia sceny polskiej (1953)

M. Naszkowski, Niespokojne dni (1962)F. Pajączkowski, Teatr lwowski pod dyrek-

cją Tadeusza Pawlikowskiego (1961)F. Pajaczkowski, Władysław Roman F. Pajączkowski, Zakład Narodowy im.

Ossolińskich w ostatnim XX-leciu (1928–1948)

„Przegląd Teatralny” – zeszyty monogra-ficzne: 3–4/1954, 1–4/1958, 3–4/1960, 2/1964 Andrzej Pronaszko, 1/1965, 2/1965 Wilam Horzyca, 1–4/1966, 4/1969

„Teatr” 24/1971 Władysław Daszewski„Pamiętnik Teatralny” 2–3/1952 A. WysockiSłownik biograficzny teatru polskiego

(1973)L. Solski, Pamięci Przyjacielowi („Pamięt-

nik Teatr.” 1/1955)L. Solski, Wspomnienia (1956)Z. Strzelecki, Polska plastyka teatralna

(3 tomy, 1963)J. Warnecki, Najdłuższy mój monolog

(1971)K. Wierzbicka, Historia sceny polskiej

(1955)Z. Wilski, Polskie szkolnictwo teatralne

T. Witczak, Historia dramatu i teatru staropolskiego do roku 1750 w publikacjach powojennych („Pamiętnik Teatr.” 1/1954, 2/1955, 3–4/1960)

T. Wysocka, Dzieje baletu (1970)

T e at r l w o w s k i w l i t e r at u r z e

Page 43: KWARTALNIK (82) 2015

41

Wspomnienieniezapomniane

W czasie moich kilkunastu młodzień-czych i wczesnodorosłych lat spędzanych po II wojnie w Krakowie chodziłem na lek-cje angielskiego do pani Adeli Duninowej*, znajomości rodzinnej z lwowskich czasów. Pani Adzia (jak do niej starsi mówili) i jej sio-strzenica, pani Wisia Horodyska** mieszkały na parterze budynku Muzeum Czartoryskich, gdzie – z racji pokrewieństwa z tym rodem – otrzymały dwa pokoiki (okna wychodziły na ul. św. Jana).

I tam właśnie chodziłem na lekcje. Po lekcji była zawsze kolacja, na którą scho-dziło się zwykle kilka ciekawych osób (to osobny temat***). Pewnego razu ktoś za-pytał Pani Adzi, czy nie zechciałaby przyjąć młodego księdza-naukowca w celu udzie-lenia mu – od czasu do czasu – pomocy w tłumaczeniu tekstów anglojęzycznych do pracy, którą przygotowuje. Ksiądz nazywał się Karol Wojtyła, przez młodzież zwany Wujkiem, i zaczął przychodzić w środowe wieczory, kiedy i ja miałem lekcje. Ja, przez tę godzinę czy trochę dłużej, stawałem się „przyzwoitką”, bo tak wypadało. I znowu po tym była kolacja, a gości przybywało coraz więcej, bo Ksiądz wzbudzał wielkie zainte-resowanie i sympatię. Trzeba zauważyć, że nie byli to całkiem „zwykli” goście, byli to ludzie ze świata kultury, nauki, sztuki, także z arystokracji i ziemiaństwa. Słuchałem ich zawsze z zainteresowaniem.

Przy jakiejś okazji Pani Adzia powiedzia-ła do mnie: Zobaczy pan, on daleko zajdzie!

Zapamiętałem oczywiście te słowa i nieraz zastanawiałem się, jak daleko mogło się-gać przeczucie Pani Adzi? Sama doczekała jeszcze – na dwa lata przed swoją śmiercią (w 1960 r.) – biskupstwa Karola Wojtyły. Ale czy na tym kończyło się owo przeczucie? Czy było jeszcze coś więcej w Jej duszy?

Ksiądz Karol został papieżem Janem Pawłem II, dziś jest już świętym.

Andrzej Chlipalski

* Pani Adela Duninowa, z domu Jodko-Narkie-wicz, pochodziła z polskiego ziemiaństwa zza Zbrucza. Po rewolucji bolszewickiej w latach międzywojennych mieszkała we Lwowie, po ekspatriacji – w Krakowie. Spoczywa w gro-bowcu Czartoryskich na Rakowicach.

** Jadwiga Horodyska, znana rzeźbiarka, sio-strzenica Pani Duninowej.

*** Zob. Rozmowa w CL 3/04.

Pan

i D

un

ino

wa

Z ostatniej chwiliNadeszła smutna wiadomość ze Stanisławowa: 16 kwietnia zmarła w wieku 75 lat

LUCYNA KUBICKA, wieloletnia i zasłużona prezeska tamtejszego Towarzystwa Kul-tury Polskiej „Przyjaźń”. Pogrzeb odbył się w Ottyni.

Rodakom z Ziemi Stanisławowskiej oraz Jej Krajanom po tej stronie jałtańskie-go kordonu składamy serdeczne wyrazy współczucia i żalu. Szersze wspomnienie o Zmarłej zamieścimy w następnym numerze, po zebraniu dokładniejszych informacji.

Page 44: KWARTALNIK (82) 2015

42

SYLWETKI

Polska rodzina austriackich Mosingów

Galicja jako rzeczywistość geograficz-no-historyczna i kulturowa powstała przez dziejową tragedię, jaką były rozbiory I Rzecz-pospolitej.

5 sierpnia 1772 r. trzy państwa zaborcze ustaliły w Petersburgu granice pierwszego rozbioru, a już 29 września przybył do Lwo-wa hr. Anton Pergen, gubernator utworzonej przez Habsburgów nowej prowincji cesar-stwa. Długotrwały aż do 1918 roku okres zaborczych rządów austriackich zrodził mit Galicji, nad którą unosił się duch dobrotli-wego monarchy Franciszka Józefa, gdzie działały uniwersytety w Krakowie i Lwowie, ale gdzie zbuntowani poddani Najjaśniej-szego Pana mogli trafić do ciężkich więzień w Kufsteinie i Szpilbergu.

Austria z absolutystycznie rządzonego państwa, z tępą niemiecką administracją, przekształciła się w konstytucyjną monar-chię austro-węgierską, z uzyskaną w latach 1867–1873 autonomią, o jakiej można było tylko pomarzyć w zaborze rosyjskim czy pruskim. Ale ten mit Galicji ma inny obraz w świadomości Polaków i Ukraińców. Czas nie przysypał pamięci o galicyjskich proble-mach narodowych. Galicja była siedliskiem polonizacji, dobrowolnej polonizacji setek, a raczej tysięcy Austriaków, którzy u schyłku XVIII wieku osiedlali się, zakładali rodziny

w stołecznym Lwowie, w mniejszych mia-stach prowincji, w Krakowie, który w 1866 r. otrzymał osobny statut w ramach samorządu terytorialnego.

W ukraińskim micie Galicji stała się ona matecznikiem europejskości Ukraińców, na którą tak chętnie i bezdyskusyjnie powołują się, z której są dumni, dzisiejsi obywatele Zachodniej Ukrainy.

W związku z tym rodzi się pytanie – dlaczego w Galicji nie miał miejsca proces ukrainizacji Austriaków? Od Wiosny Ludów Lwów stał się przecież ważnym ośrodkiem ukraińskiego ruchu narodowego, który objął przede wszystkim środowisko uniwersytec-kie, a w powstających w Galicji stowarzy-szeniach i organizacjach – Towarzystwie Literackim im. Tarasa Szewczenki, Proswi-cie, Ruskiej Besidzie, prowadzono działal-ność oświatową, kulturalną i wydawniczą. Polonizowały się natomiast szybko już w 2. pokoleniu napływowe rodziny austriackie.

Wśród tych przybyszów – owych Brene-rów, Hausnerów, Felnerów, Loeblów, Witt-mannów, Ottenmbreitów etc., etc. – znaleźli się też Mossingowie.

Pierwszy przedstawiciel tej rodziny, Mak-symilian Józef Mossing, przybył do Galicji u schyłku XVIII wieku z płd-wsch. Austrii, być może z Eisenstadt. Tam urodził się w 1769 r. jego syn Józef Wilhelm, który po studiach na Uniwersytecie Wiedeńskim uzyskał w 1793 roku stopień doktora medycyny.

Po przyjeździe rodziny do Galicji Józef pracował w Sandomierzu, później kilka lat praktykował w Brzeżanach. Od 1815 r. cała rodzina Maksymiliana Mossinga zamiesz-kała w Tarnopolu, który po Kongresie Wie-deńskim Rosja zwróciła Austriakom. Józef

Page 45: KWARTALNIK (82) 2015

43

Mossing objął tam obowiązki lekarza powia-towego, pracując równocześnie w tym cha-rakterze w kolegium OO. Jezuitów, znanym z patriotycznego zaangażowania kształcącej się w nim młodzieży.

26-letni okres tarnopolski związał Józefa Wilhelma z miastem, w którym zmarł w 1841 r. Miał liczną rodzinę. Wśród jego 6 synów 2 zostało lekarzami. Najstarszy Gotfryd Henryk urodził się w 1797 roku w Sandomierzu, stu-dia medyczne ukończył w Wiedniu w 1821 r., po których wolno praktykował. Od 1830 roku przez trzy lata był lekarzem miejskim w Tar-nopolu, w którym dalej pracował jego ojciec. Przeniesienie się w 1833 roku do Lwowa przyniosło Gotfrydowi awans zawodowy – został lekarzem Sądu Krajowego, fizykiem miejskim, który przez 27 lat kierował komu-nalnym sanitariatem Lwowa. Powszechnie szanowany, ufundował dwa stypendia dla podopiecznych Galicyjskiego Zakładu dla Ociemniałych we Lwowie. Zmarł w 1873 roku i spoczywa wraz z żoną Honoratą z Przybyl-skich na cmentarzu Łyczakowskim.

Młodszy brat Gotfryda Wilhelm Michał (1808–1843). urodzony w Brzeżanach, był krótko lekarzem miejskim w Tarnopolu, gdzie zmarł bezpotomnie.

W medycznej hierarchii Mossingów prestiżową godność hofrata – radcy dworu otrzymał syn Gotfryda Kazimierz Mateusz urodzony we Lwowie w 1838 roku. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim medycynę, którą ukończył w Wiedniu. Jego przeszło 30-letnia praca jako lekarza Sądu Krajowe-go we Lwowie oraz w Galicyjskim Zakładzie Głuchoniemych i Miejskim Zakładzie Sierot przyniosła mu uznanie. Powołał dobroczyn-ną fundację swojego imienia i razem z ojcem był organizatorem i założycielem Towarzy-stwa Lekarzy Galicyjskich, które powstało we Lwowie w 1867 r.

Zmarł tam w 1898 roku. Z żoną Julią z Rozborskich mieli tylko jednego syna – Sta-nisława Józefa (1871–1945). Był on lekarzem związanym całe życie zawodowe z wojskiem. Pełnił m.in. obowiązki naczelnego lekarza w cesarsko-królewskiej Szkole Kadetów we Lwowie, w czasie I wojny światowej był sze-fem sanitarnym 48 Dywizji Piechoty w wojsku austriackim. W II Rzeczpospolitej w randze pułkownika Wojska Polskiego do 1927 r. kie-rował Wydziałem Superrewizyjnym Okręgu Sanitarnego w Przemyślu. W stanie spoczyn-

ku prowadził praktykę lekarska w Przemyślu, gdzie zastał go wybuch II wojny światowej. Kierował tam Oddziałem PCK służąc swoją wiedzą i pomocą mieszkańcom Przemyśla, gdzie zmarł w lutym 1945 roku.

Mosingowie* żenili się z Polkami. Żoną Stanisława Józefa była Olga (1881–1950), córka profesora Politechniki Lwowskiej Pla-cyda Dziwińskiego, prorektora uczelni w roku akademickim 1894/1895.

Stanisław i Olga mieli pięcioro dzieci – trzech synów i dwie córki, wychowanych w patriotycznym i religijnym domu. Zgod-nie z tradycją dwóch synów było lekarzami. Starszy to wielkiego formatu osoba księ-dza profesora medycyny Henryka Mosinga (1910–1999), mikrobiologa, współpracowni-ka prof. Rudolfa Weigla w Katedrze Biologii Uniwersytetu Jana Kazimierza, uczonego i lekarza służącemu chorym i biednym, ka-płana wyświęconego tajnie w 1961 r. przez kardynała Stefana Wyszyńskiego, duszpa-sterza przemierzającego nielegalnie z posłu-gą nie tylko okupowane przez sowietów Kre-sy Wschodnie, znanego jako „ojciec Paweł”.

Polscy Mosingowie – to nie tylko leka-rze. Byli wśród nich prawnicy: Jan Mosing – radca sądu we Lwowie, Józef Mosing – profesor na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego, oraz brat „ojca Pawła” – Ka-zimierz (1907–1942). Był też jeszcze jeden duchowny w rodzinie Mosingów – ks. infułat i prepozyt Kapituły Metropolitalnej we Lwo-wie Karol Mosing (1815–1886), założyciel Galicyjskiego Zakładu dla Głuchoniemych. Spoczywa na cmentarzu Łyczakowskim.

* Na przełomie XIX i XX w. rodzina zrezygno-wała z podwójnej litery „ss”, pozostawiając pojedyncze „s”.

Page 46: KWARTALNIK (82) 2015

44

FOTOGRAFUJĘ DO DZISIAJ

Niezwykłe spotka-nie na łamach kra-kowskiego dziennika*: artykuł pt. Fotografo-wał sukcesy w kombi-nacie i papieża, któ-rego nikt nie witał. To Staszek Gawliński, uczeń od Marii Mag-daleny – lata sprzed samej wojny i pierw-szych lat okupacji. Mieszkał na Pochy-łej 2, róg Kadeckiej. Umarła mu matka**, byliśmy całą klasą na

Łyczakowie, może pierwszy raz w życiu na pogrzebie?

Po ekspatriacji Staszek znalazł się we Wrocławiu, a po studiach wf. osiadł w Kra-kowie. Całe dalsze życie poświęcił fotografii, związał się z powstawaniem Nowej Huty, dokumentował budowę Kombinatu. To nie wszystko, zawsze interesowały go wydarze-nia polityczne, przyjazdy Jana Pawła II do Polski. A także sporty – żeglarstwo, narty. Wszędzie bywał (i bywa) z aparatem, który nazywa breloczkiem.

W latach dziewięćdziesiątych pojechali-śmy razem na tamtą stronę – do Sambora i okolic. Poznawaliśmy tamtejszych roda-ków, ich życie, a nasze przyjaźnie z nimi trwały długie lata.

* „Dziennik Polski” z 22–23 marca 2014.** Dziadkiem po kądzieli Staszka był znakomity

profesor UJK i Politechniki Lw. Juliusz Tokarski.

PAMIĘTAMY LWOWIANKI…

W maju mija 17 lat od śmierci znako-mitej, dobrze chyba pamiętanej, znakomitej aktorki Ludwiki Castori. Jednak mało kto za-pewne pamięta, że pisaliśmy o niej jeszcze w ostatnim roku jej życia, w 1. numerze 1997 roku.

Ludwika Castori* była rodowitą lwowianką, a przy tym żoną znakomitego reży-sera i dyrektora teatru lwow-skiego Bronisława Dąbrow-skiego. Jej aktorstwo rozpo-częło się we Lwowie – już w czasach dziewczęcych uczyła ją sztuki deklamacji wielka aktorka Wanda Sie-maszkowa. W 1944 r., za drugiej okupacji sowieckiej, przyjęto ją do studium drama-tycznego przy Państwowym Polskim Teatrze Dramatycznym, który za siedzibę otrzymał dawny teatr żydowski przy ul. Jagiellońskiej. Niebawem zaczęła grać…

W sierpniu 1945 r. nastąpiła wymuszo-na ewakuacja teatru „do Polski”. Odbyło się smutne pakowanie dobytku teatralnego, a potem rozpakowywanie w Katowicach.

Tam teatr lwowski pozostał przez 2 lata, a w 1947 r. Dąbrowski przyjął propozycję objęcia – po śmierci Juliusza Osterwy – kra-kowskiego Teatru im. J. Słowackiego. Przy-było z nim wielu lwowskich aktorów – choć liczni rozproszyli się po całej powojennej Polsce – i nowy sezon zaczął się znako-micie. Piszący te słowa pamięta, mimo że było to kilkadziesiąt lat temu, niezwykły Sen

nocy letniej wystawiony na dziedzińcu wawelskim! Teatr krakowski bywał potem rzad-ko oblegany tak jak wtedy!

Potem było jeszcze pięć lat w Warszawie i powrót do Krakowa. Bronisław Dąbrow-ski zmarł w 1992 roku, Pani Ludwika, po latach emerytury, w 1998. W tych latach chętnie przybywała do naszego lwow-skiego środowiska, uświetnia-

jąc nasze uroczystości. W nekrologu jej rodzi-na napisała w „Dzienniku Polskim”: Kochała TEATR i LWÓW ponad wszystko.

Spoczęła obok męża na cmentarzu Sal-watorskim. W czasie jej pogrzebu wygłoszo-no kilka mów pożegnalnych, w tym także w imieniu naszego Towarzystwa**. ACH

* Prawdziwe nazwisko Kastory** Wygłosił je Andrzej Chlipalski.

Page 47: KWARTALNIK (82) 2015

45

CIESZANÓW–LWÓWLWÓW–CIESZANÓW

Otrzymaliśmy dwa zdjęcia tablic pamiąt-kowych postaci, których życie związane było ze Lwowem i nieodległym Cieszanowem (bli-sko Lubaczowa). Do II wojny – województwo lwowskie, dziś nazywa się podkarpackie, a jego stolicą jest Rzeszów. Stamtąd wła-śnie nadeszły zdjęcia od naszego przyjaciela Bolesława Opałka.

Pierwsze zdjęcie przedstawia tablicę po-święconą pamięci Łu c j i C h a r e w i c z o -w e j (z d. Strzeleckiej, 1897–1943), uro-dzonej w Cieszanowie, wybitnej historyczce związanej z Uniwersytetem Jana Kazimierza we Lwowie (dr hab.), autorce kilku ważnych dzieł, przede wszystkim epokowej Historio-grafii i Miłośnictwa Lwowa (1938). W cza-sie II wojny światowej oddała się tajnemu nauczaniu akademickiemu, jednak areszto-wana i osadzona w Auschwitz, zmarła tam z wycieńczenia.

O Łucji Charewiczowej pisaliśmy szerzej w CL 2/2002.

Drugie zdjęcie to nagrobek ks. J ó z e f a K ło s a (1899–1978, miejsce jego urodze-nia nie jest nam znane). W latach przed-

wojennych był wikarym przy kościele św. Marii Magdaleny i katechetą w szkole MM. W czasie wojny przez krótki okres pełnił tam obowiązki proboszcza. Po wojnie zna-lazł się po zachodniej stronie jałtańskiego kordonu i został proboszczem w ciesza-nowskiej parafii.

Page 48: KWARTALNIK (82) 2015

46

ODSZEDŁ TARNOPOLANIN

21 marca 2015 r. po długim (97 lat) i nie-tuzinkowym życiu odszedł na wieczną war-tę „cichy strażnik” Tarnopola – mjr Czesław E. Blicharski. Pożegnaliśmy tego niezłom-nego i wielkiego Syna Ziemi Tarnopolskiej 26 marca na cmentarzu w Zabrzu-Biskupi-cach z honorami wojskowymi, z pocztami sztandarowymi, przy dźwiękach Mazurka Dąbrowskiego, pieśni legionowych i salwie honorowej.

Jego życie było tak bogate i niezwykłe, że mógłby powstać niejeden film o jego lo-sach. Opisał to wszystko w swojej książce Tarnopolanina żywot niepokorny, a także w W służbie mojej Małej Ojczyźnie Tarno-polem zwanej. I nie dla nagród czy zasług to robił, ale traktował to rzeczywiście jako służbę, jako powinność wobec miasta utra-

conego, które żegnał w marcu 1940 r., aby już nigdy go nie zobaczyć.

Pochodził z rodziny kolejarskiej. Miał trzech braci i siostrę. Ukończył II Gimnazjum im. J. Słowackiego w Tarnopolu i w 1936 r. rozpoczął studia prawnicze na Uniwersyte-cie Jana Kazimierza we Lwowie, przerwane wybuchem wojny. W kwietniu 1940 r. przy próbie przekroczenia granicy z Węgrami, aby dotrzeć do polskiego wojska, razem z trzema braćmi zostaje aresztowany przez NKWD i osadzony w więzieniu w Stanisławowie, skąd poprzez Kijów, Moskwę wywieziony zostaje do łagru w okolicach Workuty. Jego łagierne życie – podobne do losów jakże wielu rodaków zesłanych na nieludzką zie-mię: ciężka praca, poniżanie i ciągły głód. Na mocy układu Sikorski–Majski, w październiku 1941 r. dociera do Buzułuku, w Tocku spo-tyka dwóch swoich braci, o losie trzeciego nic nie wiadomo. Na wiosnę 1942 r. jest już w Szkocji, gdzie przechodzi szkolenie dla załóg powietrznych, a następnie w 1943 w Kanadzie. Tu kończy kurs bombardierów i ze stopniem sierżanta Royal Air Force wraca w 1944 r. do Anglii, gdzie zostaje wcielony do 300 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Mazo-wieckiej”. Bierze udział w bombardowaniach Bochum, Bremy, Drezna, Dortmundu, Hano-weru, Norymbergi i Kilonii, a także alpejskiej kwatery Hitlera. O swoim bombardowaniu Drezna powiedział w 2010 r.: Byliśmy żoł-nierzami. Wykonywaliśmy rozkazy, walcząc z wrogiem, jakim były hitlerowskie Niemcy. To była wojna, a ja wcześniej widziałem Coventry zbombardowane przez Niemców. Wtedy nie miałem wątpliwości.

Czesław Blicharski pozostał w Dywizjo-nie 300 do jego rozwiązania w 1947 r. W tym też czasie skończył studia prawnicze na uniwersytecie w Oksfordzie. Nie wiedział, jaką podjąć decyzję. Powrót do powojennej Polski budził obawy. Za namową braci po-płynął do Argentyny, i oczywiście nie znając jeszcze hiszpańskiego, musiał zaczynać od pracy fizycznej, ale w 1950 r. trafił do biura amerykańskiej firmy Sudamtex, a wkrótce wyjechał do jej urugwajskiego oddziału. Mia-łem forda i umeblowane mieszkanie w Mon-tevideo. Nieźle zarabiałem i szykowała mi się naprawdę niezła kariera.

Cały czas miał kontakt listowy ze swoją tarnopolską ukochaną, którą nazywał Kaziu-rą i której na ostatniej randce przed próbą

W Krakowiei dalej

Page 49: KWARTALNIK (82) 2015

47

przekroczenia granicy powiedział: Do zoba-czenia w niebie. Gdy Kazimiera, która po ekspatriacji zamieszkała na Śląsku, napisała mu, że będą musieli ułożyć sobie życie bez siebie, zostawił wszystko braciom i wrócił w 1956 r. do ukochanej. Pisze o tym, cytu-jąc wiersz Konstantina Simonowa:

Czekaj mnie, a wrócę zdrów,Śmierci mej na złość, Ten zaklaszcze, tamten znówKrzyknie: „Co za gość!”Jak doprawdy pojąć im,Że we krwawej mgleTy czekaniem cichym swymOcaliłaś mnie.

Ot i sekret, ot i znak,Co w sekrecie tkwi, Że umiałaś czekać tak,Jak nie umiał nikt.

Życie w PRL-u nie było usłane róża-mi, prawnik władający kilkoma językami nie mógł znaleźć pracy, w końcu został referen-tem na kopalni. Dopiero za Gierka doceniono jego umiejętności (potrzebni byli specjaliści od zagranicznych kontraktów) i trochę po-prawiła się sytuacja materialna rodziny, ale w 1978 r. Czesław Blicharski postanowił przejść na wcześniejszą emeryturę i razem z Kaziurą i córką Bożeną zająć się służbą Tarnopolowi. Zaczęły się kwerendy po bi-bliotekach krakowskich i śląskich na tematy tarnopolskie. W 1987 r. odbył się w Kozie-nicach pierwszy oficjalny Zjazd Tarnopolan (patrz nr 1 Cracovia-Leopolis z 2004 r.). Oczywiście była to w głównej mierze inicja-tywa Czesława Blicharskiego. Na tym i na-stępnych zjazdach apelował do tarnopolan o przekazywanie mu wszelkich dokumentów, pamiątek i zdjęć. Owocem tego było dziesięć publikacji na temat Tarnopola, jego historii, kultury i ludzi, a o ogromie jego zbiorów świadczy fakt, że gdy w 2002 r. zdecydo-wał się przekazać zbiory Bibliotece Jagiel-lońskiej, zajęły one dwie pełne ciężarówki. Obecnie Archiwum Rodziny Blicharskich jest przechowywane, porządkowane i opracowy-wane przez Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego w Krakowie.

Z inicjatywy tegoż Centrum i red. Macieja Wojciechowskiego w czerwcu 2011 r. odby-ło się w Bibliotece Jagiellońskiej (w ramach

Stanicy Kresowej) spotkanie, którego boha-terem był sam twórca Archiwum i na którym to udekorowano go odznaczeniem Zasłużony Kulturze Gloria Artis, przyznanym mu przez Wojewodę Małopolskiego (patrz nr 3 Cra-covia–Leopolis z 2011 r.). To odznaczenie poprzedzone było przyznaniem mu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2008 r. Krzyża Oficerskiego Orderu Polonia Resti-tuta, a w 2014 r. temu „cichemu strażnikowi” Instytut Pamięci Narodowej przyznał oficjal-ny już tytuł Kustosza Pamięci Narodowej.

Przez wiele lat redakcja Cracovia–Leo-polis zwracała się do Czesława Blichar-skiego o przeprowadzenie z nim rozmowy. Uparcie odmawiał, mając swoje niewypo-wiedziane powody. W grudniu 2014 r. za-dzwonił do piszącej te słowa, mówiąc, że przemyślał sprawę i zgadza się na rozmo-wę. Redaktor J. Paluch umówił się z nim na rozmowę na 3 lutego. W tym dniu Czesław Blicharski znalazł się jednak niespodziewa-nie w szpitalu i rozmowa niestety już nie mogła mieć miejsca…

Czesławie! Niech Pani Nasza Tarnopol-ska, do której miałeś specjalne nabożeń-stwo, wyjedna Ci wieczny odpoczynek po trudach życia i pozwoli lotem orlim lub so-kolim unosić się nad Podolem – tak przez Ciebie ukochanym.

Anna Madej

Z kroniki żałobnej Nadeszła smutna wiadomość o śmierci wieloletniego, bardzo aktywnego prezesa Oddziału Towarzystwa Miłośników Lwo-wa i KPW w Warszawie, Ryszarda Orze-chowskiego. Tak się złożyło, że w otrzy-manym przed paroma dniami (październik ’14) warszawskim Biuletynie Informacyjnym TMLiKPW, przeczytaliśmy dwa artykuły jego pióra: o rocznicy Akcji „Burza” we Lwowie i o X rocznicy powrotu do Polski pamiątek po Marszałku Piłsudskim.

Kto po Nim? Coraz trudniej będzie zna-leźć ludzi, u których przedwojenny Lwów i cała Polska pozostaną we własnej pamięci!

Cześć Jego pamięci.

W Częstochowie zmarł WACŁAW BA-CZYŃSKI (1935–2014). Aktywny i zasłu-żony działacz TMLiKPW, prezes Oddziału Częstochowskiego.

Page 50: KWARTALNIK (82) 2015

48

Do RP przyjechał dość późno, bo dopie-ro w latach 80. We Lwowie ukończył pol-ską Szkołę nr 30 (dziś nieistniejącą), potem Akademię Wychowania Fizycznego, praco-wał w swoim zawodzie aż do wyjazdu. Ale owe skrócone lata działalności po tej stro-nie jałtańskiego kordonu umiał wykorzystać, jak mało kto. Dzięki niemu powstał w Czę-stochowie pomnik Orląt Lwowskich, przez wiele lat zajmował się akcją charytatywną na rzecz Polaków tam żyjących, organizo-wał kolonie dla polskich dzieci ze Lwowa, Tarnopola i innych miejscowości. Ostatnio rozpoczął organizowanie zbioru pamiątek, przywiezionych do RP z Ziemi rodzinnej, oraz literatury. Cześć Jego pamięci!

Na marginesie: kto zajmie się zbiorami Pana Wacława? Kiedyś pisałem do Nie-go na ten temat, ale nie odpowiedział. Ta i podobne, to sprawy całego Towarzystwa. Co dalej? Uczulamy – nie po raz pierwszy – Zarząd Główny.

Z wielką przykrością przyjęliśmy wiado-mość o śmierci ANTONIEGO CHOJCANA, działacza Waszego Ogniska Bukaczowskie-go, redaktora Biuletynu, inżyniera i oficera lotnictwa.

To dzięki Wam wszystkim, w tym śp. Tadeuszowi Tomkiewiczowi i śp. Antonie-mu Chojcanowi, z wielkim zaciekawieniem zapoznajemy się z Waszymi stronami i hi-storią, z działalnością Waszego środowiska rodem z Bukaczowiec. Wasze wspomnienia zawarte w Biuletynie, spotkania i wycieczki budzą zawsze zainteresowanie i sympatię.

Całemu Ognisku Bukaczowskiemu za-syłamy słowa żalu z powodu odejścia zna-komitego Człowieka, a zarazem zasyłamy wiele serdecznych pozdrowień.

Redakcja Kwartalnika„Cracovia-Leopolis”

Naszemu Przyjacielowi,

Szczepanowi Siekierceredaktorowi czasopisma „Na Rubie-ży” we Wrocławiu, składamy bardzo serdeczne wyrazy współczucia i żalu

z powodu śmierci Żony Barbary

woda, tekst napisał Ludwik Jerzy Kern). W Krakowie poznał Barbarę Dunin (praw-dziwe nazwisko Nowina-Konopka). Jako małżeństwo występowali razem w różnych zespołach przez 40 lat.

Nasi Czytelnicy nie wątpią, że Kurtycza wspominamy tu głównie dlatego, że urodził się we Lwowie (1919), a jego ojciec pro-wadził tam orkiestrę mandolinistów. Sam Zbyszek był w młodości piłkarzem „Pogo-ni” Lwów. Córką lwowian była również jego żona Barbara Dunin.

Los zabrał ich ze Lwowa…

Bardzo serdeczne wyrazy współczucia składamy Panu Profesorowi

ZDZISŁAWOWI ŻYGULSKIEMU jr.

z powodu śmierci Jego Syna Romana Żygulskiego, profesora ASP w Krakowie,

zarazem Syna śp. Pani EWY ŻYGULSKIEJ, naszej niezapomnianej

Członkini oraz aktywnej działaczki.

Oddział Krakowski Towarzystwa Miłośników Lwowa i KPW

W lutym br. zmarł kolejny wybitny artysta naszego czasu: Zbigniew Kurtycz – piosen-karz, gitarzysta, kompozytor. Miał 96 lat. Był jednym z pierwszych muzyków propagują-cych jazz i rock-and-roll. W czasie II wojny znalazł się w ZSRR (wywieziony? tego nie doczytaliśmy się), a następnie wraz z Armią Andersa dotarł do Palestyny. W 1948 r. wró-cił do kraju, odtąd występował w Krakowie i Warszawie, i tak rozpoczął karierę piosen-karza (jego głównym szlagierem była Cicha

Page 51: KWARTALNIK (82) 2015

49

NIE MA JUŻ BASI CZAŁCZYŃSKIEJ

Z prawdziwym smutkiem zawiadamiamy o odejściu po latach cierpień śp. Barbary Czałczyńskiej, pisarki, tłumaczki, działaczki katolickiej. Urodziła się we Lwowie w 1929 r., a po II wojnie ukończyła studia filozoficzne na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Jako prozaik debiutowała w 1947 r., publikowała w czasopismach kulturalnych. W latach 1965–1980 wydała tomy opowia-dań: Pierwszy zakręt, Wielka cisza, Rozmo-wy z babką; powieści: Próba życia, Mag-dalena, Przesilenie wiosenne; przekłady w edycjach książkowych, wykorzystywane również w audycjach radiowych.

Była członkiem PEN-Clubu i Stowarzy-szenia Pisarzy Polskich oraz kolejno wi-ceprezesem i prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Krakowie, a także członkiem

ODESZŁA PANI ROMA

W poprzednim numerze (CL 1/15) za-mieściliśmy krótkie wspomnienie o śmierci pana dr. Zdzisława Machowskiego. Znalazło się tam ładne zdjęcie sprzed lat, na którym widać m.in. Pana Zdzicha i jego Małżonkę, Panią Romę.

I oto znowu smutna wiadomość: w dwa miesiące później odeszła Pani Romana, z domu Link, rodem z Przemyślan koło Lwo-wa. Po wojnie znalazła się w Krakowie i tu na AGH ukończyła geodezję (z doktoratem) – idąc w ślady swego ojca, przed wojną geodety w Przemyślanach.

Poza pracą zawodową na uczelniach w Krakowie, Pani Roma dość wcześnie włą-czyła się do aktywnej działalności w Kra-kowskim Oddziale Towarzystwa Miłośników Lwowa i KPW, a zarazem w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska”. We wczesnym okresie, od 1998 r., szczególnie intensywnie odda-wała się pomocy dla Rodaków za jałtańskim kordonem – czy to w ramach transportów z żywnością i odzieżą, książkami dla mło-dzieży itd., czy rozwożąc zapomogi pie-

niężne dla osób starych i chorych w wielu miejscowościach Małopolski Wschodniej. Relacje z tej działalności opisała w cza-sie spotkania ogólnopolskiego w Krakowie w 2001 roku, co opublikowaliśmy w kwartal-niku CL 4/01 pt. Dla opuszczonych.

Pani Roma kilkakrotnie pisała na łamach „Cracovia-Leopolis”, przedstawiając też hi-storię rodziny, z której pochodziła (CL 1 i 2/11).

Po Pani Romie Machowskiej pozostanie serdeczna pamięć po obu stronach kordonu.

Oddziału Krakowskiego Towarzystwa Miło-śników Lwowa i Kresów PW oraz Redak-cji „Cracovia-Leopolis”. Napisała dla nas kilkadziesiąt wstępnych felietonów, które obecnie wydajemy.

Zmarła 14 marca 2015 r. Żegnamy Dro-gą Basię.

Page 52: KWARTALNIK (82) 2015

50

Od Wołynia po Karpaty

TRZY KOŚCIOŁY WRÓCIŁY DO ŻYCIA

We wrześniu 2014 roku w archidiecezji lwowskiej dokonano rekonsekracji trzech kościołów: w Skomo-rochach i Baworowie na Po-dolu oraz w Worochcie na Huculszczyźnie – powiado-mił metropolita lwowski ks. abp Mieczysław Mokrzyc-ki. 21 września ponownie poświęcił on odnowiony kościół Wniebowstąpienia NMP w Skomorochach k. Tarnopola oraz znajdujące się tam ołtarz, tabernaku-lum i stacje Drogi Krzyżo-wej, i przewodniczył tam mszy św. W tym samym dniu Arcybiskup rekonse-krował odnowiony kościół św. Wacława w pobliskim Baworowie. Wyrażając wielką radość z rekonsekra-cji obu świątyń w obwodzie tarnopolskim, hierarcha za-znaczył, że są to niewiel-kie wspólnoty parafialne: w Skomorochach liczy ona ok. dwudziestu, w Bawo-rowie zaś do dziesięciu osób. Ale na te uroczysto-ści przyszła cała miejsco-wość – dodał metropolita. Do kościoła w Skomoro-chach przyszedł w proce-sji ksiądz greckokatolicki wraz ze swoimi wiernymi, przybył też miejscowy soł-tys. Obecni byli także dwaj

kapłani z archidiecezji krakowskiej, a także dobrodzieje, którzy pomagali odnawiać świą-tynię. Podkreślił, że podobnie było w Ba-worowie. Tam podczas II wojny światowej zginął w okrutny sposób (przerżnięty piłą) miejscowy kapłan. Kościół był tam w bar-dzo złym stanie, o czym metropolita mógł się osobiście przekonać, gdy rok temu wi-zytował to miejsce. Obecnie wyraził wielki podziw dla dzieła odnowy. Zwrócił uwagę na obecność na uroczystości rekonsekracji grekokatolików, mimo że w tym samym dniu obchodzili oni święto Narodzenia Matki Bożej i w pobliskich miejscowościach były odpusty.

Prze

dw

oje

nn

y w

ido

k o

lny

Wo

roch

ty.

Kośc

iół

na

pie

rwsz

ym p

lan

ieKośc

iół

w W

oro

chci

e p

o z

nis

zcze

nia

ch w

oje

nn

ych

Page 53: KWARTALNIK (82) 2015

51

oblegany jest przez koczującą wokół zdzi-czałą, rewolucyjną armię dowodzoną przez dyktatora Pankracego – rozpitą, ciemną, żądną rozpusty, krwi i zemsty, hołdującą wy-dumanym i antychrześcijańskim obrzędom. Opisy armii rewolucji nie były zresztą wy-łącznie wizją poetycką. Krasiński zaczerpnął do jej przedstawienia z relacji dotyczących zachowań, zaciekłości i postępowania jako-binów i okresu rewolucji francuskiej. Wielkie zmagania dwóch racji, bitwa obozów „ary-stokracji” i „rewolucji” jest wizją wyjątkową ze względu na siłę artystycznego oddziały-wania, obiektywizm przedstawień obu stron i – ostateczne przesłanie. Według poety tak skonfliktowany, pełen krwawych walk i niena-wiści ludzki świat jest „nie-boski”. Stąd wła-śnie też nazwa całego utworu nawiązujące-go też tytułem do sławnego dzieła Dantego. Krasiński, dogłębnie zorientowany w antyno-miach świata, złożonych problemach histo-rii, bezstronnie starał się przedstawić racje obu walczących stron, odmawiał im jednak siły odrodzeńczej. Jedynie – według niego

– Opatrzność, która interweniuje w sobie tyl-ko wiadomym momencie, może nadać temu światu sens i cel, przywrócić ład. Wszystko bowiem – zdaniem Krasińskiego – co czło-wiek zdziała na planie historycznym i spo-łecznym, ma charakter względny. Wszystkie racje cząstkowe w ostateczności poddane są woli Boga. W zakończeniu dramatu na gruzach walących się murów twierdzy, giną-cego starego świata i rodzącego nowego, zjawia się Chrystus. Końcowe słowa dramatu zaczerpnięte przez poetę z Juliana Apostaty brzmią „Galilaee, vicisti!” – Zwyciężyłeś Ga-lilejczyku! Jest w tym wielkim finale zawarta – moim zdaniem – wizja optymistyczna. Wi-zja świata ogarniętego miłością chrześcijań-ską. To przedziwne, że w Okopach Świętej Trójcy został otwarty właśnie kościół, a na jego fasadzie widnieją słowa Ojca Świętego Jana Pawła II „Otwórzcie drzwi Chrystusowi”.

(Zamieszczony wiersz i fragmenty prozy są czę-ścią książki Mariusza Olbromskiego „Dwa skrzy-dła nadziei”, która ukaże się niebawem z okazji Roku Kanonizacji Świętego Jana Pawła II jako wotum dziękczynne za nawiedzenie Archidiece-zji Lwowskiej – w Lubaczowie w 1991 r., a we Lwowie w 2001 r.).

Niektórzy z obecnych pamiętali to miejsce sprzed wojny i przybyli, aby wyrazić radość z ponownego przywrócenia dawnego kościo-ła do kultu – powiedział metropolita lwowski.

Wcześniej, 7 września biskup pomocni-czy archidiecezji lwowskiej ks. Leon Mały rekonsekrował świątynię w Worochcie – mia-steczku położonym wysoko w Karpatach, na terenie obwodu iwano-frankowskiego [cho-dzi oczywiście o stanisławowski – red.]. Ufa-my, że w tych świątyniach wspólnoty wier-nych będą się rozwijać – stwierdził odnosząc się do tego wydarzenia abp Mokrzycki.

Kościół w Skomorowcach zbudowano w 1908 r. jako filialny parafii w Baworowie. W latach 1945–2005 służył miejscowemu kołchozowi jako spichlerz. 19 sierpnia 2006 ówczesny biskup pomocniczy lwowski Ma-rian Buczek odprawił w przywróconym do kultu kościele pierwszą po II wojnie świa-towej mszę św.

Kościół w Baworowie wzniesiono w la-tach 1745–47 na koszt miejscowych właści-cieli – rodziny Bakowskich. W 1819 odno-

wiono go, a w 1827 konsekrowano. W latach sześćdziesiątych XIX wieku świątynię po raz kolejny odremontowano. W 1901 ów-czesny proboszcz ks. Jan Szuber rozbudo-wał kościół i w 1902 r. odbyła się ponowna konsekracja. W czasach sowieckich budy-nek sakralny stał się magazynem nawozów sztucznych. Od lat 80. popadał w coraz większą ruinę. Remont rozpoczęto w 2009 r. a 9 października 2013 władze przekazały kościół wspólnocie katolików na własność.

Kościółek w Worochcie zbudowano w 1903 r., a po 1945 zamknięto. W chwili upadku reżimu komunistycznego był w bar-dzo złym stanie. W drugiej połowie lat 90. przekazano go zielonoświątkowcom, którzy go częściowo wyremontowali. Później świą-tynię przejęli katolicy.

Mamy jeszcze kilka świątyń, które mogli-byśmy i które chcemy otworzyć – oświadczył abp Mokrzycki.

Tekst zapożyczyliśmy z „Biuletynu Informacyj-nego Światowego Związku Żołnierzy AK”.

dokończenie ze s. 38

Tam, gdzie Zbrucz łączy swe...

Page 54: KWARTALNIK (82) 2015

52

Nowe ksi¹¿ki Paweł Daniel Zalewski napisał bar-dzo ciekawą, niektórzy dorzucą – piękną, ale dla mnie bardzo ważną książkę. Można zaliczyć ją do kanonu lektur, może nawet obowiązkowych, dotyczących Kresów. Zna-czenie książki wiążę z faktem, iż odezwał się kolejny autor wywodzący się z polskich rodzin pozbawionych przez „pojałtański ład pokojowy” swej ojczyzny. Przywiązuję do tego tym większą wagę, że Paweł Zalewski to pokolenie lat 50., dla którego miejscem wspomnień, miejscem pamięci jest i będzie Kraków, gdzie się urodził. Bez pamięci – tak zatytułował autor swą powieść (Wydawnic-two „Astra”, Kraków 2014) – wiedzie nas bo-wiem do Lwowa, do Tiumeni – gdzie w czasie II wojny światowej trafiali zesłańcy także ze Lwowa, w końcu na manowce Mongolii…

Ale po kolei… Autor wywodzi się z rodu słynnego cukiernika Zalewskiego, którego cukiernia – nie tylko ze względu na walory smakowe oferowanych produktów, ale także wzrokowe, ze względu na słynne wystawy cukierni przy ul Akademickiej – zapamięta-na została przez całe pokolenia lwowiaków. Ale nie tylko lwowiaków, bo i warszawia-

ków, bowiem w sto-licy Polski Zalewski otworzył oddział swej cukierni. Smaki ła-koci od Zalewskiego i obraz często niedo-stępnych dla wszyst-kich czekolad zabrały pokolenia lwowiaków w pamięci na wielką tułaczkę po świe-cie… Sielskie życie Zalewskich, wypeł-nione w większości obowiązkami, choć i przyjemności nie brakowało, przerwała

Ksi¹¿kiczasopisma

wojna – najpierw ta z Niemcami, z 1 wrze-śnia, a jakichkolwiek złudzeń pozbawiła ta zupełnie niespodziewana z Rosjanami z 17 września 1939 r. Właściciel cukierni, jako przedstawiciel klasy posiadającej, bur-żuj, trafił do aresztu. Miał umrzeć i zostać pochowany na znanym lwowskim Cmenta-rzu Łyczakowskim. Główny bohater książki – Piotr, tam właśnie szuka grobu dziadka… We Lwowie, na Cmentarzu Łyczakowskim, tak naprawdę zaczyna się dopiero wciąga-jąca czytelnika akcja, którą autor prowadzi nieprawdopodobnymi ścieżkami do ostatniej strony swej opowieści. (JMP)

* * *

Książkę Pawła Daniela Zalewskiego Bez pamięci (Wydawnictwo „Astra”, Kra-ków 2014) czytać należy „jednym tchem”. Autor jest wnukiem słynnego lwowskiego cukiernika, Władysława Zalewskiego, wła-ściciela znanej cukierni przy ul. Akademic-kiej. Dziadek Władysław, podczas „drugich sowietów”, został aresztowany przez NKWD i zesłany do Tiumeni, na daleką Syberię. Wnuk, w powieści Piotr, inspirowany foto-grafiami dziadka, szeptami babci, niedo-kończonymi rozmowami matki, a w końcu listami podrzuconymi przez tajemniczego nieznajomego, postanawia wyjaśnić dzie-je wojenne dziadka i odszukać jego grób.

Tak rozpoczyna się właściwa opowieść, pełna wartkiej akcji, mrocznych, niedopowie-dzianych faktów-mitów, przemieszczająca czas i miejsca podróży w latach i osobach. Dlatego, aby nie tracić wątku, należy czytać powieść „jednym tchem”. Autor posługuje się barwnym językiem, czasem ocierając się o wulgaryzm, nadając jednak w ten sposób specyficzną tonację tej wyjątkowej powie-ści. Z drugiej strony, Zalewski przepięknie opisuje kawałek Syberii (Tiumeń), bezkres ośnieżonej tajgi widzianej z okna ekspresu kolei transsyberyjskiej, jałowe płaskowyża i cynobrowe góry Tybetu i Mongolii.

Piotr, nasz bohater, rozpoczyna wędrów-kę śladami dziadka-sybiraka, poczynając od Lwowa, gdzie szuka na Cmentarzu Łycza-kowskim jego grobu. Niestety poszukiwa-nia nie dają pozytywnego rezultatu i Piotr jedzie dalej, kierując się już treścią podrzu-conych listów. Tak trafia do Tiumeni, gdzie dziadek przebywał na zesłaniu od 1946 do 1953 roku. Tu dowiaduje się, że dziadek

Page 55: KWARTALNIK (82) 2015

53

wraz z rosyjską lekarką Galiną opuścił Tiu-meń, udając się z ekspedycją medyczną do Mongolii. Piotr podąża nowym tropem. Poszukiwania w Mongolii to więcej niż jedna trzecia powieści. Na tych stronach można docenić talent autora bądź to w przyspiesza-niu akcji, bądź w jej spowalnianiu, a także jędrny język pisarza. Ale Czytelnik znajduje także piękne opisy niekończących się pia-chów Równiny Tybetańskiej, prymitywnego, lecz szczęśliwego życia Mongołów, świat tajemnic, talizmanów i przesądów. Opisy jurt, gerów, domów i obyczajów, mitów i le-gend szamanów, tajemniczych obrzędów, to wszystko składa się na nieprawdopodobny urok tej książki. Niestety i tu nasz bohater nie znajduje odpowiedzi na rozwiązanie za-gadki. Wraca do Polski.

W końcu przypadkowo dociera do swo-jego stryja Władysława, syna dziadka Wła-dysława, przyrodniego brata swego ojca, tajemniczego nieznajomego. Dziadek Wła-dysław Zalewski ożenił się z lekarką Galiną i po tułaczce przez Syberię i Mongolię przy-jechał do Polski. Osiadł najpierw w Krakowie, a potem przeniósł się do Warszawy. Ich syn, także Władysław, został cenionym profeso-rem, specjalizującym się w hipokampii, dzie-dzinie analizującej pracę mózgu w obszarze pamięci. Władysław-junior nosi nazwisko swojej matki Galiny Smirnow i takie nazwi-sko przybrał także jego ojciec, a dziadek naszego bohatera. Miejsce pochówku dziad-ka Zalewskiego-Smirnowa, znane stryjowi, przestaje być tajemnicą.

Książkę kończy ok. 30 stron fotografii przedwojennych, związanych z rodziną Za-lewskich, zdjęcia listów pisanych z zesłania, zdjęcia powojenne z Warszawy oraz zdjęcia wykonane przez autora podczas jego pere-grynacji śladami dziadka, sybiraka-zesłańca.

Niestety, brak podpisów pod zdjęciami czyni je mało zrozumiałymi i trudno usta-lić, w jakim miejscu i czasie zostały wyko-nane, chociaż autor podaje dwie daty dla tego zbioru, tj. 2009–2011. Gdyby książka miała drugie wydanie, to dorzucenie mapy wędrówek autora ułatwiłoby czytelnikowi podążanie jego śladami.

Podczas wernisażu powieści Bez pamięci, zorganizowanego przez TMLiKP-W w Krako-wie, zadano autorowi pytanie, ile w tej książ-ce fikcji, a ile prawdy? Autor odpowiedział pół żartem-pół-serio: pół-na-pół, stawiając

nas, czytelników, przed kolejnym pytaniem: co było i jest prawdą, a co było i jest fikcją? Tego rąbka tajemnicy autor jednak nie uchy-lił. (BO)

Polskie Radio SA wraz ze „Wspólno-tą Polską” obdarzyły nas niezwykle cieka-wą pracą zbiorową pt. Polskie Radio na Kresach Wschodnich II Rzeczypospoli-tej, zredagowaną przez Andrzeja Budzyń-skiego i Krzysztofa Jasiewicza (Oficyna Wydawnicza ASPRA-JR, Warszawa 2014).

Już na wstępie dowiadujemy się, że polska radiofonia rozpoczęła działalność w 1925 roku w Warszawie, w 3 lata później w Wilnie (1928). Stacja nadawcza lwowskiej rozgłośni PR uruchomiona została 15 stycz-nia 1930 r. Do 1939 r. Lwów był najlepiej zradiofonizowanym miastem w Polsce – po-przez debiut niezapomnianej audycji Wesoła Lwowska Fala, cieszącej się niebywałą po-pularnością wśród przedwojennych słucha-czy, a jeszcze z sentymentem wspominana nie tylko przez starsze pokolenie słuchaczy.

Omawiana książka jest owocem konfe-rencji (tytuł jw.), jaka odbyła się w Warszawie w listopadzie 2013 r., zawiera 15 wystąpień naukowych, a następnie p a n e l, w którym wzięło udział 7 osób – m.in. Teresa Pakosz, prezes Radia Lwów.

Z ciekawszych (dla nas) referatów przy-taczamy autorów i tytuły:S. Rogowski: „Wesoła Lwowska Fala” jako

zjawisko kulturowe.S. J. Pastuszka: „Lwowska Fala” na wojen-

nym szlaku.W. Włodarkiewicz: Rozgłośnia Polskiego Ra-

dia we Lwowie w przededniu i w okresie kampanii polskiej 1939 roku.

R. Turkowski: Rola audycji Rozgłośni Wi-leńskiej i Lwowskiej Polskiego Radia w oddziaływaniu na wieś kresową (1928–1939).

T. Skoczek, Ł. Żywek: Kolekcja „Leopolis” w zbiorach Muzeum Niepodległości.

A.W. Kaczorowski: „Wesoła Lwowska Fala” i rozgłośnia Polskiego Radia we Lwowie w publikacjach Koła Lwowian w Londy-nie (1961–1988).

Przypominamy Czytelnikom, że Polskie-mu Radiu Lwów poświęciliśmy również dużą część numeru 1/2015 (81) naszego kwar-talnika.

Page 56: KWARTALNIK (82) 2015

54

Wertując wydawnictwa W „Kurierze Galicyjskim” nr 17/2014 zwró-ciły naszą uwagę dwie pozycje. Pierwsza to Cmentarz Janowski w centrum uwagi – autor K. Szymański omawia wszczęcie prac nad ratowaniem resztek polskich na tej drugiej co do wielkości i ważności nekropolii lwowskiej. Prace nad odnowieniem kwatery Obrońców Lwowa są już zaawansowane i obecnie pozostaje wielka liczba istniejących jeszcze grobów, których dewastacja jednak następuje w ogromnym tempie (przypomnij-my, że na Cmentarzu Janowskim spoczy-wa sporo zasłużonych osób od XIX wieku (z czasów zaboru austriackiego, z lat między wojnami i powojennych), atoli w większości spoczęła tu lwowska biedota.

Cmentarzem Janowskim – ściślej opra-cowaniem dokumentacji historycznej jako podstawy do podjęcia prac ratunkowych, podobnie jak na Łyczakowie, zajęła się gru-pa z Uniwersytetu Szczecińskiego. Pozy-skano grant z Ministerstwa Nauki i Szk. W. i obecnie trwa opracowywanie dokumentacji fotograficznej oraz penetracja zachowanych materiałów archiwalnych. Prace te mają być zakończone w r. 2017 i wtedy mogłyby roz-począć się szerokie działania konserwator-skie, które zmierzałyby do uratowania tej części dziedzictwa narodowego.

Druga szczególna pozycja to artykuł K. Czawagi Dziedzictwo Kościoła lwowskie-go. Mowa o świątyniach rzymskokatolic-kich we Lwowie i poza nim, niezwróconych prawowitym właścicielom od czasu obję-cia tamtej Ziemi przez państwo ukraińskie. W samym Lwowie za okupacji sowieckiej pozostały czynne dwa kościoły: Katedra i kościół św. Antoniego, i od tamtej pory, mimo obietnic, nic się nie zmieniło. Chodzi g łó w n i e o takie, jak kościół seminaryjny MB Gromnicznej (oddany unitom), św. Marii Magdaleny – nadal sala koncertowa, kościół parafialny w Komarnie (mimo że prawie nie-używany, bo istnieją 2 cerkwie), a także re-zydencja biskupów lwowskich w Obroszynie.

W tej sprawie – z okazji 600-lecia objęcia Lwowa przez bł. Jakuba Strzemię – odby-ła się we Lwowie międzynarodowa konfe-rencja, na której wystąpili – poza abp. M.

Mokrzyckim – goście z RP (w tym ks. prof. J. Marecki z UPJPII w Krakowie, a także prof. W. Osadczy z Centrum Ucrainicum KUL i inni.

Powyższy problem wskazuje niestety na rzeczywiste stosunki między dwiema strona-mi k a t o l i c k i m i – greko- i rzymskokato-licką, nie inne niż między państwem ukra-ińskim a RP i to w czasie, gdy Polska stara się popierać Ukrainę w jej aktualnych zma-ganiach z imperializmem rosyjskim. Dobry przykład jest również opisany w tym samym numerze „Kuriera”: oto w Szepetówce rok szkolny zaczął się od zakazania dzieciom polskim nauki w ich ojczystym języku. Nie przyjęto również dwóch nowych nauczy-cieli z Polski. Na kilkakrotne wystąpienia do władz prezeski miejscowego Związku Polaków uzyskano tyle, że dotychczasowa nauka ma być utrzymana do końca bieżą-cego roku szkolnego. A co potem?

Piękne wspomnienie o Profesorze Ta-deuszu Lewickim (1906–1992) napisała w numerze 3/98 naszego kwartalnika Ali-cja Małecka i stamtąd można się wszyst-kiego – prawie wszystkiego – o Profesorze dowiedzieć. Ale właśnie ostatnio znaleźliśmy wycinek z „Gazety w Krakowie” z roku 1994 (nr 100), czyli sprzed ponad 20 lat, zachowa-ny dzięki temu, że był tam artykuł, w którym dużo i niezwykle sympatycznie napisano o prof. Lewickim*.

Nim zacytujemy akapity poświęcone Pro-fesorowi, wyjaśnijmy czas i miejsce akcji**. Opisywana rzecz dzieje się we wczesnych latach powojennych, gdy w Krakowie znalazło się wielu znakomitych ludzi nauki i kultury ze Lwowa, Warszawy czy Wilna. Ludzie ci spo-tykali się w krakowskich kawiarniach, a jedną z nich był niewielki lokalik przy ul. Sławkow-skiej 26 o nazwie „Mokka”. Budynek, który przytulił tu najpierw barek, a potem kawia-renkę, pochodzi z XVII w. Z sieni wchodziło się do niewielkiej salki, na prawo znajdował się barek, było kilka stolików. Atmosfera tego miejsca była specyficzna i niepowtarzalna.

Schodzili się tu, szczególnie w godzi-nach południowych, orientaliści z pobliskiej Katedry Filologii Orientalnej UJ, mieszczącej się na pierwszym piętrze pałacu Badenich, bezpośrednio nad kawiarnią „Literacką”. Ka-tedra uzyskała tam lokum po zlikwidowanym wtedy Wydziale Teologii UJ.

Page 57: KWARTALNIK (82) 2015

55

Duszą towarzystwa był prof. Tadeusz Lewicki, arabista, prezes Polskiego Towa-rzystwa Orientalistycznego, członek PAN-u, przemiły, elegancki, szarmancki pan i uroczy gawędziarz. Przy stoliku Profesora siady-wał zaciekle tępiony przez PRL historyk UJ i wielki przyjaciel Węgrów – Wacław Felczak, popularnie zwany „Wacusiem”, słynny szef wojennych kurierów tatrzańskich. Spotkać tu również można było językoznawcę Zbyszka Gołąba, historyka sztuki Lecha Kalinowskie-go i turkologa Włodzimierza Zajączkowskie-go, następnie człowieka renesansu Romana Jackowa**, prawnika, anglistę i historyka sztuki. Bywali tu [również] arabiści młod-szego pokolenia […].

Duszą stolika orientalistów był jednak prof. Tadeusz Lewicki. Opowiadał ciekawie i barwnie, potrafił w ferworze dyskusji wypić nie tyko kawę własną, ale i sąsiadów. Te drobne przejawy roztargnienia były niczym w porównaniu z wyczynem Profesora, kie-dy to wybrał się porannym ekspresem do Warszawy w jednym bucie brązowym, a dru-gim czarnym. Pomyłkę zauważył dopiero po pracowitym dniu spędzonym w stolicy. Jak wspominał rozbawiony: Następnego dnia po wyjściu z hotelu wydawało mi się że wszyscy mijani ludzie patrzą na moje nogi. Naukowcowi przytrafiła się i inna zabawna przygoda – związana z „Mokką”. Wycho-dząc z kawiarni, nałożył płaszcz wiszący na wieszaku i dopiero po obcych kluczach w kieszeni zorientował się, że jest w cu-dzym palcie. […]

* Tytuł artykułu: Kawiarnie wspomnień, autor Bohdan Nielubowicz.

** Prof. T. Lewicki mieszkał przy ul. Warmijskiej, w willi swego teścia, prof. Tadeusza Kowalskie-go, wybitnego arabisty krakowskiego. Żona T. Lewickiego Anna była etnografem.

*** Roman Jackow nie był lwowianinem. Po II wojnie znalazł się w Krakowie. Jego żona, p. Janina, pochodziła ze znanej rodziny lwow-skiej Langów. Po wojnie państwo Jackowowie mieszkali w Krakowie przy ul. Smoczej 10.

W piśmie ZG TMLiKPW „Semper Fide-lis” nr 1/2015 (z kurczątkami na okładkach) przeniesiono z naszego kwartalnika CL ar-tykuł autorstwa A. Gyurkovicha i A. Madej pt. Oddział krakowski po ćwierćwieczu, podając poniżej tytułu: Przedruk z folderu jubileuszowego na 25-lecie Oddziału Kra-kowskiego TMLiKPW 1989–2014.

To nieścisłość, bo pominięto, iż przedruk został dokonany z k w a r t a l n i k a CRACO-VIA-LEOPOLIS nr 3/2014 (tę nazwę i nu-mer pominięto) – z wkładki z numerem 3a, zatytułowanej s p e c j a l n y n u m e r j u b i -l e u s z o w y. Tyle dla porządku.

ERRATAW numerze CL 1/2015, w artykule

napisanym przez dra Jana Krzysztofa Petry’ego pt. Wspomnienie o Juliuszu Petrym znalazła się niewłaściwa odmia-na tego nazwiska, niezgodna z autorskim tekstem: zamiast formy w II przypadku deklinacji Petry’ego, stosowanej trady-cyjnie przez Rodzinę – czytamy kilkakrot-nie Petrego. Nazwisko jest niepolskie, nie mogą tu przeto być stosowane zasady naszego języka, jak np. w przymiotnikach (analogicznie w innych przypadkach de-klinacji). Decydują właściciele nazwiska, więc rodzina.

Bardzo przepraszamy Pana Doktora Petry’ego za zamieszanie wprowadzone samowolnie, bez skonsultowania z Re-dakcją przez korektora spoza niej, już po oddaniu prawidłowego tekstu do druku.

Page 58: KWARTALNIK (82) 2015
Page 59: KWARTALNIK (82) 2015

Redaguje zespół: Anna Madej, Krystyna Stafińska, Barbara Szumska, Danuta Trylska-Siekańska, Marta Walczewska, Janusz Paluch, Ireneusz Kasprzysiak, Andrzej Chlipalski (red. nacz.)

Strona internetowa CL: www.cracovia-leopolis.plAdres redakcji: Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich31-111 Kraków, ul. Piłsudskiego 27, e-mail: [email protected] o kwartalniku CL: Barbara Szumska, tel. (12) 633 45 23, kom. 695 334 523

Konto bankowe naszego Oddziału TMLiKPW w Krakowie: 53 1020 2892 0000 5002 0121 7918

Skład i łamanie: FALL, Kraków, tel. (12) 413 35 00, e-mail: [email protected]: Know-How, 31-348 Kraków, ul. Chełmońskiego 255, tel. (12) 622 85 60

Redakcja zastrzega sobie prawo skracania i adiustacji nadesłanych materiałów, a także wprowadzania śródtytułów. Artykułów niezamówionych redakcja nie zwraca.Copyright © Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich, Oddział w Krakowie

Czasopismo Oddziału KrakowskiegoTowarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich

Niniejszy numer CRACOVIA-LEOPOLIS został wydany przy pomocy finansowejWydziału Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Krakowa.

Redakcja składa serdeczne podziękowanie w imieniu Czytelników, Autorów i własnym.

LISTA OFIARODAWCÓWna wspomożenie wydawnictwa kwartalnika CRACOVIA-LEOPOLISZofia Dudrówna, Kraków; Jan Fr. Szajner, Wrocław; Tadeusz Tomasiuk, Dokudów

Humor (niecenzuralny) z czasów radzieckich

Dowcip, jaki opowiadano we Lwowie w zimie 1939/1940: Polski architekt wybu-dował nowy dom bez ubikacji i został wezwany do NKWD z oskarżeniem o sabotaż. Wówczas on wyjaśnił przesłuchującemu, że to nie żaden wówczas modny sabotaż, tylko chciał oszczędzić wydatków władzy radzieckiej, bazując na następującym wy-rachowaniu:

na parterze mieszkający Ukraińcy będą chodzić za chałupę, jak przywykli;na pierwszym piętrze będą mieszkać Rosjanie, którzy z każdym g… będą latać do NKWD;na drugim piętrze będą mieszkać Żydzi, którzy ze strachu będą robić pod siebie;na trzecim piętrze zamieszkają Polacy, którzy będą robić z góry na wszystkich.

Przepraszamy!

Page 60: KWARTALNIK (82) 2015

60

S p i s t r e ś c i

O k ł a d k aPOMNIK KAZIMIERZA GÓRSKIEGO I

S ł o w o o d R e d a k c j iWSZYSTKIEGO PO TROCHĘ II

KAZIMIERZ GÓRSKI – POLSKI TRENER WSZYSTKICH CZASÓW 1

ŻYCZENIA WIELKANOCNEGrafi ka Emilii Wołoszyn 2

B.T. LesieckiZ DAWNEGO LWOWA 3

P r o z aStanisław WasylewskiBARDZO PRZYJEMNE MIASTO 8

Krzysztof MasłońSTANISŁAWA WASYLEWSKIEGO ŻYCIORYS DWUDZIESTOWIECZNY 15

Bożena SokołowskaNOSTALGIA 19

P o e z j aMarian HemarROZMOWA Z KSIĘŻYCEM 20

W s p o m n i e n i eKrzysztof BulzackiMOJA DROGA DO TML 21

W i e r s z eAlicja BaluchLWÓW JEST ZA BRAMĄ FLORIAŃSKĄ 22Bożena SokołowskaO LWOWIE 22

H i s t o r i aAndrzej KobakANTONI KALINA 23

R o z m o w yJanusz M. PaluchROZMOWA Z PROF. T. WAWRZYNOWICZ 26

Małgorzata RybowaMarta WalczewskaPAN DOLO 34

Mariusz OlbromskiTAM, GDZIE ZBRUCZ ŁĄCZY SWE RAMIONA... 35

S ł o w n i k g e o g r a f i c z n o -- h i s t o r y c z n yLUBIEŃ WIELKI TRUSKAWIEC 35

Sławomir PietrasMIĘDZY LWOWEM A KRAKOWEM 39

TEATR LWOWSKI W LITERATURZE 40

W s p o m n i e n i aAndrzej ChlipalskiWSPOMNIENIE NIEZAPOMNIANE 41

S y l w e t k i

Danuta NespiakPOLSKA RODZINA AUSTRIACKICH MOSINGÓW 42

PAMIĘTAMY LWOWIANKI 44

FOTOGRAFUJĘ DO DZISIAJ 44

CIESZANÓW–LWÓW,LWÓW–CIESZANÓW 45

W K r a k o w i e i d a l e j

Anna MadejODSZEDŁ TARNOPOLANIN 46

Z KRONIKI ŻAŁOBNEJ 47

NIE MA JUŻ BASI CZAŁCZYŃSKIEJ 49

ODESZŁA PANI ROMA 49

O d W o ł y n i a p o K a r p a t y

TRZY KOŚCIOŁY WRÓCIŁY DO ŻYCIA 50

K s i ą ż k i c z a s o p i s m a

NOWE KSIĄŻKI 52

WERTUJĄC WYDAWNICTWA 54

U l o t k aTURYSTA WE LWOWIE 56

HUMOR (NIECENZURALNY) Z CZASÓW RADZIECKICH III

Lista Ofi arodawców III