Top Banner
9

Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

Mar 12, 2016

Download

Documents

Marcin Iwaniec

Soul i jego paczka błąkają się po terenach Wielkiej Brytanii, szukając sposobu na powrót. Napotykają się na kilka problemów. I na stado całkiem obcuch im koni. Jak to się skończy?
Welcome message from author
This document is posted to help you gain knowledge. Please leave a comment to let me know what you think about it! Share it to your friends and learn new things together.
Transcript
Page 1: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9
Page 2: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

Odcinek IXMarcin Iwaniec

www.podsmoczymdiamentem.blogspot.com

Page 3: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

Czasami chciałbym być wiatrem. Dla wiatru nie ma ograniczeń. On jest wolny i nieujarz-miony. Pędzi przez stepy i równiny, przez góry, oceany. Mógłbym pogalopować przez wodę prosto do mojego domu, mógłbym znów ścigać się z orłem, mógłbym... mógłbym zrobić wszystko. I nim byłem, ale... nie czułem ciepła słońca. Nie czułem zimna deszczu. Nie słyszałbym tętentu kopyt moich przyjaciół? Chyba nie...

A być orłem? Stałem się nim. Mogłem latać, czuć słońce i wiatr. Nikt nie mógł mnie zatrzy-mać. Jestem królem nieba. I jestem sam. Widzę konie galopujące pode mną. Ja też chce! Doganiam je, lecę obok. Ale to nie to samo. Nie czuję ziemi, nie czuję wstrząsu przy każdym kroku. Nie czuje mych towarzyszy.

To kim powinienem być, żeby być w pełni szczęśliwym? Znów stałem się sobą, stojącymw nocy pośród śpiącego stada. Ale ja nie mogę wrócić do domu! … Rozumiem. Skoro nie można mieć wszystkiego, to może ta ścieżka którą kroczymy, już jest najlepsza spośród wszystkich możli-wych? Tak bardzo mi smutno, że mój dom i przyjaciele są gdzieś daleko i nawet nie wiem jak do nich wrócić, ale... mam dzięki temu cel. Czy ostre promienie słońca grzałyby tak przyjemnie mój grzbiet, gdyby nigdy nic im nie przeszkadzało? Przecież... gdybym miał wszystko, to po co miał-bym być? Czy uczucie, które ogarnia nas po pokonaniu jakiejś przeszkody nie jest wspaniałe? Czy to nie przeciwności losu nadają sens naszemu istnieniu? Gdyby nie było wyzwań... nudziłbym się.I w pewien sposób... Jestem szczęśliwy.

***

Usłyszałem szmer trawy obok siebie, otwarłem oczy. Momentalnie w głowie zrobiła mi się pustka. Przez moment próbowałem przypomnieć sobie o czym przed chwilą myślałem, ale szybko się poddałem. Spojrzałem bezmyślnie w stronę dźwięku. To była Jabłkowita, spała. Jak ona to robi, że nigdy nie zauważam kiedy podchodzi? Mrugnąłem powiekami. Zaczynało świtać, choć ciężkie chmury utrudniały określenie pory. Właśnie skończyła się noc? Dopiero wtedy zrozumiałem, że spałem.

Spadła na mnie kropla deszczu. Znowu... Ileż może padać. Wczoraj wieczorem przestałoi zaczęło mi się marzyć słońce o poranku. Męczyło mnie już biegania po błocie. Ale i tego dnia miało mnie to nie ominąć. Szkoda... Wszyscy spali. Nawet ojciec. Musiał być zmęczony. Minęło już dużo czasu... kilka tygodni od naszego zejścia ze statku. Od tamtej pory nieprzerwanie próbuje-my odnaleźć drogę do domu, ale chyba kręcimy się w kółko. Nie czujemy kierunku, a instynkt mil-czy. To faktycznie męczy.

Parsknąłem z rezygnacją i wlepiłem wzrok w krótką trawę. Mijały chwile, po których to za-czynałem się nudzić coraz bardziej. Cisza była nieznośna. Nie mogłem tego znieść... Więc ruszyłem po prostu przed siebie. Wyminąłem kilka koni i znalazłem się na zewnątrz stada. Ruszyłem w stronę pagórka. W sumie nie miałem żadnego celu, chciałem tylko zabić czas, zanim stado się obudzi. Zie-mia mlaskała pod moimi kopytami nieznośnie, zimny wiatr hulał dookoła. Przeróżne myśli wolno przelewały się przez mój umysł...

Nie wspinałem się długo, zaledwie kilka chwil, ale chyba zdążyło się zrobić jaśniej, zanim dotarłem na szczyt. Zobaczyłem moich przyjaciół i całą okolicę. Dziwne było to miejsce. Ziemia prawie że płaska, trawy prawie w ogóle i dużo drzew. Powietrze inne i słońce. I nawet styl życia inny. Przez te kilka tygodne nie spotkaliśmy ani jednego niebezpieczeństwa, zupełnie jakby nie było tu żadnych drapieżników. Raz się natknąłem na węża, ale to jak biegliśmy przed siebie wszy-scy razem. Spojrzałem w niebo. Ciemne i zachmurzone... Jakoś tego poranka niewesoły byłem. Ale nie żeby smutny. Taki... coś pomiędzy.

Uderzyłem nogą w ziemię, mlasnęło. Nie miałem zamiaru poddawać się melancholii! Jeste-śmy wolni, jesteśmy niezłamani! I kiedyś na pewno wrócimy do domu, do Dzikiej Doliny!

Nagle mnie tknęło, obróciłem się. Za pagórkiem zobaczyłem konia. Był młody, jak ja. Jego sierść była znacznie dłuższa niż moja i miał gniade umaszczenie. Przez chwilę wydawało mi się, że mam zwidy, ale nie! On był prawdziwy! Trochę nie wiedziałem jak zareagować, lecz nie wyglądał, jakby miał wrogie zamiary. Patrzyliśmy się na siebie, oboje byliśmy niepewni. W końcu ja postano-

Page 4: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

wiłem zejść do nieznajomego. Młodzik wzdrygnął się na mój ruch i cofnął kilka kroków, ale nie uciekł. W sumie ja też nie wiedziałem, czy popełniam błąd. Ostatnim razem spotkanie z obcymi końmi nie należało do najmilszych, ale może on był inny?

Stanęliśmy przed sobą. Obserwowaliśmy się pilnie. Zarżałem cicho, tak, żeby moje stado mnie przypadkiem nie usłyszało. Nieznajomy zastrzygł uszami pytająco. Podszedłem krok do przo-du, obcy koń usztywnił się nieufnie. Na moje oko wydawał się być miły, ale bardzo nieśmiały. Machnąłem przyjaźnie głową. Chciałem poznać jego imię. Źrebak przekrzywił głowę i też podszedł o krok.

Nagle dotarło do mnie jakieś poruszenie za mną. Zrobiło się już prawie jasno. Moje stado mogło się budzić. Musiałem wracać. Parsknąłem, potrząsając grzywą na pożegnanie. Miałem na-dzieję jeszcze go zobaczyć. Zawróciłem na zadzie i zagalopowałem szybko z powrotem. Zerknąłem jeszcze za siebie. Nieznajomy patrzył się, jak odchodzę. Dziwny on jakiś taki...

Wybiegłem ponownie na szczyt pagórka. Konie faktycznie zrobiły się bardziej ruchome. Zbiegłem szybko, przebiegłem między zaspanymi towarzyszami i zahamowałem ślizgiem, zatrzy-mując się dokładnie w miejscu, w który stałem wcześniej. Spuściłem głowę i zamknąłem oczy. Udawałem przez moment, że śpię, ale tylko moment. Po chwili otwarłem oczy.

Przede mną stało coś bułanego. Podniosłem mój wzrok i zobaczyłem srogi wyraz pyska mo-jego ojca. Popatrzyłem się na niego głupkowato. Ale mi się dobrze spało! Mrugnąłem niewinnie. Ale chyba mi nie uwierzył. Może dlatego, że widział, jak zbiegam ze wzniesienia? Zniżył głowę na wysokość moich oczu. Jego oczy nie wyrażały gniewu, tylko groźbę. Wskazał pyskiem na matkę, stojącą kawałek dalej. Jeszcze raz, a wszystko jej powiem. Zakwiczałem przerażony, przysiadłem na zadzie. Będę grzeczny, będę grzeczny! Tylko nic jej nie mów! Ojciec stuknął swoją głowąo moją i odszedł. Parsknąłem z ulgą.

Nagle coś sobie uświadomiłem. Tak sobie pomyślałem, że Jabłkowita stoi obok i to wszyst-ko widziała. Zerknąłem w bok. Parsknęła. Tak. Miałem rację. Ale chyba się przyzwyczaiłem, że ona zawsze mnie obserwuje we wszystkich żenujących momentach. Cóż... I tak mnie to nie ruszało. Nie mogłem przestać myśleć o moim rówieśniku z obcego stada. Może go jeszcze spotkam?

Poczułem się głodny. Zacząłem skubać trawę, jak reszta stada. Trzeba było się naprawdę na-pracować, żeby w ogóle ją poczuć. Słońce już w pełni wyszło na niebo i zaczęło przyjemnie grzać mnie po grzbiecie. Zrobiło mi się naprawdę przyjemnie... Zaraz. Słońce? Słońce! Nie mogłem uwierzyć! Chmury się rozwiały. Niebo było prawie czyste. Przyjemne słoneczko grzało mój grzbiet. Wymarzone słoneczko... Szkoda tylko, że nie mogłem się nim cieszyć zbyt długo. Zniecierpliwiony ojciec chciał wyruszyć jak najszybciej. Zostały nam ledwie chwile dla siebie. Korzystałem więcz każdej minuty...

Za każdym razem, kiedy zaczynał się nowy dzień, mieliśmy nadzieję, że to właśnie tego dnia odnajdziemy drogę powrotną, że to właśnie tej nocy wszyscy zaśniemy wiedząc, że wracamy. To dziwne, ale z doświadczenia wiem, że z czasem taka wiara słabła, jeśli nie dostawało się chociaż najmniejszego znaku. Ale nie u nas. Nasza determinacja... wręcz desperacja z każdym nowym po-rankiem podsycała nadzieję, że dziś się uda... Ale to miało też swoje minusy. Bo z każdym wieczo-rem, kiedy zasypialiśmy, nasze rozczarowanie było większe. Z wieczora na wieczór...

Wyrwałem się z zamyślenia, czułem, że zaraz ojciec da znak. Ugryzłem ostatni raz trawę. Tak, przywódca zarżał, ruszył galopem. Wystrzeliliśmy za nim, wszyscy razem. Nasze zagubione stado liczyło ledwie kilkanaście koni, więc zryw nie był tak spektakularny jak setek koni na raz, ale i tak wspólny tętent kopyt roznosił się daleko echem w powietrzu, mimo błota i miękkiej ziemi. Ga-lopowaliśmy po prostu przed siebie. Mijaliśmy zagajniki, pruliśmy przez niewielkie jeziorka. Wi-dzieliśmy zwierzęta, których nigdy nie spotkaliśmy w Dzikiej Dolinie. Parliśmy do przodu, nieustę-pliwie, niepowstrzymanie! Silnie wierzyliśmy że każdy krok przybliża nas do Domu. Bieg, bieg, bieg! Czuliśmy się silni. Wiatr we włosach, towarzysze wokół. To była determinacja! Bieg, bieg, bieg! Znajdziemy nasz dom! Jesteśmy dzicy, nieposkromieni! Żadem człowiek nas nie uwięzi, żad-ne zwierze nas nie powstrzyma. Bieg, bieg, bieg! Do przodu, do przodu. Musi się udać, musi!

Tak w sumie biegliśmy cały dzień aż znów nastał zmierzch. Zatrzymywaliśmy się wtedy, zmęczeni oraz głodni. I uświadamialiśmy sobie, że to jeszcze nie ten dzień. Deprymujące. Ale byli-

Page 5: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

śmy razem. Czasami Jabłkowita podchodziła do mnie. Jedliśmy trawę o obcym smaku obok siebie. Nie dawała tego po sobie odczuć, ale wiedziałem, że jej też jest ciężko. Ja przynajmniej swoich ro-dziców miałem przy sobie. Jej żyli gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie...

Spojrzałem w niebo i gwiazdy. Były naprawdę podobne do tych, które widziałem z Domu. To znaczy że mogliśmy do niego wrócić. Przecież nie można biec w nieskończoność. Siłą rzeczy,w końcu musieliśmy trafić w miejsce, do którego prawdziwie należeliśmy, do Dzikiej Doliny.I z taką myślą zasypiałem.

To się powtarzało naprawdę długo. Aż do pewnego poranka, kiedy znów obudziłem się przed moim stadem...

***

Nigdy nie lubiłem tego moment, kiedy było już jasno ale słońce jeszcze nie wzeszło na nie-bo. W Dzikiej Dolinie zmierzch był ciepły i kolorowy. Zwiastował kolejny, słoneczny dzień. Ale tu-taj, wczesny poranek zawsze oznaczał wilgoć, szarość i zimno. Starałem się raczej budzić ze sta-dem, ale jak pokazywała praktyka, nie zawsze mi to wychodziło.

Dlatego kiedy otwarłem oczy i zobaczyłem śpiące stado i szarość w tle, momentalnie dozna-łem rozczarowania. Naprawdę nie lubiłem zmierzchania w tym dziwnym miejscu. Tak nieprzyjem-nie... Potrząsłem grzywą, jakby próbując z siebie strzepać ten panujący wokół, beznamiętny kolor. Rozglądnąłem się bezradnie i parsknąłem cicho. Znów czekało mnie nudne stanie, aż stado zacznie się budzić. I wtedy sobie przypomniałem, że ostatnim razem spotkałem tego obcego konia. Upewni-łem się jeszcze raz, że wszyscy dookoła śpią i wymknąłem się po cichu.

Teren był tu trochę bardziej płaski, znów zaczęły pojawiać się te dziwne, prostokątne pola,z których w rządkach wyrastały dziwne rośliny. Będzie mi trudniej wrócić niezauważonym do sta-da. Liczyłem jednak na odrobinę szczęścia i nie przejmując się dalej, zacząłem się kręcić po okoli-cy. Starałem się zbytnie nie oddalać od grupy, ale nagle coś zobaczyłem. Coś, co zagłuszyło mój in-stynkt i zmysł ostrożności. Coś, przez co zapomniałem o całym świecie dookoła.

Jabłonka! Prawdziwa. Z jabłkami! Ruszyłem do niej z całych sił galopem. Nie zatrzymywa-łem się nawet na moment, nie patrzyłem za siebie. Widziałem tylko to drzewo. Miałem wręcz wra-żenie, że połyskiwało złotawym kolorem. Ono mówiło - Chodź do mnie. Zjedz moje jabłka! Nie mogłem odmówić. Musiałem do niego dotrzeć. Kazało mi! Biegłem. Galopowałem na złamanie karku. I ku mojemu zaskoczeniu dobiłem do ukochanej jabłonki, zanim się zorientowałem. Ale nie zatrzymałem się. Wyskoczyłem rozpędzony i w powietrzu złapałem jabłuszko. Ugryzłem je, jeszcze zanim dotknąłem ziemi. Ahh ten smak... Ten zapach! Było mi tak dobrze, powoli przeżuwając moje ukochany owoc.

Odwróciłem się. W sumie dopiero wtedy zauważyłem, że przegalopowałem przez jednoz tych dziwnych pól, tylko z tego wyrastała wysoka, żółta roślina. Mój bieg wygniótł w niej długą ścieżkę. Zaciekawiony podszedłem do wyrządzonej przeze mnie szkody, połykając resztki jabłusz-ka.

Usłyszałem ruch. W sumie nie tak całkiem blisko, ale też nie daleko. Znieruchomiałem. Ser-ce zabiło mi szybciej. Co to mogło być? Nie wiedziałem czy uciekać. Instynkt kazał... ale dźwięk znowu się powtórzył. I znowu. I wcale się nie zbliżał. Zaczęło mnie ciekawić co to może być. Wol -nym krokiem ruszyłem w stronę odgłosu. Trochę niepewnie, ale przeczucie miałem silniejsze niż rozsądek. Obok znajdywało się drugie pole, porośnięte chyba przez tą samą roślinę. Stamtąd docho-dził szelest.

Nagle moich uszów dobiegło krótkie rżenie. Z tego samego miejsca co szmer. Nie znałem tego głosu. Ale nie należał do dorosłego konia. Mój znajomy? Ostrożnie wszedłem w pole. Ziemia była bardzo nierówna. Przestałem słyszeć szmer, pewnie mnie usłyszał. Zarżałem cicho, żeby po-znał, że to ja.

I zobaczyłem ich. Młodzika, którego spotkałem już kiedyś i Jabłkowitą. Stanąłem jak wryty. Jabłkowita? Co ona tu robiła? Z nim?! Sama?! Stali blisko. Za blisko!Ogarnęła mnie... zazdrość? Skoczyłem impulsywnie do przodu, zarżałem głośno, przeciągle. Obcy koń przestraszony odsko-czył do tyłu. Jabłkowita przewróciła oczami i złapała mnie zębami za ogon. Pociągnęła do tyłu.

Page 6: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

Spojrzała na mnie rozbawionym wzrokiem. Chyba przedwcześnie wyciągnąłem wnioski. Ale wcale mi głupio nie było. Jabłkowita jest moja i jej nikomu nie oddam! I niech ten obcy o tym wie! Przy-jaciółka parsknęła z rozbawieniem. Gniady młodzik stał jak wryty. Ale nagle coś w nim zaskoczyło. Uderzył nogą w ziemię. Grudkowata ziemia zniwelowała efekt, ale liczył się sam fakt. Stawiał się. Parsknąłem zły. Jabłkowita JEST moja!

– Ożeż wy. Moje pole!Człowiek! Nawet go nie widzieliśmy. Zerwałem się odruchowo. Jabłkowita ruszyła w za

mną, obcy młodzik pobiegł w drugą stronę. My biegliśmy na złamanie karku w stronę stada. Nie oglądałem się. Słyszałem tylko, że ona biegnie obok. Szybko, szybko! Żeby tylko nas nie złapał. Nie zniosę kolejnej niewoli!

Zobaczyliśmy stado. Dopiero wtedy spojrzałem za siebie. Dwunożnego nigdzie nie było. Zwolniliśmy. Dyszeliśmy. Było blisko. Ale i... zabawnie. Zrobiło się nieco jaśniej, lecz konie dalej spały. Cichaczem stanęliśmy na skraju stada. Jabłkowita parsknęła rozbawiona. Zawtórowałem jej wesoło, kopiąc nogą w ziemię. Zaczęliśmy skakać dookoła siebie i się bawić. Nigdy jej nie widzia-łem takiej pobudzonej

Emocjonowaliśmy się naszym wypadem, aż w końcu pobudziliśmy wszystkie konie ze sta-da. I dobrze. Będziemy musieli krócej czekać. Mój ojciec podejrzliwie na nas patrzył. Pewnie coś podejrzewał, ale tym razem nic nie widział. Udawałem kompletne niewiniątko, choć w duszy szala-ła burza emocji. Moje myśli ciągle krążyły wokół porannej przygody. To było dziwne, ale... chcia-łem ją powtórzyć. Nie mogłem opanować swoich nabuzowanych emocji. A Jabłkowita? Nagle sta-nęła w miejscu i po prostu zaczęła skubać trawę. Kiedy tak na patrzyłem... W sumie też zrobiłem się głodny.

Ojciec zarżał! Nawet nie zdążyłem schylić głowy, kiedy przywódca ogłosił alarm. Coś wy-patrzył. Podbiegłem do niego, trochę przestraszony. Co się działo? Bałem się, że cokolwiek się zbli-ża, to przez nas! Bułany mustang wpatrywał się w dal, w tą stronę gdzie znalazłem swego rówieśni-ka i Jabłkowitą. To mnie nie uspokoiło! Nagle usłyszałem głuchy tętent dziesiątek kopyt. Wszyscy znieruchomieli, nasłuchiwali. Na moje czoło spadła z nieba kropla deszczu. Zrobiło się cicho, jak przed burzą. Tylko ten tętent... głośniejszy z każdą chwilą.

Pojawili się! Wybiegli zza dalekiego pagórka! Dziesiątki obcych koni, szarżujących prosto na nas! Ojciec zarżał przeciągle. Rzucił się galopem w bok. Nasze stado ruszyło za nim. Usunęli-śmy im się z drogi. Spodziewałem się ataku ze strony obcych. Było nas znacznie mniej. Ale drugie stado tylko przebiegło obok? Nie rozumiem. Dostrzegłem znajomego już, gniadego młodzika. Na-sze spojrzenia spotkały się na chwilę. Był niespokojny.

Stado przebiegło. My staliśmy zaskoczeni. Co się właśnie stało? Ale to jeszcze nie koniec. Jeszcze kilka koni miało za nimi biec. Wbiegli zza wzgórza. Ale zaraz... Czy one? Ludzie. Ludzie na ich grzbietach. Tamto stado nie biegło tak po prostu. Oni uciekali! Ojciec nie czekał aż dwunożni dobiegną. Rozkazał uciekać. Ze strony pogoni dobiegł nas dźwięk wybuchu, świst! Grudki ziemi wystrzeliły same do góry! Odskoczyłem przerażony, potknąłem się. Co to było?! Zbliżyłem się do ojca. Kolejny wybuch, świst! Co oni robili?! Odwróciłem głowę. Byli daleko. Mieli coś długiegow rękach. Szybciej, uciekać! Czułem ich intencje. Oni nie chcieli nas złapać! Chcieli coś znacznie gorszego! Zatrzymali się. Ale nie my. Biegliśmy dalej, nie wiem gdzie. Znikł cały świat, tylko pani-ka, przerażenie. Bałem się. Dawno się tak nie bałem!

Jednak w końcu i my stanęliśmy. Dużo później i dalej. Chyba im uciekliśmy. Emocje jesz-cze chwile panowały nade mną, ale po kilku chwilach uspokoiłem się. Podszedłem do matki, przy-tuliłem się. Potrzebowałem tego. Ona odwzajemniła uścisk. Lubiłem to. Zrobiło mi się trochę le-piej.

Tak na wszelki wypadek spojrzałem na Jabłkowitą, żeby się upewnić czy jest z nami. Stała sama na skraju stada. Miałem wrażenie, że wszystkie inne konie są jakoś skupione, stoją blisko sie-bie. Tylko ona była sama. Podszedłem do niej, parsknąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę. Moje serce jeszcze biło przyspieszone po szaleńczym biegu. Spojrzała na mnie. Promieniował z niej smu-tek. Ona nie miała do kogo się przytulić. Potrząsłem głową przewracając oczami. Głupiutka. Prze-cież masz mnie! Stanąłem blisko, przyłożyłem łeb do jej szyi. Otarłem się. Jabłkowita moment zro-

Page 7: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

biła to samo. Ona potrzebowała przytulenia bardziej niż ja. Staliśmy tak naprawdę długo. Było przyjemne. Lubiłem to bardziej. Niesamowite uczucie. Na moment zrobiło się całkiem cicho i spo-kojnie. Wszystko dookoła nie miało znaczenia...

Czasami zastanawiam się, czy przyjaciółka nie powinna zostać w Dzikiej Dolinie. Nie wiem czemu chciała wtedy biec ze mną, kiedy ruszałem za tropem rodziców, ale byłem jej wdzięczny za to poświęcenie. Sam nie byłbym pewnie w stanie zajść tak daleko. Teraz stoimy tu razem, wśród naszych towarzyszy. Popatrzyłem się na konie. W sumie nie zwróciłem na to wcześniej uwagi, ale nasze więzi zacieśniają się, coraz bardziej czujemy się wszyscy jak jedna rodzina. Na dodatek jeste-śmy wolni i nic nas nie więzi. Powrót do Domu to tylko kwestia czasu.

Przycisnąłem jeszcze mocniej Jabłkowitą. Chciałem, żeby moje myśli przeskoczyły na nią. Złapałem ją zębami za grzywę i pociągnąłem w głąb stada. Nie musiała przecież stać sama.

***

Kiedy już wydawało się, że znaleźliśmy drogę, przez naszą ucieczkę znów ją zgubiliśmy. Powietrze było jakby inne, ziemia twardsza i trawa inaczej smakowała. Słońce znów schowało się na gęstymi chmurami i jeszcze tego samego dnia ponownie spadł deszcz. Do następnego ranka nig-dzie się już nie wybieraliśmy. Spotkanie z ludźmi było niespodziewane i obudziło naszą ostrożność, która przytępiała przez te wszystkie tygodnie bez żadnego niebezpieczeństwa. Ojciec z matką do-kładnie sprawdzili spory kawałek terenu dookoła i zanim wrócili, znów zaczęło zmierzchać.

Noc również nie należała do najspokojniejszych. Wielu z nas nie spało, nasłuchując i czuwa-jąc. Trochę baliśmy się, że człowiek może w każdej chwili wrócić, dlatego następnego ranka ruszy-liśmy wcześnie rano. Wtedy bardziej kierowaliśmy się chęcią ucieczki przed dwunożnymi, niż żeby znaleźć drogę do Domu. Irytowało mnie to. Człowiek znowu uprzykrzył nam życie. Co sprawiło, że stał się taki potężny? Czemu miał władzę, choć czułem, że nie powinien jej mieć. Nie rozumiałem...

Popołudniem zatrzymaliśmy się, żeby coś zjeść. Trafiliśmy akurat na kawałek ziemi, gdzie trawa rosło dosyć gęsto. Była naprawdę dobra, soczysta i zielona. Ostatnio widywaliśmy jedynie taką krótką, wyschniętą i bez smaku. Jadłem z Jabłkowitą i moją matką, kiedy nagle przybiegł oj-ciec. Był spięty i podenerwowany. Większość koni to zauważyła, zaczęliśmy się rozglądać niepew-nie, ale przywódca stada nie ogłaszał alarmu. Wskazał tylko łbem na kierunek, z którego przybyłi patrzył pilnie w tamtą stronę, jakby czegoś wyczekując. Matka zaniepokoiła się nieco. Dzień był wietrzny i nie mogliśmy nawet poczuć zapachu tego o co bułany mustang znalazł. Chwilę później zdecydował się, żeby ruszyć dalej.

Wydaje mi się, że biegliśmy długo, ale wcale nie szybko. Ojciec zachowywał się nietypowo, wybierał dziwne drogi. Matka próbowała z niego coś wyciągnąć, ale bułany nie chciał nic powie-dzieć. Znałem go jednak na tyle, żeby się domyślać czemu ukrywa prawdę. Szczególnie, kiedy na-trafiliśmy na las. Za niedługo miało zmierzchać, a mimo to ojciec zdecydował się nas wprowadzić między drzewa. Nie był on co prawda ani gęsty, ani duży, ale stanąłem na skraju, bojąc się wejść do środka. Miałem bardzo złe wspomnienia. Jeszcze pamiętam jak żywy obraz obrzydliwych paszcz wilków, które chciały zrobić mi krzywdę. Nie mogliśmy przebiec przez niego jutro?

Stado wbiegło do lasu, niepewnie, ale ufało ojcu. Jabłkowita jednak stanęła, widząc, że ja się zatrzymałem. Spojrzała na mnie tymi swoimi nie do rozgryzienia oczami. Co ona myślała? Oj-ciec też się zatrzymał, dostrzegając, że my nie biegniemy. Na ten sygnał całe stado się wstrzymało. Bułany podszedł do mnie. Ja się wpatrywałem w drzewa przerażonym wzrokiem. Naprawdę nie chciałem tam wchodzić. Przewodnik rzucił spojrzenie matce i zarżał, machając głową. Chciał, żeby ona na chwilę poprowadziła stado przez las. Liczyła się każda minuta. Rosa, moja matka, zarżała zdecydowanie i pobiegła pierwsza, stado ruszyło za nią. Jabłkowita jednak stała w miejscu dalej. Ojciec spojrzał na nią zdecydowanie i zarżał krótko. Był to rozkaz, ale przyjazny, nie mający w so-bie złych intencji. Przyjaciółka patrzyła się na nas jeszcze moment i ruszyła za stadem. Wtedy oj-ciec pokazał mi, żeby za nim biec.

To nie było daleko. Biegliśmy zaledwie kilka chwil, kiedy to zobaczyłem. Stanąłem jak wry-ty, przyglądając się oniemiały tej ogromnej rzeczy, która wyłoniła nam się zza wysokiej kępy krze-wów. Kolejne skupisko ludzi, ale tak ogromne, że nie mogłem tego pojąć. Ogromne, ogromne mia-

Page 8: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

sto! Mogłem nawet dostrzec, jak czarne kropki poruszają się chaotycznie, zupełnie jak w mrowisku. Było to daleko, lecz ojciec najwyraźniej chciał uciec od niego jak najdalej. Zrozumiałem czemu chce iść przez las nocą. To naprawdę mniejsze niebezpieczeństwo. Tylko... ja się dalej bałem. Na samą myśl było mi źle.

Ojciec to wiedział. Przyłożył swoje czoło do mojego. Patrzyliśmy sobie w oczy. Był ze mną. Czułem to, że obroni mnie przed każdym zagrożeniem. I ufałem mu, z całego serca. Wciągnąłem powietrze i ruszyłem galopem z powrotem do stada. Musieliśmy ich dogonić. Ojciec prowokował mnie cały czas, wyprzedzał o długość szyi. A ja go goniłem. Chciałem prześcignąć. Momentalnie zapomniałem o moim strachu. Został wyparty przez rywalizacje. Chciałem go prześcignąć, musia-łem!

Ale w momencie kiedy zobaczyłem drzewa, wszystko wróciło. Zwolniłem. Bułany zarżał przyjaźnie. Nie przez takie rzeczy się przechodziło! I chyba miał rację. On był ze mną, będzie mnie bronić. Potrząsnąłem głową i wystrzeliłem najszybszym galopem jakim potrafiłem pobiec. Chcia-łem się wbić linie drzew, mieć to za sobą. Im szybciej przebiegnę przez las tym szybciej będę bez-pieczny. Bieg, bieg, bieg! Byłem jak w transie. Tylko przebiec, tylko wytrzymać. Bieg, bieg, bieg! Czułem pod kopytami korzenie, dziury, kamienie. Ale nie wiedziałem, że się nie potknę, nie miało to znaczenia. Musiałem tylko biec, szybko, zanim się ściemni.

Ojciec zarżał, pokierował mnie. Skręciłem. Biegliśmy za stadem, wiedziałem to, czułem ich zapach. Bieg, bieg, bieg. Ściemniało się, las stawał się coraz czarniejszy. Szelesty, mrok. Coś od-skoczyło w chaszcze. Jakieś ślepia na mnie zerknęły. Ale ja się już tak nie bałem. Dźwięki, odgłosy, zapachy. Byliśmy za szybcy, nikt nie mógł nas dogonić. Każdy krok wypędzał ze mnie strach. Po-konywałem własną granicę. Bieg, bieg, bieg! Widziałem, widziałem moich przyjaciół, przed nami. Pruli szybko, galopowali niezłomnie między drzewami. Doganialiśmy się. Zacząłem się cieszyć, cieszyłem się! Pokonałem sam siebie! Przestałem się bać! Bieg, bieg, bieg. Powoli wtapiałem sięw stado, zarżałem szczęśliwy, spojrzałem na ojca. Był ze mnie dumny, odpowiedział mi równie ra-dośnie. Zrównałem się z Jabłkowitą. Słyszałem tętent, jej oddech. Widziała mnie. Zbliżyła się. Oj-ciec przebiegł obok mnie, wyszedł na czoło stada. Biegliśmy, biegliśmy! Wolni, niezłamani! Poko-nałem swój strach, nic mnie już nie złamie. Bieg, bieg, bieg! Kończyły się drzewa, coraz rzadziej rosły. Ziemia się równała, coraz mniej korzeni, mniej kamieni. Widziałem koniec lasu! Udało się! Przebiegliśmy! Minąłem ostatnie drzewo, skończył się las!

Ten dzień będę pamiętać do końca życia. Osiągnąłem naprawdę coś wielkiego. Pokonałem swój strach. Wiedziałem, że tej nocy będę mógł zasnąć, a moje sumienie mogło pozostać czyste.

Biegliśmy dalej, chcieliśmy oddalić się od lasu. Od ludzi już uciekliśmy, drapieżnikom już prawie się wymknęliśmy. Nie zwolniliśmy. Teren znów zaczął się fałdować, wybiegliśmy na wzgó-rze.

I wtedy ich zobaczyliśmy. Obce konie. Dokładnie to stado, które uciekało dzień wcześniej przed ludźmi. Stali kilkanaście metrów dalej. Zatrzymaliśmy się niemalże w miejscu. Oni też nas dostrzegli. Patrzyliśmy na siebie, nie bardzo wiedząc co zrobić. Obie grupy były mocno zaskoczo-ne. Ojciec prychnął złowrogo. Zauważył w tle tych trzech, którzy zaatakowali go jakiś czas temu. Już myślałem, że Bułany każe nam zawracać, gdy nagle zobaczyłem ruch wśród nieznajomych. Spomiędzy koni wyszedł ogromny, siwej maści ogier. Kroczył spokojnie, pewny siebie. Zarżał, wzywając przywódcę naszego stada i ruszył dalej.

Ojciec potrząsnął grzywą i wyszedł na przód. Pisnąłem przestraszony. Bałem się o niego. Spojrzał jednak na mnie uspokajająco. Wszystko będzie dobrze, zdawał się mówić. Przyglądałem się wszystkiemu w napięciu. Przewodnik nie wahał się ani na moment.

Zrobiło się już prawie ciemno i wietrznie. Oba konie powoli zbliżały się do siebie. Ich grzy-wy powiewały lekko, oczy błyszczały charyzmą. Ojciec w końcu zszedł ze zbocza, Siwek dotarł do podnóża. Spotkali się. Patrzyli na siebie nieufnie, choć żaden nie wykazywał wrogości. Oboje nie chcieli zwady. Bułany zdawał sobie jednak sprawę z tego, że miejscowi mogą znać drogę powrotną. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że nam pomogą. Mustang wskazał łbem na horyzont. Siwek rozumiał, wiedział, że nie pasujemy do tego miejsca, że nie jesteśmy stąd. Pokręcił jednak łbem. Nie mógł po-móc.

Page 9: Soul: Mustang z dzikiej doliny 2 odc. 9

Tylko wiatr świszczał smutno. Rozczarowanie ogarnęło nasze serca. Czemu nie mogli nam pomóc? Spojrzałem bezradnie na matkę. Czemu? Ale nie wiedzieliśmy. Siwek popatrzył po naszym stadzie. Potem na swoje. Parsknął z rezygnacją. Wskazał łbem, żeby na razie za nim podążać. Miał nam zamiar pokazać, czemu nie może nam pomóc. Odwrócił się i ruszył do swojej grupy. Zatrzy-mał się jednak i spojrzał jeszcze na mojego ojca. Jego oczy mogły mówić tylko jedno. To nie będzie prosta przeprawa...