Mario Llosa Vargas Wyzw a nie . Szczeniaki
Mar 07, 2016
MarioLlosaVargas
Czym jest honor dla macho?
Czasami ma posmak śmierci. Zwyciężasz albo giniesz.
Bohaterowie Vargasa Llosy żyją w świecie, który jest wyzwaniem rzuconym
życiu, przeznaczeniu i społeczeństwu. Niewinna rzecz może się przerodzić
w niebezpieczną grę. A przegrana może oznaczać utratę wszystkiego.
Wyzwanie i Szczeniaki to też wyzwanie rzucone czytelnikowi. Mała forma,
mistrzowsko poprowadzona przez Llosę, również dla niego staje się polem walki.
Głównym motywem jest tutaj przemoc. Tylko świadoma siebie siła, przewodze-
nie gromadzie, panowanie nad kobietą, nienaruszony honor własny lub honor
bliskich mogą w pełni usatysfakcjonować mężczyznę. A jeśli znajdzie się coś,
co zachwieje status quo, należy natychmiast podjąć walkę. Walkę na śmierć i życie.
Cena detal. 29,90 zł
ISBN 978-83-240-1394-4
9 788324 013944 www.mariovargasllosa.pl
LlosaVargas
Wyzwanie. Szczeniaki
Wyzwanie.Szczeniaki
Mario Vargas Llosa
(ur. w 1936 roku w Peru), laureat lite-
rackiej Nagrody Nobla w 2010 roku,
jeden z najwybitniejszych współczes-
nych pisarzy. Autor wielu powieści
(m.in. Szelmostw niegrzecznej dziew-
czynki, Miasta i psów, Pochwały ma-
cochy, Ciotki Julii i skryby, Rozmowy
w „Katedrze”, Wojny końca świata),
publicysta i polityk, kandydat do
fotela prezydenta Peru w 1990 roku.
W Wydawnictwie Znak ukazały się
niedawno jego wspomnienia pt. Jak
ryba w wodzie.
LLOSA_SZCZENIAKI_okladka.indd 1LLOSA_SZCZENIAKI_okladka.indd 1 2011-01-13 14:53:072011-01-13 14:53:07
przek ad Andrzej Nowak Carlos Marrodán Casas
Wydawnictwo Znak . Kraków 2011
9
I
Javier poderwał się błyskawicznie: – Gwizdek! – krzyknął, już stojąc. Napięcie przełamywało się gwałtownie, jakby nagle nastąpił wy-
buch. Wszyscy zerwaliśmy się na nogi: doktor Abásalo miał usta otwarte. Czerwieniał, zaciskał pięści. Kiedy przyszedł już do siebie, podniósł rękę i wydawało się, że zaraz założy gadkę, gwizdek ode-zwał się naprawdę. Wybiegliśmy z łomotem, oszaleli, podekscyto-wani kruczym krakaniem Amayi, który chodził, potrącając teczki.
Podwórko trzęsło się od krzyków. Ci z trzeciej i czwartej wy-szli wcześniej, utworzyli wielki krąg, który falował w obłokach ku-rzu. Prawie równocześnie z nami wkroczyli ci z pierwszej i dru-giej; wnieśli nowe, pełne agresji okrzyki, nową nienawiść. Krąg wzrastał. Oburzenie poruszyło całą Średnią (Podstawówka mia-ła swoje małe podwórko z niebieskimi kafelkami w przeciwnym skrzydle budynku).
– Góral chce nam dać w dupę. – Jasne. Szlag by go trafił.Nikt nie mówił o końcowych egzaminach. Błysk źrenic, pod-
niesione głosy, rozróba, wskazywały, że nadeszła chwila, by stawić
10
czoło dyrektorowi. I nagle zrezygnowałem z powstrzymywania się za wszelką cenę i zacząłem gorączkowo przebiegać od grupy do grupy: „Daje nam po kulach, a my będziemy cicho?”, „Trze-ba coś zrobić!”, „Trzeba z nim coś zrobić!”.
Czyjaś żelazna ręka wyciągnęła mnie ze środka kręgu. – Ty nie – powiedział Javier. – Ty się w to nie pchaj. Wywalą
cię. Dobrze o tym wiesz. – Teraz już mi wszystko jedno. Zapłaci mi za wszystko. To dla
mnie jedyna okazja, nie widzisz? Zróbmy coś, niech się ustawią.Po cichu podawaliśmy przez podwórko, od ucha do ucha:
„Stańcie w szeregu!”, „Ustawić się, szybko!”. – Stajemy w szeregach! – głośny wrzask Raygady zadrżał
w dusznej atmosferze poranka.Wielu wydzierało się chórem: – Do szeregu! Do szeregu!Wtedy przyszli inspektorzy Gallardo i Romero; byli zaskocze-
ni, że gwar nagle osłabł, a szeregi uformowały się, zanim przerwa dobiegła końca. Stali oparci o ścianę obok pokoju nauczycielskie-go, naprzeciw nas, i przyglądali się nam nerwowo. Potem spoj-rzeli po sobie. Przy drzwiach pojawiło się paru profesorów; oni też byli zdziwieni.
Inspektor Gallardo zbliżył się. – Słuchajcie! – krzyknął wytrącony z równowagi. – Dotych-
czas jeszcze... – Zamknij się – odpowiedział mu ktoś z tyłu. – Zamknij się,
Gallardo, ty gnoju!Gallardo zbladł. Wielkimi krokami, z groźną miną, natarł na
szeregi. Za jego plecami paru krzyczało: „Gallardo! Gnojek!”. – Chodźmy – powiedziałem. – Obejdziemy podwórko. Naj-
pierw ci z piątej.
11
Zaczęliśmy maszerować. Waliliśmy z całej siły obcasami, aż do bólu stóp. Po drugim okrążeniu – tworzyliśmy już idealny czwo-robok, dopasowany do wymiarów podwórka – Javier, Raygada, León i ja zaczęliśmy:
– Ter-mi-ny, ter-mi-ny, ter-mi-ny... Wszyscy dołączyli się do chóru. – Głośniej! – wtrącił się glos kogoś, kogo nienawidziłem: Lu. –
Krzyczcie!Wrzaski natychmiast wzrosły, aż ogłuszały. – Ter-mi-ny, ter-mi-ny, ter-mi-ny... Profesorowie usunęli się przezornie, zamykając za sobą drzwi
sali. Podczas gdy ci z piątej przechodzili obok Teobalda, który w kącie sprzedawał na desce owoce, ten powiedział coś, czego nie dosłyszeliśmy. Wymachiwał rękami, jakby nas dopingował. „Świ-nia”, pomyślałem.
Krzyki przybierały na sile. Ale ani rytm marszu, ani też bodźce wrzasków nie wystarczały, by ukryć fakt, że byliśmy wystraszeni. To oczekiwanie było dręczące. Dlaczego zwlekał z wyjściem? Zacho-wując pozory odwagi, powtarzaliśmy swoje, jednakże już jedni za-czynali spoglądać na drugich, a od czasu do czasu rozlegały się ostre wymuszone śmiechy. „Nie powinienem myśleć o niczym”, powta-rzałem sobie. „Nie teraz”. Krzyczałem już z trudem: byłem zachryp-nięty i piekło mnie w gardle. Nagle, niemalże bezwiednie, spojrza-łem w niebo: śledziłem sępa, który szybował łagodnie nad szkołą, pod czystym i głębokim sklepieniem błękitu, oświetlanym z boku przez żółty krąg jak gdyby znamię. Opuściłem gwałtownie głowę.
Mały i posiniały Ferrufino pojawił się w końcu korytarza wy-chodzącego na dziedziniec rekreacyjny. Krótkie, koślawe jak u kacz-ki kroki, które niosły go ku nam, przerwały nachalnie ciszę, jaka zapadła znienacka, zaskakując mnie. (Otwierają się drzwi pokoju
12
nauczycielskiego: pojawia się mała komiczna twarz. Estrada chce nas szpiegować; o kilka kroków dalej widzi dyrektora, cofa się pospiesznie; jego dziecinna ręka zamyka drzwi). Ferrufino stał na wprost nas, wy-bałuszonymi oczami przebiegał grupki oniemiałych uczniów. Szeregi kruszyły się: jedni pobiegli do ustępów, inni znów otoczyli rozpacz-liwie stragan Teobalda. Javier, Raygada, León i ja staliśmy bez ruchu.
– Nie bać się – powiedziałem, ale nikt mnie nie słyszał, bo w tej samej chwili odezwał się dyrektor:
– Niech pan da sygnał gwizdkiem, Gallardo. Szeregi ustawiły się znowu, tym razem powoli. Upał nie był
jeszcze zbyt wielki, ale już odczuwaliśmy jakąś ospałość, coś w rodzaju znudzenia. „Zmęczyli się, mruknął Javier, niedobrze”. I ostrzegł ze złością:
– Tylko ostrożnie z gadaniem! Inni rozesłali ostrzeżenie. – No nie – powiedziałem. – Zaczekaj. Zaraz ich poniesie,
niech tylko Ferrufino przemówi.Upłynęło parę sekund podejrzanie brzemiennej ciszy, zanim –
jeden po drugim – unieśliśmy wzrok na tego człowieczka w sza-rym ubraniu. Stał z rękami splecionymi na brzuchu, nogi razem, nieruchomy.
– Nie chcę wiedzieć, kto był prowodyrem tego zamieszania – wyrecytował. Aktor: ten łagodny i urywany ton, te niemal serdecz-ne słowa i cały ten jego styl bycia posągu wypełniała staranna afek-tacja. Czyżby ćwiczył to sam, w swoim gabinecie? – Czyny takie jak ten przynoszą hańbę wam, szkole, a także i mnie. Okazywałem wie-le cierpliwości, nazbyt wiele, słuchajcie, co mówię, a sprawca tego całego bałaganu też, ale to już przekracza wszelkie granice...
Ja czy Lu? Jakiś nieskończenie długi i zachłanny jęzor ognia lizał mi plecy, mój kark, moje policzki, w miarę jak spojrzenia całej
Średniej krążyły wokół, póki nie spoczęły na mnie. Czy Lu też pa-trzył? Czy był zazdrosny? Czy kojoty też na mnie patrzyli? Z tyłu ktoś dwukrotnie klepnął mnie w ramię, aby dodać odwagi. Dyrek-tor mówił długo o Bogu, o dyscyplinie i o najwyższych wartościach duchowych. Powiedział, że drzwi dyrekcji zawsze stały otworem i że naprawdę odważni powinni wystąpić z odsłoniętą twarzą.
– Z odsłoniętą twarzą – powtórzył; teraz to on rządził – to zna-czy przedstawić całą sprawę wprost, zwrócić się do mnie.
– Nie zgrywaj idioty! – powiedziałem szybko. – Nie zgrywaj idioty!
Ale Raygada już uniósł rękę i zarazem zrobił krok w lewo, opuszczając szereg. Jakiś uśmiech satysfakcji przemknął przez war-gi Ferrufina i natychmiast zniknął.
– Słucham, Raygada – powiedział.W miarę jak Raygada mówił, własne słowa dodawały mu od-
wagi. Doszedł nawet do tego, że w pewnej chwili zaczął drama-tycznie wymachiwać rękami. Twierdził, że nie jesteśmy źli, że ko-chamy szkołę i naszych nauczycieli; przypomniał, że młodzież jest niekiedy popędliwa. W imieniu wszystkich prosił o przebaczenie. Potem zająknął się, ale ciągnął dalej:
– Panie dyrektorze, prosimy, aby pan ustalił terminarz egzami-nów tak jak w poprzednich latach... – umilkł przestraszony.
– Niech pan odnotuje, Gallardo – powiedział Ferrufino. – Uczeń Raygada będzie przez cały następny tydzień przychodził uczyć się aż do dziewiątej wieczorem – zrobił przerwę. – Sprawa zostanie odnotowana w papierach: za bunt przeciwko decyzjom pedagogicznym.
– Panie dyrektorze... – Raygada pobladł. – Myślę, że słusznie – szepnął Javier. – Za głupotę.
14
II
Promień słońca przeniknął przez brudne okienko; zaczął pieścić moje czoło i moje oczy, napełniać mnie spokojem. A jednak w ser-cu czułem jakieś poruszenie, a chwilami coś mnie dławiło. Do wyj-ścia brakowało jeszcze pół godziny; zniecierpliwienie chłopaków co-kolwiek opadło. Czy można jeszcze na nich liczyć po tym wszystkim?
– Siadaj, Montes – powiedział profesor Zambrano. – Jesteś osioł.
– Nikt w to nie wątpi – potwierdził u mojego boku Javier. – To osioł.
Czy hasło dotarło do wszystkich klas? Nie chciałem znów za-dręczać mózgu pesymistycznymi przypuszczeniami, ale przez cały czas spoglądałem na Lu, o parę metrów od mojej ławki i czułem niepokój i zwątpienie, bo wiedziałem, że tak naprawdę nie wcho-dzi tu w grę terminarz egzaminów czy nawet kwestia honoru, lecz osobista zemsta. Bo jakże przepuścić taką szczęśliwą okazję i nie zaatakować wroga, który opuścił gardę?
– Trzymaj – powiedział ktoś obok mnie. – To od Lu. Zgadzam się przejąć dowództwo z tobą i z Raygadą. Lu podpi-
sał dwa razy. Pośród jego podpisów niczym mały gryzmoł widniał
15
błyszczący jeszcze od atramentu znak, który wszyscy szanowali-śmy: duże C zamknięte w czarnym kółku. Spojrzałem na niego: usta i czoło miał wąskie; oczy były ukośne, skóra na policzkach zapadła, a szczęka wysunięta i mocna. Przyglądał mi się z powagą: być może myślał, że sytuacja wymaga serdecznego podejścia.
Odpowiedziałem na tej samej kartce: I z Javierem. Przeczytał bez większego wrażenia i kiwnął twierdząco głową.
– Javier – powiedziałem. – Już wiem – odpowiedział. – Gra. Dostarczymy mu miłych
chwil.Dyrektorowi czy Lu? Chciałem go o to zapytać, ale przeszko-
dził mi gwizdek oznajmiający koniec. Natychmiast nad naszymi głowami rozpętały się wrzaski zmieszane z hałasem porywanych teczek. Ktoś – może Córdoba? – gwizdał na cały głos, jakby chcąc zwrócić na siebie uwagę.
– Już wiecie? – powiedział w szeregu Raygarda. – Na Malecón. – Też wiadomość! – wykrzyknął ktoś. – Nawet Ferrufino już
o tym wie.Wyszliśmy tylną bramą w jakiś kwadrans po Podstawówce. Inni
już to zrobili i większość uczniów zatrzymała się na jezdni, two-rząc niewielkie grupki. Dyskutowali, żartowali, popy chali się.
– Żeby mi tu żaden nie został – powiedziałem. – Do mnie, kojoty! – wrzasnął z dumą Lu. Otoczyło go ze dwudziestu. – Na Malecón – rozkazał. – Wszyscy na Malecón. Marsz zamykaliśmy my z piątej, ujęci pod ręce, w linii łączą-
cej oba chodniki, zmuszając szturchańcami mniej entuzjastycznie nastrojonych, aby przyspieszyli kroku.
Jakiś ciepły powiew, który nie był w stanie poruszyć uschłych algarrobos ani naszych włosów, przenosił z jednej strony na drugą
16
piasek pokrywający tu i ówdzie spaloną słońcem powierzchnię bulwaru. Dopisali. Przed nami – Lu, Javierem, Raygadą i mną, stojącymi plecami do balustrady i niekończących się piasków, któ-re zaczynały się na przeciwnym brzegu koryta – od jednej przecz-nicy pod drugą rozciągał się zwarty tłum. Zachowywali spokój, choć czasem gdzieniegdzie rozlegały się zgrzytliwe okrzyki.
– Kto przemówi? – zapytał Javier. – Ja – podsunął Lu, gotów wskoczyć na balustradę. – Nie – powiedziałem. – Mów ty, Javier.Lu zatrzymał się, spojrzał na mnie, ale nie był urażony. – Dobra – powiedział. I dodał, wzruszając ramionami: – Niech
będzie!Javier wspiął się. Jedną ręką wsparł się o krzywe i uschłe drze-
wo, drugą oparł na moim karku. Pomiędzy jego nogami, wstrząsa-nymi lekkim drżeniem, które ustawało w miarę, jak ton jego głosu nabierał energii i przekonującej mocy, widziałem suche, rozpalo-ne łożysko rzeki i myślałem o Lu i kojotach. Wystarczyła ledwie sekunda, aby wysunął się na pierwsze miejsce; on rozkazywał i po-dziwiali go, jego, pożółkłego szczura, który nie dalej jak sześć mie-sięcy temu błagał o moją zgodę, żeby móc należeć do paczki. Jakiś nieskończenie drobny moment nieuwagi, a potem krew płynąca obficie z mojej twarzy i szyi; i moje ręce i nogi, znieruchomiałe w księżycowej jasności, niezdolne już do odpierania jego pięści.
– Pokonałem cię – powiedział, dysząc. – Teraz ja jestem sze-fem. Tak to załatwimy.
Żaden z cieni rozpostartych kręgiem na miękkim piasku nie poruszył się. Tylko ropuchy i świerszcze odpowiedziały Lu, któ-ry mi ubliżał. Leżąc nadal na rozgrzanym podłożu, zdołałem krzyknąć:
– Odchodzę z paczki. Założę inną, dużo lepszą.
Ale zarówno ja, Lu, jak i kojoty, którzy nadal trwali przyczaje-ni w mroku, wiedzieliśmy, że to nie była prawda.
– Ja też odchodzę – powiedział Javier.Pomógł mi wstać. Wróciliśmy do miasta i kiedy przemierzaliś-
my puste ulice, chustką Javiera ocierałem sobie twarz z krwi i łez. – Mów teraz ty – powiedział Javier. Schodził w dół i niektó-
rzy go oklaskiwali. – Dobra – odpowiedziałem i wspiąłem się na balustradę.Ani ściany w głębi, ani też postacie moich kolegów nie rzuca-
ły cienia. Miałem wilgotne dłonie i myślałem, że to nerwy, ale to tylko z powodu upału. Słońce stało pośrodku nieba; dławiło nas. Oczy moich towarzyszy nie osiągały moich: widzieli ziemię i moje kolana. Milczeli. Słońce chroniło mnie.
– Zażądamy od dyrektora, żeby ustalił terminy egzaminów tak samo jak za poprzednich lat. Raygada, Javier, Lu i ja utworzymy Komisję. Cała Średnia się zgadza, co?
Większość potwierdziła skinieniem głowy. Paru wrzasnęło: „tak”.
– Zrobimy to zaraz – powiedziałem. – Wy zaczekacie na nas na placu Merino.
Poszliśmy. Główna brama szkoły była zamknięta. Pukaliśmy mocno; za plecami słyszeliśmy rosnący szum. Otworzył nam in-spektor Gallardo.
– Zwariowaliście? – powiedział. – Nie róbcie tego. – Niech się pan nie miesza – przerwał mu Lu. – Myśli pan, że
ten Góral nas zastraszy? – Wejdźcie – powiedział Gallardo. – Sami zobaczycie.
18
III
Jego oczki obserwowały nas uważnie. Chciał okazać spokój i bez-troskę, ale nie zapominaliśmy, że jego uśmiech był wymuszony i że w głębi tego tłustego ciała czaił się lęk i nienawiść. Marszczył i rozluźniał czoło, pot spływał strumieniami z jego małych posi-niałych dłoni.
Drżał. – Czy wiecie, co to jest? To jest bunt, rebelia. Myślicie, że uleg-
nę zachciankom paru nierobów? Zgniotę bezczelność...Unosił i zniżał głos. Zauważyłem, że za wszelką cenę sta-
ra się nie krzyczeć. „Dlaczego nie wybuchniesz od razu? Ty tchórzu!”
Wstał. Jakaś szara plama opływała jego dłonie wsparte o szkło biurka. Nagle jego głos nabrał siły i stał się surowy:
– Precz! Jak który jeszcze raz wspomni o egzaminach, zosta-nie ukarany.
Zanim Javier i ja zdołaliśmy wykonać jakikolwiek gest, obja-wił się prawdziwy Lu, ten od nocnych skoków na biedne chału-py w Tablada, ten od bijatyk z „Lisami” na wydmach.
– Panie dyrektorze...
19
Nie spojrzałem więcej na niego. Jego skośne oczy miotały ogień i gwałt, tak samo jak wtedy, gdy biliśmy się w suchym ko-rycie rzeki. Pewnie i teraz miał szeroko otwarte, pełne śliny usta i odsłaniał żółte zęby.
– My też nie możemy dopuścić, żeby wywalili nas wszystkich, dlatego że pan nie chce stałych terminów. I co to panu da, że wszyscy będziemy mieć słabe oceny? No co...?
Ferrufino zbliżył się. Niemal dotykał go swoim ciałem. Lu, blady, wystraszony, mówił dalej:
– ... jesteśmy już zmęczeni... – Milcz!Dyrektor uniósł ręce, jego pięści zacisnęły się wokół czegoś. – Milcz! – powtórzył ze złością. – Zamknij pysk, bydlaku! Jak
śmiesz!Lu zamilkł, ale patrzył na Ferrufina takim wzrokiem, jakby
chciał mu znienacka skoczyć na kark. „Obaj tacy sami, pomyśla-łem. Jak dwa psy”.
– A więc nauczyłeś się od tego.Jego palec celował w moje czoło. Przygryzłem wargę: nagle
poczułem, że po języku cieknie mi gorąca niteczka, i to mnie uspokoiło.
– Precz! – krzyknął znowu. – Precz stąd! To was będzie kosz-towało.
Wyszliśmy. Aż po skraj schodów, które łączyły szkołę San Miguel z placem Merino, rozciągał się nieruchomy i wyczekują-cy tłum. Nasi koledzy wtargnęli na małe klomby i fontannę; byli milczący i przygnębieni. Dziwna rzecz: wśród jasnej i statycznej plamy ukazywały się niewielkie białe prostokąty, których nikt nie deptał. Głowy wydawały się takie same, jednakowe jak w szeregu przed defiladą. Przeszliśmy przez plac. Nikt nas o nic nie pytał:
usuwali się na bok, robiąc nam przejście i zagryzali wargi. Dopóki szliśmy przez aleję, stali na swoim miejscu. Potem, jakby idąc za hasłem, którego nikt nie rzucił, ruszyli za nami; bezładnym kro-kiem, niczym na zajęcia.
Beton wrzał: wydawał się być topionym przez słońce lustrem. „Czy to możliwe?” Pewnego gorącego i odludnego wieczoru opo-wiadano mi o tym, na tej właśnie alei, i nie wierzyłem. Ale w ga-zetach piszą, że słońce na jakichś odległych pustkowiach dopro-wadzało ludzi do szału, a czasem zabijało.
– Javier – zapytałem. – Widziałeś kiedy, żeby jajko samo sma-żyło się na jezdni?
Zdziwiony pokręcił głową. – Nie. Ale mi mówili. – A to prawda? – Może. Można by teraz sprawdzić. Ziemia rozpalona, istny
piec.W drzwiach „La Reina” ukazał się Alberto. Jego blond włosy
lśniły wspaniale: wyglądały jak ze złota. Serdecznie pomachał nam prawą ręką. Miał szeroko otwarte ogromne zielone oczy i uśmie-chał się. Pewnie był ciekaw i chciał się dowiedzieć, dokąd zmie-rza w tym wściekłym upale zwarty i milczący tłum.
– Przyjdziesz potem? – krzyknął do mnie. – Nie mogę, Zobaczymy się wieczorem. – Idiota – powiedział Javier. – Kawał ochlapusa. – Nie – uparłem się. – To mój przyjaciel. Bardzo fajny
chłopak.
Spis treści
WYZWANIE szefowie 7 i 9 ii 14 iii 18 iv 21 v 24 wyzwanie 35 młodszy brat 53 niedziela 71 gość 97 dziadek 109
SZCZENIAKI I 123 II 130 III 138 IV 147 V 157 VI 163
MarioLlosaVargas
Czym jest honor dla macho?
Czasami ma posmak śmierci. Zwyciężasz albo giniesz.
Bohaterowie Vargasa Llosy żyją w świecie, który jest wyzwaniem rzuconym
życiu, przeznaczeniu i społeczeństwu. Niewinna rzecz może się przerodzić
w niebezpieczną grę. A przegrana może oznaczać utratę wszystkiego.
Wyzwanie i Szczeniaki to też wyzwanie rzucone czytelnikowi. Mała forma,
mistrzowsko poprowadzona przez Llosę, również dla niego staje się polem walki.
Głównym motywem jest tutaj przemoc. Tylko świadoma siebie siła, przewodze-
nie gromadzie, panowanie nad kobietą, nienaruszony honor własny lub honor
bliskich mogą w pełni usatysfakcjonować mężczyznę. A jeśli znajdzie się coś,
co zachwieje status quo, należy natychmiast podjąć walkę. Walkę na śmierć i życie.
Cena detal. 29,90 zł
ISBN 978-83-240-1394-4
9 788324 013944 www.mariovargasllosa.pl
LlosaVargas
Wyzwanie. Szczeniaki
Wyzwanie.Szczeniaki
Mario Vargas Llosa
(ur. w 1936 roku w Peru), laureat lite-
rackiej Nagrody Nobla w 2010 roku,
jeden z najwybitniejszych współczes-
nych pisarzy. Autor wielu powieści
(m.in. Szelmostw niegrzecznej dziew-
czynki, Miasta i psów, Pochwały ma-
cochy, Ciotki Julii i skryby, Rozmowy
w „Katedrze”, Wojny końca świata),
publicysta i polityk, kandydat do
fotela prezydenta Peru w 1990 roku.
W Wydawnictwie Znak ukazały się
niedawno jego wspomnienia pt. Jak
ryba w wodzie.
LLOSA_SZCZENIAKI_okladka.indd 1LLOSA_SZCZENIAKI_okladka.indd 1 2011-01-13 14:53:072011-01-13 14:53:07