Zmiany społeczne
Henryk Domański
Najlepszą charakterystyką każdego społeczeństwa jest porównanie go z innymi
krajami. Opierając się na wynikach badań porównawczych nie potrafiłbym jednak wskazać
jakiejś szczególnej cechy dla Polski. Być może z wyjątkiem wyjątkowo niskiego odsetka udziału
w wyborach parlamentarnych, co stanowi odzwierciedlenie ogólniejszej niechęci Polaków do
uczestniczenia w życiu publicznym. I po drugie, z wyjątkiem wysokiego odsetka rolników (8-
9% wśród ogółu dorosłej ludności), co sytuuje nas na jednym z ostatnich miejsc w Europie pod
względem modernizacji struktury społecznej (przed Grecją). Co do innych cech, to
charakteryzujemy się podobnymi postawami i systemami wartości jak mieszkańcy większości
krajów europejskich. Na pierwszym miejscu stawiamy rodzinę i zdrowie, dalej jest dobra
praca, zadowolenie z dzieci i przyzwoite zarobki. Oczywiście przeciętnemu Polakowi daleko
jeszcze pod względem dochodów i zamożności do statystycznego mieszkańca krajów
skandynawskich, Anglika czy Niemca. Stosunkowo najwięcej łączy nas z innymi
społeczeństwami postkomunistycznymi. Charakterystyczną cechą tych krajów jest niski
poziom zaufania do innych jednostek i zaufania do władzy, co negatywnie rzutuje na
uczestniczenie w demokracji, utrudnia funkcjonowanie w życiu codziennym i nawiązywanie
kontaktów. Pod względem zaufania sytuujemy się trochę wyżej od Bułgarów, Rumunów,
Rosjan, Ukraińców, ale na poziomie społeczeństw śródziemnomorskich, a mianowicie
Portugalii i Grecji. Mieszkańcy Polski charakteryzują się również wysokim poparciem dla
interwencjonizmu państwowego w dziedzinie polityki ekonomiczno-socjalnej, wykazując
stosunkowo słabsze orientacje do polegania na sobie.
„Stare” i „nowe” podziały społeczne
Zaufanie, poglądy polityczne i inne postawy związane są z pozycją w hierarchii
społecznej. Stratyfikacja społeczna jest hierarchicznym układem dystansów między
kategoriami, takimi jak: klasa rządząca, elita biznesu, wyżsi kierownicy i specjaliści nazywani w
Polsce inteligencją, niżsi pracownicy umysłowi, średni i drobni właściciele, różne kategorie
robotników i chłopi. Kategorie te dzielą się na mniejsze segmenty, te na jeszcze mniejsze, a na
samym dole są ludzie.
Odpowiedzi na pytanie, czy w Polsce „stare” podziały osłabły i są zastępowane przez
„nowe”, dostarczają wyniki badań dotyczących zmian w czasie. Nie byłoby zaskoczeniem,
gdyby pojawiły się jakieś nowe kanały awansu. Wiemy na pewno, że nie było nim pochodzenie
społeczne. W latach 1982-2005 nie zwiększyło się dziedziczenie pozycji rodziców, będących
głównym ogniwem odtwarzania się nierówności klasowych, a z drugiej strony - okres zmian
systemowych nie przyniósł znaczącego otwarcia się struktury społecznej. Mimo przebudowy
ustroju politycznego i wymiany elit w gospodarce i instytucjach władzy, nie zwiększyła się
ruchliwość międzypokoleniowa, która zwykło się traktować jako podstawową płaszczyznę
formowania się barier społecznych. Na zbliżonym poziomie utrzymywały się również bariery
zawierania związków małżeńskich i homogamia w doborze znajomych.
Utrzymywała się również zależność między pochodzeniem społecznym a szansami
kontynuowania nauki. Bariery klasowe utrzymują się mimo masowego rozwoju edukacji na
poziomie szkół wyższych. W latach 1990-2012 liczba szkół wyższych zwiększyła się ze 162 do
460, a liczba ich absolwentów z 56 tys. do 341 tys. Wydawałoby się, że powinno to osłabić siłę
zależności między osiągnięciami edukacyjnymi a pochodzeniem społecznym. Jakby nie było,
znamiennym aspektem logiki stratyfikacji klasowej jest to, że osoby pochodzące z kategorii
zajmujących wyższą pozycję społeczną mają więcej szans na pokonanie barier kształcenia w
porównaniu z przedstawicielami klas niższych. W miarę jak wykształcenie staje się dobrem
powszechnie dostępnym, bariery te powinny rysować się słabiej wśród roczników zaczynających
edukację w latach 90. niż w starszych kategoriach, nie mówiąc o pokoleniu urodzonym przed II
wojną światową.
Okazuje się jednak, że nierówności edukacyjne w 2014 roku nie odbiegały w znaczącym
stopniu od sytuacji w latach 80/90. i we wcześniejszym okresie. W dalszym ciągu największe
możliwości przechodzenia ze szkoły średniej na studia zapewniało pochodzenie inteligenckie,
a najniższe – pochodzenie z rodzin rolników. Równocześnie, za brakiem tych zmian kryją się
nowe mechanizmy selekcjonowania uczniów przez system szkolny, związane z ponoszeniem
przez rodziców opłat za kształcenie, czy koniecznością kosztownego i długotrwałego
przygotowywania się do egzaminów i testów. Większego znaczenia nabiera również
niejednakowa atrakcyjność różnych szkół na każdym ze szczebli, związana z ich odpowiednio
większym bądź mniejszym przełożeniem na dalszą karierę edukacyjną i zawodową. Oznacza
to, że mechanizmy międzypokoleniowej reprodukcji pozycji społecznej adaptują się do zmian
związanych z przekształceniami systemu oświaty.
Co się zmieniło? Widocznymi oznakami przechodzenia do gospodarki rynkowej stał się
wzrost rozwarstwienia materialnego i nierówności dochodów. W latach 1987-2012 stopień
koncentracji dochodów rodzin (mierzony indeksem Giniego) zwiększył się z 0,28 do 0,35-0,36.
Silny wzrost rozwarstwienia uwydatnił obecność elity biznesu i ludzi ubogich, których w
poprzednim ustroju na taką skalę nie było. Ta pierwsza już okrzepła, druga – przyszła
underclass - dopiero się rodzi, w miarę jak zaczyna się kształtować dziedziczenie ubóstwa. Poza
tym kilkakrotnie zmniejszył się odsetek klasy chłopskiej (z wspomnianych 23 do 8-9%), kurczy
się również kategoria robotników wykwalifikowanych, chociaż dalej pozostają oni
najliczniejszym segmentem struktury społecznej. Odsetek robotników wykwalifikowanych
zmniejszył się od 1988 roku z 25% wśród dorosłych Polaków do 16% obecnie.
Zjawiskiem sprzyjającym zwiększeniu się nierówności społecznych jest wzrost
merytokracji w zasadach dystrybucji dochodów. Z analiz prowadzonych na danych z badań
ogólnokrajowych wynika, że jeszcze w 1982 r. wielkość finansowego „zwrotu” za posiadanie
wyższego wykształcenia kształtowała się na poziomie 12% w stosunku do średniej krajowej, w
1999 r. kwota ta zwiększyła się do 45%, a w 2005 r. do 61% (chociaż do 2008 roku obniżyła się
do 36%) - natomiast relatywnie coraz niższe zarobki zapewniało wykształcenie średnie,
zasadnicze zawodowe, itd. Zwiększającej się sile związku między poziomem wykształcenia i
wielkością zarobków towarzyszył wzrost dochodów wyższej kadry kierowniczej i specjalistów.
Wzrost korelacji między dochodami a wykształceniem i pozycją zawodową można określić
mianem rekompozycji tych podstawowych wymiarów pozycji społecznej. Jest ona jedną z
charakterystycznych cech okresu kształtowania się w Polsce stosunków rynkowych, w
przeciwieństwie do dekompozycji, traktowanej jako atrybut gospodarki planowej.
Z punktu widzenia efektywności ekonomicznej oznacza to, że ludzie z wyższymi
kwalifikacjami powinni być coraz lepiej motywowani do pracy. Trudniej przewidzieć
konsekwencje tego procesu dla postaw jednostek. Relatywnie niskie zarobki zawsze
wywoływały frustracje wśród inteligencji, mającej aspiracje do bycia elitą, ale nie mającej
środków, żeby sobie na to pozwolić. Wzrost merytokracji powinien w znacznym stopniu
osłabić lub znieść te bariery, poprawiając samoocenę i samopoczucie inteligencji, a w każdym
razie - reprezentantów inteligencji powinno być bardziej stać na posiadanie własnych domów
i mieszkań o wysokim standardzie, luksusowych samochodów i dóbr trwałego użytku, które w
dalszym ciągu są poza zasięgiem robotników i chłopów.
Wniosek ten byłby optymistyczną prognozą, gdyby nie to, że wzrost merytokracji
okazuje się zjawiskiem o zasięgu ograniczonym do sfery zarobków, natomiast nie przekłada
się na dostęp do wysokich pozycji zawodowych. Można założyć, że ludzie idą na studia w
przekonaniu, że znajdą zatrudnienie w zawodach wymagających wyższego wykształcenia,
zapewniających im odpowiednio wysoki status społeczny i możliwości zrobienia kariery -
tymczasem okazuje się, że ta zależność maleje. Z badań wynika, że poziom wykształcenia silniej
kształtował możliwości dostępu do kategorii wyższych kierowników i specjalistów w latach
1980. niż po zmianie systemu. Zjawisko to było elementem ogólniejszego procesu malejącej
zależności między wykształceniem a pozycją zawodową zajmowaną w jakimkolwiek punkcie
kariery. Jedną z oznak tego zjawiska jest zmniejszający się odsetek reprezentantów inteligencji
wśród absolwentów wyższych uczelni. O ile w 1982 r. odsetek ten kształtował się na poziomie
62,8 to w 1992 r. wynosił on 52,7, w 1998 - 40, a w 2010 już tylko 39%.
Wynikałoby stąd, że wyższe wykształcenie coraz słabiej przekładało się na
przynależność do inteligencji, czyli, w miarę upływu lat, w jej szeregi przechodziło po
ukończeniu studiów coraz mniej osób. Absolwenci wyższych uczelni coraz częściej zasilali
kategorie sytuujące się na niższych piętrach drabiny społecznej - w największym stopniu
pracowników umysłowych i właścicieli firm poza rolnictwem. Osłabienie siły tej zależności
można interpretować jako świadectwo zmniejszenia się alokacyjnej roli wykształcenia w
zakresie dostępu do wysokich pozycji, a co za tym idzie - obniżenie drożności głównego kanału
usytuowania na rynku pracy i wyznacznika karier życiowych. Tak więc, byłby to rodzaj
systemowej dysfunkcji – przy założeniu, że warunkiem efektywnego funkcjonowania
współczesnych społeczeństw jest obsadzanie pozycji zawodowych odpowiednio do
kwalifikacji jednostek. Dysfunkcja ta jest oczywistą konsekwencją inflacji dyplomu wyższych
uczelni, której źródłem stał się niekontrolowany boom edukacyjny w postaci
niewspółmiernego do potrzeb, liczebnego rozwoju szkół wyższych. Z punktu widzenia
dynamiki mechanizmów społecznych można założyć, że znosi to - w jakimś stopniu -
pozytywny wpływ merytokracji w dziedzinie wynagrodzeń i może być źródłem frustracji dla
absolwentów.
Postawy i styl życia
Nie jest to może tak widoczne, jak w przypadku dochodów, ale dotychczasowe lata
kształtowania się stosunków rynkowych upłynęły pod znakiem rywalizacji między dwoma
dominującymi stylami: inteligencji i elity bogactwa. Prawda jest taka, że inteligencja nie jest w
stanie konkurować z elitą biznesu pod względem zabiegania o wyznaczniki prestiżu na polu
działalności filantropijnej, sponsorowania imprez artystycznych, czy fundowania kolekcji dzieł
sztuki. Inteligencja przegrywa również ze środowiskiem wielkiego biznesu na polu
uczestniczenia w nagłaśnianych imprezach towarzyskich, takich jak wystawne przyjęcia i śluby.
Inteligencki styl bycia nie pasuje do roli celebryty. Poza tym bywa się tam tylko dodatkiem
odbiegającym od zachowań większości, podobnie jak do inteligenckiego salonu nie pasowaliby
przedstawiciele klasy robotniczej lub chłopi.
Jeżeli chodzi o elity biznesu, to podlegają one procesowi przekształcania się w klasę
„wyższą” - zgodnie z powszechnie przyjmowanymi definicjami: o przynależności do klasy
wyższej decydują bogactwo plus dobre pochodzenie i prestiż, słowem musi to być
zalegitymizowane bogactwo, czyli takie które jest akceptowane przez ogół. W każdym
społeczeństwie klasa wyższa sytuuje się na najwyższym piętrze hierarchii społecznej -
wyjątkiem od tej reguły były (i są) społeczeństwa komunistyczne, w których klasa ta nie miała
racji bytu. Należy oczywiście założyć, że współczesna Polska nie jest wyjątkiem i posiadaczom
wielkich fortun zależy na identyfikowaniu ich z klasą wyższą (nazywaną przez nich
prawdopodobnie inaczej). Powoduje to, że są oni ukierunkowani na pozyskiwanie trwałego
prestiżu, jako atrybutu najwyższego statusu, którego jeszcze nie mają, a który potwierdziłby
ich dominującą pozycję nie tylko w wymiarze zarobków. Modelowymi atrybutami prestiżu
klasy wyższej są ekskluzywność, aura dobrego pochodzenia, długi rodowód -
wielopokoleniowe dziedziczenie bogactwa, pałacu lub zamku, dobrego nazwiska.
Reprezentantom polskiej elity biznesu zajmie więc kilkadziesiąt lat, żeby sobie zasłużyć na
zakwalifikowanie do klasy wyższej. Wymaga to jednak demonstrowania przez nią oznak
własnej wyższości!
Oznacza to, że członkowie tej kategorii muszą podwyższać cenę wyższości społecznej,
przez wyznaczenie nowych i ekskluzywnych symboli awansu. Dokonuje się to w postaci
ostentacyjnej konsumpcji luksusu, konsumpcji na pokaz przez każdego, kto jest w stanie sobie
na ten luksus pozwolić. Próby wejścia do polskiej klasy wyższej podejmuje m.in. były prezydent
Aleksander Kwaśniewski. Ślub córki Kwaśniewskiego - anonsowany jako wydarzenie 2012 roku
- można potraktować jako element strategii aranżowanych w celu przekonywania o tym fakcie
opinii publicznej. W przecieku medialnym ekskluzywny styl złączony tu został z informacjami
o zamożności kandydata do upper class (konieczny warunek), dotyczącymi posiadania
rezydencji na Mazurach i zarobków będących poza zasięgiem wyobraźni statystycznego
Polaka, nie uzyskiwanych w jakiś zwykły sposób, tylko z tytułu roli konsultanta/doradcy.
Oznakami przynależności do tego elitarnego klubu w dziedzinie spędzania wolnego czasu są
m.in. granie w golfa i w polo.
Kilka słów na temat konsekwencji zwiększającej się stratyfikacji w dziedzinie kultury.
Prawidłowością odnotowaną w społeczeństwach zachodnich jest to, że orientacje statusowe
mogą prowadzić do zakłóceń w psychice jednostek. Ludzi absorbuje dążenie do uzyskiwania
oznak prestiżu zamiast zajmowania się pracą zawodową i sprawami rodziny. Grozi to
nasileniem frustracji – przez samoudręczenie i nieustanne rozterki - zakłóca normalne
funkcjonowanie i prowadzi do napięć. Pozytywnym skutkiem zabiegania o prestiż byłby wzrost
skłonności do polegania na sobie, o ile nie przeradza się to w egoistyczny indywidualizm i
samo wykluczenie z aktywności publicznej. Czy społeczeństwo polskie staje w obliczu
podobnych problemów, jak społeczeństwo amerykańskie opisywane w Białych kołnierzykach
przez Millsa, książce z 1951 roku? Mills nazwał je „paniką prestiżu” klas średnich.
Najpoważniejszym skutkiem paniki prestiżu, jak twierdził, stała się alienacja polityczna, która
prowadziła do osłabiania mechanizmów sprawowania demokratycznej kontroli nad klasą
rządzącą. Ludzie dobrowolnie oddali władzę elitom. Scenariusz ten o tyle nie pasuje do Polski,
że my nie wycofujemy się ze sprawowania kontroli nad władzą, oddolna demokracja jest w
zalążkowej postaci, tak więc nie bardzo jest się z czego wycofać. W Polsce nie występują
również oznaki „paniki prestiżu”, trudno nazywać paniką wzrost dążeń do demonstrowania
wyższości społecznej. Natomiast coraz większemu zróżnicowaniu podlega uczestniczenie w
kulturze, w szczególności coraz wyraźniej uwydatnia się rola ostentacyjnej konsumpcji.
Wzrost merytokracji i poziomu konsumpcji znamionują kształtowanie się
społeczeństwa klasy średniej, bez której trudno sobie wyobrazić efektywnie działający system
rynkowy. Klasa średnia to ludzie, którzy wierzą w to, że żyje się im coraz lepiej, cieszący się
oznakami zamożności, co motywuje ich do osiągnięć zawodowych stwarzając napędowy
mechanizm rozwoju. W przypadku Polski, na kształtowanie się tych postaw wskazywałby
wzrost zadowolenia z sukcesów życiowych. W istocie rzeczy, w latach 1990-2012 odsetek
Polaków „zadowolonych, że coś im się w życiu udało” wzrósł z 32 do 51. W tym samym okresie
dokonywał się również systematyczny wzrost (z 31 do 48%) odsetka ludzi deklarujących
poczucie „dumy z własnych osiągnięć”. Świadectwem przejmowania typowego dla zachodniej
klasy średniej stylu życia w dziedzinie konsumpcji może być wzrastający odsetek ludzi
chodzących z rodziną do restauracji. O ile w 1987 roku kategoria ta obejmowała 22% ogółu
dorosłej ludności, to do 2012 roku zwyczaj chodzenia do restauracji deklarowało 51%. Zgodnie
z prawidłowościami rządzącymi stratyfikacją społeczną, zachowania te występowały
najczęściej w kategoriach wyższych kierowników i specjalistów, a stosunkowo najrzadziej
wśród robotników niewykwalifikowanych.
O ile społeczeństwo polskie przystosowuje się do reguł gry dyktowanych przez zasady
gospodarki rynkowej i coraz bardziej może sobie na to pozwolić, znacznie gorzej jest z
przyswajaniem sobie reguł demokracji. Nic nie buduje lepiej kapitału społecznego i zaufania
do władzy od aktywności obywatelskiej i przejmowania roli podmiotu politycznego. Można
powiedzieć, że w tym aspekcie kształtowania się orientacji klasy średniej, społeczeństwo
polskie cechuje indyferencja. W wyborach parlamentarnych bierze udział 40-50% Polaków,
co sytuuje nas nawet poniżej średniej frekwencji wyborczej w społeczeństwach
postkomunistycznych. Charakterystyką aktywności obywatelskiej jest przynależność do
różnych organizacji. W krajach europejskich, na pierwszym miejscu są Holandia i Szwecja, w
których uczestnictwem i aktywnością organizacyjną objętych jest 83-84% ludności. Natomiast
najniższym poziomem przynależności organizacyjnej wyróżniały się Polska (19,1%) i Grecja
(21%), które dzielił wyraźny dystans w stosunku do Węgier zajmujących trzecią pozycję od dołu
(28,8%). Mieszkańcy społeczeństw postkomunistycznych niechętnie angażują się również w
legalne protesty. Porównanie wskaźników uczestniczenia w demonstracjach dla lat 1996-2012
prowadzi do wniosku, że zachowania te występowały najczęściej we Francji i Hiszpanii
(obejmując około 20%), natomiast stosunkowo najrzadziej (poniżej 3% ogółu dorosłej
ludności) występowały one w Bułgarii, Estonii, Finlandii, Grecji, Polsce, Portugalii i na
Węgrzech. Kontrastuje to z przekonaniem, że społeczeństwa postkomunistyczne wydają się
mieć więcej powodów do niezadowolenia z warunków materialno-bytowych i funkcjonowania
klasy rządzącej, co powinno znaleźć odzwierciedlenie w sięganiu do konfrontacyjnych metod
sprzeciwu. W Polsce czynniki te słabiej pobudzają do zbiorowych wystąpień, tak jakby bardziej
pasywny stosunek do życia publicznego dochodził u nas do głosu nie tylko na polu niskiej
aktywności politycznej i w organizacjach społecznych, ale i motywacji do wywierania nacisków
na władze. Charakterystyczne jest to, że uczestnikami protestów są osoby sytuujące się raczej
na wyższych, niż na niższych piętrach hierarchii społecznej. Prawidłowość ta rysuje się jeszcze
wyraźniej w odniesieniu do członkostwa w organizacjach i uczestniczenia w wyborach. W
przypadku Polski stosunkowo największym udziałem w wyborach parlamentarnych,
organizacjach obywatelskich i legalnych protestach charakteryzowali się reprezentanci
inteligencji, wyprzedzając niższych pracowników umysłowych i właścieli, podczas gdy
najniższe wskaźniki były udziałem rolników. Stanowi to przekonujący argument, że
przekształcająca się w wyższą klasę średnią inteligencja czuje się najbardziej predestynowana
do wywierania wpływu politycznego, a z drugiej strony - w jej interesie jest zapewnienie
stabilności, bezpieczeństwa i ładu. Perspektywicznie rzecz biorąc, stanie się ona głównym
ośrodkiem demokracji i napędową siłą stosunków rynkowych.
Zmiany w hierarchii prestiżu
Postawy obejmowane mianem prestiżu, poważania i estymy społecznej, są
uniwersalnym wymiarem nierówności występującym wszędzie tam, gdzie ludzie oceniają się
nawzajem w kategoriach „lepszy”, „równy”, lub gorszy”. Oceny te znajdują odzwierciedlenie
w hierarchii prestiżu zawodów, ponieważ przynależność zawodowa jest najbardziej trafnym i
najczęściej stosowanym wskaźnikiem pozycji społecznej.
Za postawami tymi stoją określone wartości, stąd też analizując zmiany hierarchii
prestiżu można uzyskać odpowiedź na pytanie, jakie zjawiska społeczeństwo akceptuje i
popiera, a czemu się sprzeciwia, a nawet odrzuca. Oznacza to, że hierarchia prestiżu jest
jedynym rodzajem nierówności akceptowanym przez ogół. Z przeprowadzonych dotychczas
badań wynika, że we wszystkich krajach występuje podobna hierarchia, w której najwyższy
prestiż uzyskują profesorowie wyższych uczelni, przedstawiciele najwyższej władzy
państwowej, ministrowie, dyrektorzy firm i reprezentanci wielkiego biznesu. Z drugiej strony,
najniżej oceniane są zawody wymagające niskich kwalifikacji, takie jak sprzątaczka, referent w
biurze, robotnik drogowy. Można powiedzieć, że społeczeństwa nie różnią się znacząco od
siebie pod względem dystrybucji szacunku. Najwyższą estymą otaczane są zawody ważne dla
ładu społecznego, wymagające kompetencji, inwestowania w siebie i zdolności, które jest
trudno uzyskać. Z drugiej strony, najniżej oceniane są zawody łatwe do zastąpienia, o niskiej
złożoności zadań, takie jak robotnik drogowy. Hierarchie te nie zmieniają się w czasie, co
wskazuje, że wysokie kwalifikacje, pomyślność materialna i władza są uniwersalnymi
kryteriami hierarchizacji społecznej.
Jeżeli chodzi o Polskę, to do lat 90. XX w. hierarchia prestiżu zawodów nie odbiegała
zasadniczo od hierarchii występujących w krajach zachodnich. Najbardziej szanowanym
zawodem był profesor uniwersytetu, wysoką estymą cieszyła się pozycja ministra i dyrektora
fabryki, bardzo wysoki prestiż miał nauczyciel, natomiast najniższe oceny uzyskiwali referent
biurowy i niewykwalifikowany robotnik. Wynika stąd, że społeczeństwo polskie najwyżej
oceniało zawody wymagające wyższego wykształcenia, związane z zajmowaniem wysokich
stanowisk, postrzegane jako użyteczne i realizujące ważne funkcje zaspakajające potrzeby
ogółu. Godna podkreślenia jest niezmiennie najwyższa pozycja profesora, co pozostaje
charakterystyczną cechą polskiej hierarchii prestiżu; w pierwszej dziesiątce najwyżej
ocenianych zawodów sytuowali się również lekarz, nauczyciel w szkole, sędzia, inżynier i inni
reprezentanci inteligencji. Szczególną jej cechą było również stosunkowo wysokie uznanie dla
pracy fizycznej w osobie górnika, reprezentującego trud, niebezpieczną pracę i użyteczność
ekonomiczną, za które „należała” się „sprawiedliwa” nagroda.
Ponieważ przełomowe lata transformacji wprowadziły nowe wyznaczniki statusu i
orientacji życiowych, należało również oczekiwać zmian w odniesieniu do prestiżu zawodów.
Przejście do kapitalizmu i demokracji powinno zwiększyć prestiż przedstawicieli świata biznesu
(objęli strategiczne pozycje) i polityków (nareszcie wybieranych z woli ogółu). Z drugiej strony,
za brakiem większych zmian przemawiała wyjątkowa – jak na zjawiska świadomości społecznej
– stabilność hierarchii prestiżu. We wszystkich 60 krajach, w których te porównania robiono,
współczynniki korelacji między hierarchiami ustalanymi dla różnych punktów czasowych
zawierały się w granicach 0,91-0,98. Wynik ten zbliżony do maksymalnej korelacji równej 1,
sugeruje, że są one prawie niezmienne. Zwykło się to interpretować jako świadectwo faktu, że
oceny prestiżu są odzwierciedleniem trwałej normy dotyczącej rankingu wyższości.
Jak było naprawdę? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza porównanie hierarchii pozycji
zawodowych dla 1987 z hierarchiami dla lat 2004-2008 r. We wszystkich badaniach
respondentom przedstawiano listę zawodów, reprezentujących podstawowe kategorie
społeczno-zawodowe, i zadawano standardowe pytanie: "Jakim poważaniem darzy Pan/Pani
nauczyciela, kierowcę, itd.”. Badane osoby oceniały zawody na pięcio-punktowej skali, od:
darzę go "bardzo dużym poważaniem" (1), do "bardzo małym poważaniem" (5). Jak dowiodły
różne eksperymenty, lepiej jest w Polsce pytać o "poważanie", niż o "prestiż", i dlatego pytanie
o poważanie zadawane było od początku tych badań.
Sumarycznej odpowiedzi dostarcza porównanie średnich ocen prestiżu,
sprowadzonych dla przejrzystości do skali od 0 do 100. Wprawdzie zmiana systemu nie
spowodowała odwrócenia hierarchii, ale ją na tyle zmieniła, żeby osłabić wiarę w jej
inherentną trwałość (do zwolenników błędnego przekonania o zasadniczej niezmienności
prestiżu zawodów zaliczyłbym siebie). W latach 90. dokonał się wyraźny spadek prestiżu
ministra i dyrektora fabryki. Od 1987 do 2004 r. prestiż ministra zmniejszył się na stu-
punktowej skali z 82,5 do 58,6, a dyrektora z 82,8 do 67,5. Drugim reprezentantem klasy
rządzącej był poseł do Sejmu (w badaniach z 1987 r. nie pytano o posła), lokujący się w ocenie
społecznej najniżej. W badaniach z 2004 r., na szczegółowej liście 36 zawodów, poseł znalazł
się na przedostatniej, a minister na ostatniej pozycji - przed działaczem partii politycznej. W
dolnej połowie hierarchii prestiżu sytuowali się również przedstawiciele władzy lokalnej.
Wojewoda znalazł się na 25 pozycji a prezydent miasta na 27. Można powiedzieć, że w
świadomości społecznej dokonała się degradacja klasy rządzącej.
Pozostałe elementy tego układu pozostały na ogół stabilne. W latach 2004-2008 ścisłą
czołówkę rankingu estymy społecznej tworzyli profesor uniwersytetu, lekarz, nauczyciel,
górnik i pielęgniarka. W pierwszej dziesiątce są jeszcze inżynier i informatyk, a od 2006 r. –
awansujący w międzyczasie - dyrektor fabryki. Wynikałoby stąd, że najwyższym szacunkiem w
dalszym ciągu obdarzane są kategorie inteligenckie, cenione za wysokie wykształcenie,
kwalifikacje i wiedzę. Wyznacznikiem wysokiego „poważania” pozostaje użyteczność,
kojarzona z realizacją misji społecznej w zaspakajaniu newralgicznych potrzeb w zakresie
edukacji (nauczyciel) i zdrowia (pielęgniarka).
Najlepiej jest być profesorem wyższej uczelni. Ale nie wszyscy profesorowie lokują się
w świadomości społecznej najwyżej. W 2006 i 2008 r. respondenci oceniali dodatkowo 10
profesorów reprezentujących różne dziedziny nauki. Okazuje się, że społeczeństwo polskie
obdarza najwyższym poważaniem profesora prawa (w 2008 r. średnia ocena - 83,7),
minimalnie wyprzedzającego profesora matematyki (83,4), a następnie fizyki (82,3). Trochę
zaskakujące jest to, że naukowa wiedza prawnicza cieszy się większą estymą niż nauki ścisłe,
mimo że np.: zawód adwokata sytuuje się w hierarchii prestiżu poniżej rolnika i policjanta. Z
przedstawicieli prawa w pierwszej dziesiątce wysoko ocenianych zawodów jest tylko sędzia -
respekt wobec paragrafów i sankcji? Być może akademickie prawo przytłacza ogromem
wiedzy, zawiłością kodeksów i atrakcyjnością, odnośnie do perspektyw lukratywnej kariery w
zawodzie prawnika. Innym czynnikiem może być wrażenie autentycznej bezstronności opinii
w sprawach najwyższej wagi, formułowanych przez prawników z tytułem profesorskim, takich
jak Andrzej Zoll czy Marek Safian. Najniższy prestiż mają profesor socjologii (78,7) oraz kadra
profesorska Akademii Sztuk Pięknych (78,6) i Akademii Wychowania Fizycznego (75,8).
Środkowe pozycje zajmują profesorowie elektronicy (81,7), ekonomiści (81), oraz historycy i
psychologowie (80,6). Niewykluczone, że społeczeństwo polskie kojarzy profesora socjologii z
badaniami opinii publicznej i komentarzami w TV, a może z wiedzą praktyczną. Telewizyjne
wystąpienia specjalistów od lustracji nie obniżyły prestiżu historii. Z kolei najniższe notowania
AWF wynikają z skojarzeń z wysiłkiem fizycznym, prawdopodobnie osłabiających przekonanie
o „naukowości” tych dziedzin - a z kolei Akademia Sztuk Pięknych, reprezentuje w
świadomości społecznej twórczość artystyczną, która jak z tego wynika, lokowana jest poniżej
nauki.
Jeżeli chodzi o czołówkę, to w latach 2004-2006 najwyraźniejszy wzrost prestiżu
wystąpił w przypadku lekarza, który wrócił na wysoką pozycję z lat 80. wyprzedzając
pielęgniarkę – czyli tak, jak w normalnym społeczeństwie „powinien”. Polacy nie przestają też
wysoko oceniać górnika, co może oznaczać, że - w świetle potocznej sprawiedliwości – trud i
niebezpieczna praca, której towarzyszą wymierne efekty, są wartościami, wymagającymi
szczególnej nagrody.
Zacznę od ogólnego komentarza, że zmiana systemu naruszyła jedno z głównych ogniw
hierarchii prestiżu - ocenę pozycji związanych z władzą - w odwrotnym kierunku, niż
wynikałoby to z oczekiwań. Zjawisko to jest odzwierciedleniem paradoksu demokracji. Można
bowiem realistycznie założyć, że politycy obdarzani są w każdym systemie tym większą estymą
- powiedzmy słabiej - respektem, im większy dystans dzieli zwykłych obywateli od władzy.
Wiele wskazuje, że system komunistyczny miał w Polsce słabe poparcie; społeczeństwo
udzielało mu pragmatycznej legitymizacji pod przymusem (musiał być, więc trzeba się było z
tym zgodzić). Jednak w świadomości zwykłego obywatela minister w PRL uosabiał autorytet
władzy, którą należy szanować. Po upadku tego systemu i narodzinach demokracji, dystans
między obywatelem i władzą ulega zmniejszeniu. Politycy wyłaniani są drogą wyborów, co
oznacza, że zajmują najwyższe stanowiska tylko czasowo, a po zakończeniu kadencji stają się
zwykłymi obywatelami i wracają na stare pozycje. Po drugie, kariera polityczna jest otwarta
praktycznie dla wszystkich, co oznacza, że pozycje te stały się łatwiej zastępowalne, a to co
jest łatwiej zastąpić oceniane jest niżej. Po trzecie, ministrowie, posłowie, wojewodowie i
prezydenci miast wystawieni zostali na krytykę medialną, uwydatniającą ich zwykłe słabości.
Można powiedzieć, że demokratyzacja osłabiła mistycyzm władzy odbierając jej prestiż;
można to również nazwać utratą "ezoteryczności", która - zdaniem Bourdieu - jest czynnikiem
wysokiego prestiżu wszystkich zawodów otaczanych nimbem tajemniczości. Warto zauważyć,
że zmiana ustroju nie odebrała (nie mogła odebrać) ”ezoteryczności” lekarzowi i profesorowi
wyższej uczelni.
Niezależnie od efektu demokratyzacji, prestiż ministra i posła obniżyły afery korupcyjne
i przekonanie o niskich kompetencjach klasy rządzącej. Usytuowanie polityków na dole
hierarchii prestiżu jest precedensem we wszystkich krajach, w których takie badania robiono.
Raczej nie wynika to z przejściowej utraty zaufania obywateli do władzy, wynikającej z błędów
jakiejś określonej ekipy rządzącej, ponieważ proces obniżania się prestiżu ministra w hierarchii
prestiżu rozpoczął się już w latach 90. i trwał dalej, dochodząc do dna w 2004 r. za rządów
ekipy SLD, po ujawnieniu afery Rywina. Czy sytuacja wróciła do normy pod rządami koalicji
kierowanych przez PiS i PO? Porównanie hierarchii prestiżu dla lat 2004-2008 może
sugerować pewien ślad tego procesu, czego przejawem jest powolne przesuwanie się w górę
prestiżu ministra. Minister awansował z 21 na 19 pozycję, wyprzedzając robotnika
budowlanego i sprzątaczkę. Powiedzmy, że jest to zapowiedź postępu, chociaż nie wiadomo,
czy jest to zapowiedź trwałej tendencji, czy tylko epizodyczne wahnięcie.
Drugą kategorią dotkniętą brakiem społecznego uznania są reprezentanci biznesu. W
2004 r. właściciel wielkiej firmy sytuował się w drugiej połowie hierarchii, poniżej właściciela
małego sklepu i sprzątaczki, co wskazywało na głębokie pokłady nieufności wobec
ogólniejszego problemu, jakim jest gospodarka rynkowa i stosunek do ludzi bogatych. Tym, co
podlegało negatywnej ocenie był sam fakt prowadzenia własnej firmy, trudno byłoby bowiem
inaczej wyjaśnić to, że właściciel dużego przedsiębiorstwa zasługiwał w opinii społecznej na
niższy prestiż, niż drobny sklepikarz. Otóż pozytywnym sygnałem - z punktu widzenia
przyszłości polskiego kapitalizmu - jest to, że do 2008 r. nastąpiło odwrócenie prestiżu tych ról
i właściciel dużej firmy przesunął się w rankingu estymy społecznej aż o 9 miejsc w górę. Duży
biznes to duży kapitał, więcej miejsc pracy i modernizacja gospodarki. Można wysunąć
hipotezę - zakładając, że ludzie są tych zależności świadomi - że Polakom znacznie trudniej
wdrożyć się do mechanizmów demokracji (i dlatego negatywnie oceniamy polityków),
natomiast chętniej akceptujemy logikę gospodarki rynkowej. Potwierdzeniem tej hipotezy
może być również znaczący awans "dyrektora fabryki". W latach 2004-2008 było to drugie
ważne przesunięcie w górę w hierarchii społecznej dokonywanej przez ogół, wskazujące, że
Polacy obdarzają wyższym prestiżem "władzę organizacyjną", wymagającą kompetencji i
odpowiedzialności, związanych z kierowaniem firmami. Po załamaniu z pierwszych lat
kształtowania się gospodarki rynkowej dyrektor awansował z 15 pozycji na 5.
Można by na tej podstawie sformułować niebanalny wniosek, że "obiektywna"
hierarchia, której wyznacznikami są zamożność i władza, w coraz większym stopniu
dostosowuje się do układu "pożądanego" przez większość. Być może nawet nie jest tak źle w
przypadku klasy rządzącej. Możliwa jest alternatywna, bardziej optymistyczna interpretacja,
że obniżenie się jej prestiżu nie jest przejawem niedojrzałości polskiej demokracji, ani tego, że
politycy nie sprostali zadaniu, ale jest ono rezultatem wygórowanych oczekiwań społecznych.
Polacy bardziej krytykują zagraniczną turystykę zarobkową Lecha Wałęsy, niż społeczeństwo
niemieckie pracę w Gazpromie Gerharda Schroedera, chyba nie mniej wątpliwą moralnie.
Nawet wśród członków Izby Gmin ujawniane są skandale towarzyskie i przypadki korupcji,
może więc wina nie leży wyłącznie po stronie złych ministrów i posłów. Funkcjonując przez
kilkadziesiąt lat w ramach niedemokratycznego systemu lokowaliśmy w demokracji więcej
nadziei, niż zapewniają to demokratyczne mechanizmy rekrutacji do elit. Jeżeli nakłada się na
to efekt reminiscencji z czasów szlacheckiej demokracji (czego nie można wykluczyć)
prawdopodobnie brzmi hipoteza, że pod adresem polityków kierujemy wygórowane ambicje
i gdy spotkał nas zawód, ulokowaliśmy ich na dole hierarchii.
Niemniej możliwość, że społeczeństwo polskie, z którego się przecież politycy
wywodzą, oczekuje od klasy politycznej zbyt dużo, nie zmienia przekonania, że wskaźnikiem
znaczącej poprawy będzie sytuacja, gdy jej członkowie zaczną się przesuwać w górne partie
drabiny prestiżu zawodów. Z badań nad świadomością społeczną wynika, że w społeczeństwie
polskim prestiż nie jest abstrakcyjnym pojęciem, ale rozpoznawanym dobrem, do którego
dążą reprezentanci tak różnych kategorii jak inteligencja, robotnicy i chłopi. Ludziom, w tym
również politykom, zależy na uzyskiwaniu oznak prestiżu, prawdopodobnie nie mniej niż na
zamożności, lub dostępie do władzy. Czy potrzeba ta kiedyś wymusi pożądane wzory
zachowań na ministrach i posłach – tego nie wiemy. Jednak niezależnie od tego, utrzymywanie
się w świadomości społecznej stabilnej hierarchii prestiżu daje pewne nadzieje, ponieważ
można się w niej dopatrywać pewnej gwarancji normalności, jak we wszystkich oznakach
uporządkowania i ładu.
Akceptacja dla nierówności społecznych
Polacy są narodem o silnych orientacjach egalitarystycznych, czego wskaźnikiem jest
fakt, że odsetek osób wskazujących na zbyt duże różnice dochodów stanowił, w 2010 roku,
90% dorosłej ludności, podczas gdy zaraz po upadku systemu komunistycznego - 65,8%.
Można by na tej podstawie wnioskować, że na początku transformacji, poziom przyzwolenia
dla nierówności społecznych był wyższy, niż kilka lat później, co mogło wynikać z
rewolucyjnego zapału, a także chęci zamanifestowania sprzeciwu wobec komunizmu,
kojarzonego z polityką egalitaryzacji dochodów. Fala entuzjazmu i nadzieje na poprawę stopy
życiowej przytłumiły ewentualne obawy przed zmianą. Późniejsze załamanie się tych
nastrojów było wynikiem rozczarowania systemem kapitalistycznym, wynikającym z
doświadczeń.
Czy rokuje to źle dla stabilności i rozwoju stosunków rynkowych? Analiza innego
aspektu przyzwolenia na nierówności sugerowałaby, że tak nie jest. Ludzie proszeni o
wyznaczenie "sprawiedliwego" poziomu zarobków wybranym zawodom, wyraźnie je
różnicują. Wyobrażenia na temat "sprawiedliwego" poziomu dochodów układają się w
hierarchiczną wizję pożądanego ładu, która dzięki swej niezmienności stabilizuje porządek
społeczny mimo strajków i roszczeń płacowych i tego, że prawie wszyscy chcieliby mieć więcej
niż mają. Prawidłowością jest to, że odrzucając nierówności na gruncie normatywnym,
opowiadamy się na ogół za utrzymaniem dotychczasowej hierarchii, na szczycie, której sytuują
się dyrektorzy wielkich koncernów, niektórzy politycy i elita biznesu. Można ten,
zastanawiający dysonans interpretować jako wynikający z potrzeby uznawania otaczającej nas
rzeczywistości za "słuszną" i za wyraz pragmatycznego przystosowania się do niej. Trudno jest
żyć z nią w niezgodzie.
Potwierdzeniem pragmatycznego stosunku do kwestii nierówności są ustalenia
pochodzące z najnowszej edycji Europejskiego Sondażu Społecznego przeprowadzonej na
przełomie 2010 i 2011 roku. Próba, dobrana metodą losową, objęła 1751 dorosłych Polaków
w wieku 15 lat i powyżej. Opinie na temat zarobków otrzymano z odpowiedzi na pytanie:
„Będę czytał teraz nazwy różnych zawodów. Proszę podać w przybliżeniu wysokość
miesięcznych zarobków, jakie – zdaniem Pana(i) – zwykle otrzymują ludzie wykonujący te
zawody, a następnie zarobki, jakie – Pana(i) zdaniem powinni otrzymywać. Interesują nas
typowi pracownicy, którzy wykształceniem i zdolnościami nie różnią się zbytnio od większości
w tym samym zawodzie”. Dla każdego zawodu obliczona została średnia zarobków odnośnie
do tego jak „jest naprawdę” i jak „być powinno".
Na szczycie hierarchii faktycznych zarobków mieszkańcy Polski lokowali właściciela
fabryki (81 tys. zł), a na kolejnych pozycjach, z kwotami w granicach 15-16 tys. - ministra,
dyrektora przedsiębiorstwa i sędziego Sądu Najwyższego. Zaraz za nimi byli poseł na Sejm i
adwokat, a następnie profesor uniwersytetu i lekarz. Te same zawody, chociaż z pewnymi
korektami na rzecz "sprawiedliwości", sytuowały się na szczycie hierarchii postulowanych
zarobków. W ocenie społecznej, najwyższe zarobki „powinien” uzyskiwać, tak jak uzyskuje
faktycznie właściciel fabryki - średnio 57 tys. zł. Drugą pozycję zająłby sędzia, natomiast
dyrektor i minister znaleźliby się na pozycji trzeciej i czwartej. Ludzie woleliby, żeby zawody
stojące na straży ładu prawnego były lepiej wynagradzane od reprezentantów wysokiej kadry
kierowniczej i władzy. Według kryteriów sprawiedliwości społecznej również poseł na Sejm
zasługuje na niższe zarobki. Gdyby decydowało społeczeństwo, to powinien on zostać
wyprzedzony przez adwokata i profesora, chociaż nie powinien go przeskoczyć lekarz. Z kolei
najniższe zarobki uzyskują i powinni uzyskiwać robotnicy niewykwalifikowani, robotnicy rolni,
sprzedawcy i sekretarki.
Jak więc widać, zarobki uznawane za sprawiedliwe nie odbiegają znacznie od tego, co
ludzie sądzą na temat aktualnych zarobków w poszczególnych zawodach. W obu przypadkach
w górnej części hierarchii lokują się przedstawiciele biznesu, politycy i zawody inteligenckie,
zaś w dolnej części niżsi urzędnicy i robotnicy. Prawidłowość ta nie jest niczym nowym.
Występowanie jej stwierdzono w różnych krajach, a w przypadku Polski występowało ono w
czasach PRL i w latach 90. Fakt, że zarobki, które się w przekonaniu ludzi uzyskuje są silnie
skorelowane z zarobkami, które powinno się uzyskiwać wskazywałoby, że to, „co jest”
dostarcza uzasadnienia temu, co „być powinno”, bo - być może - ludzie chcą wierzyć w głębszy
sens otaczającego ich ładu. Jest to wynikiem potrzeby uznawania otaczającej rzeczywistości
za "słuszną" i przejawem pragmatycznego przystosowania się do niej. W szczególności,
postulaty sprawiedliwej dystrybucji dochodów nie idą w kierunku premiowania zawodów
wymagających wyższego wykształcenia (takich jak lekarz), kosztem uprzywilejowanych
finansowo reprezentantów wielkiego biznesu. Parasol pragmatycznej akceptacji
obejmuje również polityków, czego świadectwem są wyższe kwoty postulowanych zarobków
dla ministra niż przedstawicieli inteligencji. Dzieje się tak, mimo wyjątkowo niskiego prestiżu
polityków. Od początku badań nad prestiżem zawodów profesor uniwersytetu lokowany był
niezmiennie na najwyższej pozycji, lekarz w pierwszej piątce, a co do ministra, to w ocenie
społecznej nie zasługuje on obecnie na więcej prestiżu niż referent w biurze i dobry robotnik.
Ale widocznie w przypadku „sprawiedliwej” dystrybucji wynagrodzeń ważniejszym
czynnikiem od merytokracji i wiedzy okazuje się przekonanie, że to, "co jest" ma sens -
uzasadnia się przez sam fakt, że istnieje. Potwierdzałoby to nasze wcześniejsze obserwacje,
że w świadomości społecznej „sprawiedliwe zarobki” i prestiż są nagrodami z innego
porządku. O ile wysokie zarobki najwyższych dostojników państwowych należą się im z tytułu
zajmowanych stanowisk, to obdarzanie zawodów inteligenckich najwyższym prestiżem
można traktować jako odzwierciedlenie mechanizmu rekompensującego im stosunkowo
niskie zarobki, chociaż opinia społeczna nie byłaby skłonna przyznawać im więcej niż mają.
Widać też, że generalnej akceptacji hierarchii dochodów towarzyszą postulaty
zmniejszenia jej rozpiętości. Jest to umiarkowana odmiana strategii nazywanej „janosikową”
(zabrać najbogatszym, rozdać ubogim). Postulaty zarobkowe dla przedsiębiorców, sędziów,
dyrektorów, polityków i przedstawicieli inteligencji kształtują się na niższym poziomie od
kwot postrzeganych zarobków. Według potocznej sprawiedliwości, reprezentanci tych
zawodów zasługują na mniej, niż uzyskują faktycznie. Najwięcej – bo prawie o połowę –
chcemy zmniejszyć zarobki posłom, a następnie ministrom (o 38 procent) i właścicielom dużej
fabryki – o około 30 procent. Zwróćmy jednak uwagę, że spełnienie tych postulatów nie
spowodowałoby degradacji członków aktualnej elity biznesu, gdyż, w opinii społecznej,
zarabialiby oni w dalszym ciągu najwięcej. Może to świadczyć o akceptacji rynkowych
mechanizmów dystrybucji dóbr, jak i tego, że nie czujemy się pokrzywdzeni żyjąc ze
świadomością, że są ludzie uzyskujący nieproporcjonalnie wysokie dochody. Odwrotnie jest
w przypadku urzędników czy robotników. Uważa się, że w zawodach tych zarobki powinny
być nieco wyższe, czego efektem byłoby zmniejszenie różnic między najwyżej i najniżej
wynagradzanymi zawodami.
Obserwator polskiej sceny społeczno-politycznej mógłby zapytać, jak to się dzieje, że
narzekania na niskie dochody i presja na podnoszenie wynagrodzeń, nie przekładają się na
konflikty i napięcia społeczne. Można odnieść wrażenie, że temperatura nastrojów wokół
podziału dochodów czasami grozi wybuchem. Czy jest to zagrożenie realne? Wyniki badań
wykazują, że wyobrażenia na temat "sprawiedliwego" poziomu dochodów układają się w
hierarchiczną wizję pożądanego ładu, która dzięki swej niezmienności stabilizuje porządek
społeczny mimo strajków i roszczeń płacowych i tego, że prawie wszyscy chcieliby mieć więcej
niż mają. Skłonność do "samolegitymizowania” się nierówności stabilizuje je i osłabia możliwe
konflikty społeczne. Jest to uniwersalna prawidłowość, odnosząca się nie tylko do Polski. Brak
akceptacji nierówności dochodowych jest charakterystyczną cechą społeczeństw
postkomunistycznych, lecz raczej nie zagraża destabilizacji stosunków społecznych.
Polska solidarna i liberalna
Ustalenia te prowadzą do wniosku, że mimo upadku komunizmu i kształtowania się
stosunków rynkowych, Polacy funkcjonowali w ramach podobnego układu dystansów
społecznych. Zresztą brak większych zmian pod względem nierówności edukacyjnych i
otwartości struktury społecznej występuje w większości krajów, w których takie analizy
robiono, tak więc społeczeństwo polskie nie było wyjątkiem.
11 kwietnia 2010 roku w katastrofie lotniczej zginął Prezydent Lech Kaczyński z
małżonką i wszystkimi towarzyszącymi mu osobistościami życia politycznego. Katastrofa miała
miejsce przy podchodzeniu samolotu do lądowania w Smoleńsku. Katastrofa smoleńska
ułatwiła zdefiniowanie istniejącego już wcześniej podziału na Polskę "liberalną" i "solidarną".
Podział ten został wykreowany przez partię Prawo i Sprawiedliwość, dla której stał się on
ideologicznym orężem walki z rządzącą od 2007 roku koalicją kierowaną przez Platformę
Obywatelską. PiS konsekwentnie posługuje się strategią podziału społeczeństwa na Polskę
„solidarną”, czyli ludzi, którzy nie potrafili się dostosować do systemu kapitalistycznego,
potrzebujących przywrócenia im godności i oczekujących pomocy, i na Polskę „liberalną”,
utożsamianą z PO, i etykietowaną przez PiS jako beneficjenci tej zmiany.
Podział na Polskę "solidarną" i "liberalną" utrwalił się w świadomości społecznej
(chociaż "obiektywnie" formował się już od zarania "kapitalizmu politycznego", którego
początki datuję na koniec lat 1980.). Stał się również aspektem tożsamości zbiorowej
uwydatniając się jeszcze bardziej od kwietnia 2010 roku w postaci podziału polityczno-
światopoglądowego, spersonalizowanego wokół zbiorowego celebrowania pamięci ofiar
katastrofy smoleńskiej. Światopoglądowym komponentem tego podziału jest odwoływanie
się do obrony wartości, jaką jest szacunek do najwyższego urzędu państwowego, ze strony ich
zwolenników, a politycznym komponentem - fakt instrumentalnego wykorzystania
zbiorowych protestów, polegających m.in. na zapalaniu świeczek przed Pałacem
Prezydenckim i walki o postawienie krzyża upamiętniającego katastrofę (co spotykało się z
kontrmanifestacjami), do walki między zwolennikami PiS i PO.
Mobilizację obu stron można było obserwować gołym okiem, chociaż jej
"behawioralne" wskaźniki zlokalizowane były głównie w Warszawie i trudno jest na tej
podstawie ocenić jej głębokość w skali ogólnokrajowej. Wydaje się, że spoiwem szeregowych
obrońców pamięci Lecha Kaczyńskiego była potrzeba podkreślenia własnej podmiotowości,
wynikającej z poczucia wykluczenia z udziału w życiu publicznym, braku wpływu na bieg spraw,
a być może i potrzeba sprzeciwu wobec dominacji w sferze kulturowo-medialnej strony
kojarzonej z rządem i PO. Zapewne pod względem preferencji politycznych byli to zwolennicy
PiS, chociaż nie musi to być bezwyjątkowa zależność, a pod względem kompozycji społecznej
- jakieś odzwierciedlenie elektoratu tej partii, czyli ludzie raczej starsi niż młodsi, z pewną
nadreprezentacją mieszkańców małych miast i wsi, chociaż są to tylko hipotezy, bo akurat z
analizy zbiorowości sprzed Pałacu Prezydenckiego takich wniosków wyciągnąć nie sposób. Z
kolei, impulsami spajającym działania strony przeciwnej były deklaracje Prezydenta
Komorowskiego i rządu, zmierzające raczej do wyciszenia problemu katastrofy smoleńskiej, a
w sensie ruchów oddolnych - wspólnota w zakresie sprzeciwu wobec zaściankowości i
tradycjonalizmu. Jeżeli zaś chodzi o orientację polityczną - byli to zwolennicy lewicy
obyczajowej, przeciwnicy roli Kościoła w życiu publicznym, charakteryzujący się „elastycznym”
stosunkiem do tzw. wartości narodowych.
Podział na Polskę liberalną i solidarną nie ma silnego umocowania w strukturze
społecznej - nie jest to wrogość bazująca na ekonomicznym wyzysku jednej strony przez drugą
- występuje raczej w sferze orientacji i postaw. Można by rzec, że napięcie między tymi dwoma
grupami koncentruje się wokół walki o szacunek społeczny i prestiż. Z tego względu,
traktowałbym go jako jeden z aspektów kanalizacji podziału na „nową” klasę średnią i klasę
niższą, gdzie – podobnie jak w rozwiniętych społeczeństwach rynkowych - przynależność do
klasy średniej obliguje do liberalizmu obyczajowego, otwartości i tolerancji, podczas gdy klasa
niższa jest kwintesencją oporu wobec wyzwań ze strony mechanizmów rynkowych. Klasie
średniej zależy, żeby się od klasy niższej odróżnić. Wydarzenia 2010 roku wyeksponowały
jedną z linii podziałów funkcjonujących już przedtem w strukturze społecznej, ale nie stały się
one faktem przełomowym na tyle, żeby ją całkowicie, albo też nawet zasadniczo zmieniły. Na
pewno nie stały się one tak kluczowe dla stosunków społecznych jak przełomowy okres 1989-
90, chociaż jeżeli chodzi o następne 21 lat, to chyba można by je porównywać z załamaniem
się politycznej roli SLD po wyborach parlamentarnych w 2005 roku, związanym z tym,
malejącym znaczeniem opozycji między przeciwnikami systemu komunistycznego, a jego
sympatykami.
Ważniejsze pytanie dotyczy trwałości tego podziału w krótszym okresie. Ponieważ
został on podsycony przez główne siły polityczne, które potraktowały go instrumentalnie - co
trudno jest krytykować, bo taki pragmatyzm dowodzi profesjonalnego podejścia - nie ustanie
on dopóki PiS i PO będą traktowały go jako skuteczny środek mobilizacji politycznego poparcia.
A nie zanosi się, żeby przestały w sytuacji, gdy usytuowane są obie na środku sceny politycznej,
mają podobny rodowód, a różnice między nimi są stosunkowo nieduże.
Można powiedzieć, że charakterystyczną cechą, a właściwie naturalnym stanem tego
układu, jest płynna stabilność. Przechodzeniu jednostek do innych kategorii i wchodzeniu ich
w różne relacje towarzyszy brak większych zmian w sile dystansów i barier społecznych.
Profesor dr hab. Henryk Domański, profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN w
Warszawie. Redaktor naczelny czasopisma „Ask. Research&Methods”, poświęconego
metodologii badań socjologicznych. Zajmuje się badaniem obiektywnych i świadomościowych
aspektów uwarstwienia społecznego, ruchliwości społecznej, metodologią badań społecznych
i międzynarodowymi badaniami porównawczymi.