Top Banner
PISMO STUDENTÓW INFORMACJI NAUKOWEJ I BIBLIOTEKOZNAWSTWA TORUŃ PONIEDZIAŁEK, 14 CZERWCA 2010 r. NR 3/2010 (5)
16

Miedzy Regalami 5

Jun 26, 2015

Download

Documents

anat555
Welcome message from author
This document is posted to help you gain knowledge. Please leave a comment to let me know what you think about it! Share it to your friends and learn new things together.
Transcript
Page 1: Miedzy Regalami 5

PISMO STUDENTÓW INFORMACJI NAUKOWEJ I BIBLIOTEKOZNAWSTWA

TORUŃ PONIEDZIAŁEK, 14 CZERWCA 2010 r. NR 3/2010 (5)

Page 2: Miedzy Regalami 5

Pismo Studentów Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa Adres redakcji

87-100 Toruń, ul. Gagarina 13 a tel. 668 360 820

e-mail: [email protected]

Zespół redakcyjny: Joanna Edwarczyk, Paulina Kwiatkowska,

Piotr Rudera, Małgorzata Szymczyk, Milena Śliwińska, Tomasz Tarazewicz,

Anna Urbanek

Opiekun redakcji: dr Dorota Degen

Korekta:

Milena Śliwińska

Skład: Anna Urbanek

Nakład 250 egz.

MIĘDZY REGAŁAMI CZERWIEC 2010 (5)

Słowo wstępne ______________________________________ 2

Czego nie lubi książka?________________________________ 3

Miniatury wydawnicze ________________________________ 5

Wywiad z „Adasiem” _________________________________ 6

Listy z ostem: Przeczytaj, bo jak nie..._____________________ 8

„Płeć? Sprawdzam!” __________________________________ 9

Uroki brytyjskiej fantasy______________________________ 10

Tomasz Beksiński ___________________________________ 11

Zabij swoich idoli! __________________________________ 12

Recenzja: Spoon „Transference” _______________________ 15

Filmowa Top/Antylista _______________________________ 16

Spis treści

Nastąpił po 4, poprzedza 6 Kolejne nasze redakcyjne małe święto, a że Polak to taki typ człowieka, który okazję do świętowania znajdzie zawsze, to i my ją oczywiście znaleźliśmy. Oto piąty numer MIĘDZY REGAŁAMI, ten prawdziwie jubileuszowy. Zapewne myślisz teraz szanowny Czytelniku: „oho, i zaczną się chwalić, podsumowywać”. Nic bardziej mylnego. Dobrze, może powiemy tylko tyle, że z każdym nowym nume-rem jesteśmy bogatsi w nowe doświadczenia (przeprawa przez biurokrację, prze-ciwności techniczne, złośliwość rzeczy martwych, nasze własne słabości) – chwa-limy sobie każde z nich. W poniższym numerze krążymy wokół bliskich nam zagadnień. Trzeba przyznać, że tym razem niezupełnie naukowych: znajdziecie tu nieco na temat muzyki, kinematografii, literatury i badań niekoniecznie rozsądnych. Ponadto przeczytacie wywiad z osobą, której żadnemu ze studentów inibi przedstawiać nie trzeba – z panem Adamem, bliżej znanym jako Adaś. I chyba polubiliśmy zesta-wienia, listy rankingowe – tym razem rzecz tyczy się filmów, które z jednej stro-ny wywarły na nas ogromne wrażenie, a z drugiej – te, które rozczarowały.

Piątą rocznicę ślubu zwyczajowo przyjęto nazywać drewnianą. Jak to się ma do naszej „rocznicy”? Nie wiem. Pałam tylko nadzieją, że nie nikt z Was, dro-dzy Czytelnicy, nie pokusi się o stwierdzenie, że jesteśmy jak drewno – sztywni.

Głos w imieniu Redakcji zabrała – Asia Edwarczyk

Page 3: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 3

Czego nie lubi książka?

Dla czytelnika, oprócz zawartości merytorycznej kupowa-nej książki, niemałe znaczenie ma jej szata graficzna oraz jakość wykonania oprawy. Czy zastanawialiście się kiedyś nad problemem nietrwałych opraw książkowych? Zapew-ne większość zna z autopsji to uczucie, kiedy nowo kupio-na książka nie wytrzymuje próby starcia z jej pierwszym czytel(przeciw)nikiem. Samo doświadczenie tego nieprzy-jemnego uczucia prawdopodobnie nie skłoniło Was do przeprowadzenia eksperymentu nad czynnikami decydują-cymi o nietrwałości danej książki, ale znaleźli się śmiałko-wie, którzy dokonali badań eksperymentalnych, polegają-cych na wyrywaniu arkusza z warstwy klejowej grzbietu książki. Tak, tak – badacze z Zakładu Technologii Poli-graficznych Instytutu Mechaniki i Poligrafii Politechniki Warszawskiej – Georgij Petriaszwili oraz Yuriy Pyryev w związku z występującymi różnicami w pomiarach na różnych typach maszyn, postanowili przebadać wpływ kąta otwarcia książki na wytrzymałość jej oprawy. Moim celem jest przybliżenie metodologii oraz wyników oma-wianych tu badań, które w zamyśle badaczy mogą przy-czynić się do podniesienia wytrzymałości produkowanych w drukarniach książek, łączonych przy pomocy kleju.

Jak piszą autorzy omawianego tu raportu ba-dawczego – pośród różnych znanych w przemyśle poligra-ficznym sposobów oprawiania, można wydzielić trzy najbardziej rozpowszechnione: szycie wkładów nićmi, drutem i łączenie klejowe. Proces szycia wkładów nićmi wykorzystywany jest przy wytwarzaniu opraw o wysokiej wytrzymałości, które przetrwają próbę kontaktu z czytel-nikiem przez długi okres intensywnego użytkowania. Oprawy takie charakteryzują się bardzo dobrą otwieralno-ścią, ale koszt ich wytworzenia jest niestety dość wysoki. Natomiast technologia szycia drutem spośród wymienio-nych metod – jest najtańszą, jednak stosuje się ją przeważ-nie przy produkcji cienkich broszur i folderów. Klejowego wkładów książek jest obecnie najszerzej stosowaną tech-nologią oprawiania w przemyśle poligraficznym. Niestety – jak pokazuje doświadczenie każdego z nas, a także uzy-skane wyniki badań – w odróżnieniu od wkładów szytych nićmi, oprawy łączone klejowo charakteryzują się mniej-szą wytrzymałością i gorszą otwieralnością. Podstawy teoretyczne badania Autorzy omawianego badania przytaczają argumenty wskazujące na słuszność – wydawałoby się banalnej – ich tezy, że na wytrzymałość oprawy wpływ ma kąt otwarcia książki. Szczegółowo omawiają czynniki wpływające na trwałość opraw klejonych, która – jak podają – „zależy od wielu czynników: grubości i struktury papieru, typu użytego kleju i jego lepkości podczas oprawiania, rodzaju stosowanej okładki, parametrów obróbki grzbietów, wa-runków suszenia oraz prasowania”. Zmienność parame-trów w procesie oprawiania, obróbka wkładów składają-cych się z różnych rodzajów papierów, szczególnie po-

wlekanych – jak podają autorzy – sprawdzają kwalifikacje najlepszych operatorów maszyn. Oczywiście są pewne opracowane zalecenia technologiczne, ale zdarzają się przypadki, gdy dokładne przestrzeganie tych zaleceń nie gwarantuje otrzymania opraw o wysokich parametrach wytrzymałościowych. Wszystko to przemawia za tym, że cały ciężar odpowiedzialności leży na operatorach maszyn oprawiających. Wytwarzanie najwyższej jakości opraw niejednokrotnie porównuje się z „dziełem sztuki”. Nowa sytuacja na rynku wymaga dobrej współpracy i wzajemne-go porozumienia się pomiędzy wydawcą a drukarzem. Dotyczy to również porozumienia się na płaszczyźnie wytrzymałości opraw łączonych klejowo. „Ocena wytrzy-małości opraw jedynie w oparciu o brak reklamacji i do-świadczenie, przy zastosowaniu „ręcznych” metod jest całkowicie subiektywna, niepowtarzalna i nie stanowi żadnej podstawy do jakichkolwiek porównań. Do ozna-czeń za pomocą specjalistycznej aparatury pomiarowej wytrzymałości opraw łączonych klejowo stosowane są różne metody: sposób Pull Test, czyli wyrywania poje-dynczej kartki oraz Flex Test – test na kartkowanie. Bada-nie na wyrywanie kartki polega na określeniu wartości siły obciążającej kartkę oprawy, przy której nastąpi wyry-wanie kartki (Rys. 1)”.

Rys. 1. Schemat przeprowadzenia badania na wyrywanie kartki metodą Pull Test Za wynik ostateczny wytrzymałości na wyrywanie kartek przyjmuje się średnią wytrzymałość z poszczególnych prób w przeliczeniu na długość linii grzbietu, obliczoną w N/cm. Aby sprawdzić czy oprawa spełnia wymagania wytrzyma-łościowe, uzyskane wartości porównuje się z wartościami granicznymi. W Polsce, zgodnie z normą BN-89/7451-07, zaproponowano podział opraw łączonych klejowo na czte-ry grupy wytrzymałościowe: I grupa – są to oprawy złożone, grubością od 3 do 30 mm i okresie intensywnego użytkowania 3 lata; wytrzymałość na wyrywanie powinna być nie mniejsza niż 9 N/cm, a wytrzymałość na kartkowanie – nie mniej niż 2000 kart-kowań. II grupa – są to oprawy proste, grubością od 3 do 20 mm

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 4: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 4

i okresie intensywnego użytkowania nie mniej niż jeden rok; wytrzymałość na wyrywanie powinna być nie mniej-sza niż 7 N/cm, a wytrzymałość na kartkowanie – nie mniej niż 1000 kartkowań. III grupa – są to oprawy proste o okresie intensywnego użytkowania poniżej jednego roku; wytrzymałość na wy-rywanie powinna być nie mniejsza niż 5 N/cm, a wytrzy-małość na kartkowanie - nie mniej niż 600 kartkowań. IV grupa – są to oprawy proste druków jednorazowego użytku; wytrzymałość na wyrywanie powinna być nie mniejsza niż 4 N/cm, a wytrzymałość na kartkowanie – nie mniej niż 200 kartkowań. Ponieważ do tej pory nie zostały ustalone międzynarodo-we europejskie standardy określające wytrzymałość opraw, w każdym kraju stosuje się inne normy. Obecnie na rynku dostępne są różne urządzenia, przeznaczone do oceny wytrzymałości opraw metodą Pull Test. Urządzenia pomiarowe są niezwykle proste w obsłudze, pozwalają na szybkie testowanie opraw w warunkach produkcyjnych. Niestety, wszystkie urządzenia różnią się konstrukcyjnie oraz parametrami testowania opraw, co skutkuje różnymi wynikami badań wytrzymałości tych samych opraw zba-danych na różnych aparatach testujących. Jednym z naj-ważniejszych parametrów wpływających na wynik wytrzymałości książki jest kąt otwarcia oprawy podczas wykonania badania wyrywania arkusza. W dostępnych na rynku aparatach testowych oprawa podczas badania może być otwarta z różnymi kątami – od 80° do 180°, co wpły-wa na końcowy wynik pomiaru. Celem autorów omawia-nego badania było określenie wpływu kąta otwarcia opra-wy na średni wynik wytrzymałości książki. Wyniki badań Do wykonania badań eksperymentalnych autorzy wyko-rzystali aparat Martini Tester, który posiadał zmodernizo-wany systemem mocowania opraw. Zmodernizowana konstrukcja stołu pomiarowego umożliwiła przeprowa-dzenie badań wyrywania kartek z kątami otwarcia opraw α = 60°, 80°, 100°, 120°, 140°, 160° i 180 °. W celu reje-stracji przebiegu wyrywania kartki z grzbietu oprawy sys-tem pomiarowy aparatu testowego został wyposażony w czujniki podłączone do komputerowego układu pomia-

rowego zbudowanego z modułów elektronicznych produ-kowanych przez firmę National Instruments (USA). Sy-gnał pomiarowy był rejestrowany za pomocą programu komputerowego LabView SignalExpress, a uzyskane dane były opracowywane przez program DIAdem. Badania wykonano w trzech niezależnych seriach badawczych. W każdej serii, przy różnych kątach otwarcia książki, zba-dano wytrzymałość 140 opraw wykonanych z różnych rodzajów papieru i zaklejonych klejem termo topliwym. Na poniższym wykresie zaprezentowano wpływ kąta otwarcia na wytrzymałość klejowej oprawy.

Rys. 5. Wpływ kąta otwarcia oprawy na wytrzymałość klejowego połączenia przy badaniu Pull Test

Z powyżej zamieszczonego wykresu wynika, że kąt otwarcia oprawy ma znaczny wpływ na wynik oceny wy-trzymałości sklejonej książki. Uzyskane wyniki badań eksperymentalnych umożliwiają uwzględnienie wpływu kąta otwarcia oprawy na wytrzymałość opraw, podczas badań na różnych maszynach testujących. Wyniki badań eksperymentalnych potwierdziły wnioski z wyników badań teoretycznych oceny wytrzymałości opraw, które ci sami badacze przeprowadzili w 2008 roku. Sprawozdanie z raportu badawczego pt. Badania eksperymental-ne wyrywania arkusza z warstwy klejowej grzbietu książki. Pełna wersja raportu dostępna na stronie internetowej kwartalnika Acta mechanica et automatic, w numerze 3/2009: http://www.actawm.pb.edu.pl/vol3no3/PETRIASZWILI_PYRYEV.pdf

Piotr Rudera

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Kadr z filmu „Harry Potter i kamień filozoficzny”. Tak zareagowała społeczność książek na zaprezentowane badania.

Page 5: Miedzy Regalami 5

Miniatury wydawnicze

Rzecz o tym, czy rozmiar rzeczywiście ma znaczenie…

Wydawanie książek w niewielkim formacie nie jest zjawi-skiem nowym, chociaż na polskim rynku wydawniczym, powszechne stało się niecałe sto lat temu. Na innych ob-szarach ich obecność – zgodnie z ustaleniami Mieczysła-wa Więcławka – datowana jest już na czasy Cycerona, który w swojej relacji twierdził, że widział „Iliadę” miesz-czącą się w łupinie orzecha… Wydawałoby się, że to nie-możliwe, ale jednak! Biorąc pod uwagę przeciętną średni-cę orzecha włoskiego (zakładam, że taki miał na myśli Cyceron), która wynosi ok. 2–3 cm, to niemożliwe staje się niemal realne. Na dowód tego przytoczyć można roz-miary najmniejszej książki, za którą uznaje się list Galile-usza wydrukowany w 1896 roku w Padwie. Jego wymiary liczą mniej więcej tyle, co średnica monety 50 gr (13,5 mm), a dokładnie list ten mierzy 16 × 11 mm.

Wydawanie książek w miniaturowych rozmia-rach dowodziło opanowania sztuki rzemieślniczej przez kopistów, introligatorów, drukarzy. Wykonanie niewiel-kich rozmiarów książki było zadaniem, z którym musieli się zmierzyć m.in. uczniowie na egzaminach cechowych, ale znane są również przypadki wytwarzania ich na wła-sne potrzeby przez bibliofilów. Wiele, z tak powstałych, miniatur stanowi dziś unikatowe egzemplarze.

Przykładem świadczącym o popularności książek w formacie „mini” jest kolekcja tzw. elzewirów. Nazwą tą określane są przede wszystkim druki najmniejszych for-matów, w których edycji i upowszechnianiu w Europie specjalizowała się rodzina Elzewirów. Wśród znacznej liczby wydanych przez nich publikacji, znajduje się, szczególna dla rozważań nad formatem książek, seria wy-dawnicza tzw. republik. W okresie od 1625–1649 roku zostały wydane w tej serii 35 publikacje encyklopedyczne, które dotyczyły m.in. historii, geografii, czy też sytuacji społeczno-politycznej wielu państw europejskich, afry-kańskich oraz azjatyckich.

Wydawanie miniatur w Europie w XX wieku, przed II wojną światową, był stosunkowo sporadyczne. Mimo wszystko na uwagę zasługuje przesy-cona ideologicznym ciężarem publikacja z 1924 roku, wydana w Związku Radziec-kim przez Włodzimierza Majakowskiego pt. Władimir Iljjicz Lenin, której wymiary wynoszą 16 × 16 mm i niewiele ustępują wymiarom książki uznawanej za najmniej-szą z dotychczas wydanych. Na polskim rynku wydawniczym w latach międzywo-jennych miniaturowe wydania ukazały się np. w serii „Biblioteczka Sapho”, która opracowana została przez firmę edytorską Sapho z Warszawy. Szereg miniatur ukazał się w Wilnie, w którym działało wydawnic-two Biblioteczka Miniatury. W okresie po-wojennym na rynku wydawniczym, oma-

wianej formy książki, nastąpiła stagnacja, która oznaczała małą liczebnie produkcję, nastawioną na wydawanie pu-blikacji głównie o charakterze religijnym lub kalendarzo-wym. Okres ożywienia w rynku miniatur nadszedł wraz z rozpoczęciem ukazywania się serii „Poeci Polscy” w 1959 roku przez wydawnictwo Czytelnik. Pod koniec lat 70-tych popularność wśród małych form książkowych znacznie się zwiększyła za sprawą Wydawnictw Arty-stycznych i Filmowych, których nakładem ukazała się seria składająca się z miniatur, w których publikowano rozmaite gatunki literackie. Publikacje bardzo starannie wydane , których wymiary oscylowały między 60–70 mm × 100–110 mm. Tylko w ramach tej serii ukazało się 99 książek! Z kolei opierając się na obliczeniach wcze-śniej przywoływanego Więcławka, w latach 1959–1991 na polskim rynku wydanych zostało łącznie 261 publikacji książkowych uznawanych za miniaturowe, w 34 wydaw-nictwach. Poezja zdecydowanie dominuje w małoformato-wych edycjach. Według szacunków Więcławka ten rodzaj literacki stanowi połowę wydanych miniatur z literatury. Tuż po niej są opracowania zaliczane do prozy, a w nich krótkie opowiadania, mikropowieści, fraszki, czy afory-zmy.

Wiele spośród istniejących w obiegu miniatur, stanowi potencjalny przedmiot zainteresowania bibliofi-lów, ale też czytelników, którzy oprócz treści książki, dostrzegają także jej zewnętrzny aspekt – jakim jest opra-wa, czy forma. Miniaturowe wydania z literatury, wcho-dzące w skład homogenicznych pod względem szaty gra-ficznej serii np. „Poeci Polscy” Czytelnika, czy „Antologia Nowej Poezji Polskiej” Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, mogą spełniać rolę chociażby ciekawego uzupełnienia domowej biblioteczki, których kolekcjono-wanie gorąco polecam każdemu czytelnikowi.

Piotr Rudera

MIĘDZY REGAŁAMI 5

NAUKA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 6: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 6

A.E.: Jak Pan wpadł na pomysł otwarcia „Adasia”? Pan Adam: Ten bar już tu istniał, generalnie. Z właści-cielami była rotacja. Ostatecznie osoba przede mną musiała go oddać, bo zwyczajnie nie miała klientów. Bar nie był czynny w dogodnych godzinach. W menu nie było tego, co by wszyscy chcieli. No i tak to się skończyło. A.U.: Nie było kanapek? Pan Adam: Nie było. Kanapki były na żądanie. A u mnie nie ma kanapek, jak ich nie ma. A.E.: A jak długo już tu Pan pracuje? Pan Adam: Osiem lat. A.E.: No to ładnie. A.U.: Załapałyśmy się... A.E.: Dokładnie. To całe moje pięć lat studiów... Pan Adam: No. Pięć i trzy. Z tamtych... A.E.: Rozumiem. Pan Adam: ...młodzieńczych.

A.E.: Okej.. Wiele osób prosiło, aby Pana zapytać o sekret kanapek. Dlaczego idą one jak prawdziwe „ciepłe bułecz-ki”. Pan Adam: Aaa... Bo to jest sekret. Nie, to specjalnie mi robią te kanapki... Nie, bułki. Bułki są robione spe-cjalnie. A.U.: Przez skrzaty? A.E.: Normalnie chyba nie można kupić takich dużych bułek? Pan Adam: No można... A.U.: Można, ale są takie napompowane i niesmaczne... A.E.: Dobrze, a co się u Pana najlepiej sprzedaje? Co jest najbardziej „chodliwym towarem”? Oprócz tych bułek, kanapek. Pan Adam: Praktycznie wszystko. A.E.: Aha, czyli nie ma takich rzeczy... Pan Adam: Nie, nie. Nawet jest tak, że jak czegoś nie ma, to potrafią wyjść z kolejki. „Nie ma? To dziękuję”. Próbowałem coś takiego zrobić, że na przykład w po-niedziałek mielone, schabowe i coś tam, we wtorek znów coś innego – dekadówkę taką. Nie wypalało. No, może jakby było mniej ludzi, to tak. A, to ja jeszcze proszę, jak to tam pójdzie na górę, o powiększenie tego baru przede wszystkim. A.E.: Dobra. A.U.: Dobra. Pan Adam: To ja proponuję tak: zlikwidować czytelnię czasopism na parterze... A.U.: Nie! Ja tam mam randki z panią Jolą! Pan Adam: A co mnie to obchodzi? No... I na dole dla vipów... A.E.: Rozumiem… Zaskakuje Pan dobrą pamięcią, tym, że najczęściej kojarzy Pan, co kto kupuje i nawet imiona Pan pamięta... Pan Adam: Nawet... Jak będziecie miały tyle lat, co ja, to też będziecie pamiętały. A.U.: Albo już nie. Ja jak będę miała tyle lat... Już teraz muszę wszystko zapisywać.

„Bo jecie te bułki z masłem! Z margaryną trzeba jeść” Wywiad z „Adasiem”

ROZMOWY MIĘDZY REGAŁAMI

Czas akcji: trzynastego, nie w piątek, a w czwartek – deszczo-wy czwartek, bo jakżeby inaczej miało być w to-ruńskie juwenalia Miejsce akcji: Bar Adaś (na piśmie nigdzie nie potwierdzono tych informacji, ale jest to niekwestionowanie najczęściej odwiedzany bar przez studentów infor-macji naukowej i bibliotekoznawstwa); trzeci sto-lik po prawej, pod oknem Osoby dramatu: Pan Adam we własnej osobie z kubkiem kawy; wysłanniczki MR – Ania i Asia (nieuzbrojone) Informacje dodatkowe: rozmowa mocno niekontrolowana, suto zakrapia-na niekontrolowanymi wybuchami śmiechu, szczerymi wybuchami…

Page 7: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 7

A.E.: Bo nasze pokolenie się ogólnie szybciej starzeje. Mamy gorszą pamięć... Pan Adam: Bo jecie te bułki z masłem! Z margaryną trzeba jeść. A.E.: Ale Pan robi z masłem. To też jest sekret. Pan Adam: Z masłem. No bo tak jest, że u mnie musi być tak po niemiecku. Wszystko jednakowo. Niech to będzie „piii!”, ale jednakowe. No i żeby to jakoś wyglą-dało. Są bułki i bułki, są kanapki i kanapki, jest jedze-nie i jest jedzenie. A pamięć? Pamięć... Mam taką pa-mięć fotograficzną po prostu. Zobaczę, to zapamiętam. A.E.: To jest fajne, bo nie czujemy się tutaj anonimowi. A wracając jeszcze do Pana pamięci, ciekawa jestem, jakie jest Pana zdanie o tych, których codziennie Pan widzi. Jacy według Pana są studenci? Pan Adam: Różni. Jak wszyscy ludzie. A.E.: A bibliotekarze? Pan Adam: Też różni. Bardzo różni. A.E.: Bardziej różni niż studenci? Pan Adam: Tak, bardzo... A.E.: Okej... Ile osób z Panem współpracuje? Pan Adam: Ze mną? Ze mną ile pracuje. Ja współpra-cuję z żoną... A.E.: Dobrze... To ile osób z Panem pracuje? Pan Adam: Są tam jeszcze dwie-trzy kobitki. Dwie-trzy, zależy jak potrzeba. Dobrze by było, jakby było więcej, ale nie ma miejsca, żeby więcej ludzi przyjąć. Można by tak zrobić, żeby jeszcze jedna osoba miała dodatkowe miejsce pracy, ale takie są warunki, jakie są. A.E.: A w ogóle kto wymyślił, żeby bar nazywał się „Adaś”? Abstrahując od imienia... Pan Adam: No Adaś! Nie, ale poważnie. Kiedyś mia-łem sklep i się nazywał „U Marcina”, z tego powodu, że mój syn to Marcin. Ale teraz mówię: Nie, idę na całość. Biorę to na siebie. A.U.: Ale dzięki temu powstają nowe dowcipy studenc-kie. Pan Adam: Tak? A.U.: Mhm. „Co chcesz z Adasia?” „Nereczki”. Pan Adam: Może flaczki? Bo są. A.U.: Takie wersje też były...

Pan Adam: Bo flaczki są... To znaczy na razie nie ma i nie będzie. Za ciepło. Staramy się trochę to dopasowy-wać, zrezygnujemy z czegoś jak się zrobi ciepło. Zoba-czymy jak z zupami. Na razie zupy są. Schodzą, jest okej. Bo to ciężko wyczuć. Tutaj to w ogóle... Dzisiaj tak samo: Ile bułek? Tyle. Nie, za dużo. Za mało. Bie-rzemy jak ostatnio. A.E.: No właśnie. Jestem ciekawa, ile tak standardowo zamawia Pan bułek? Pan Adam: Powiem tak: sto i trochę. To różnie. Zależy od dnia. W czwartki to jest tak, że czasami nawet zo-stają bułki. Dzisiaj akurat nie, nie wiem czemu. Tutaj to jest loteria. Albo do dziesiątej, do dwunastej, do pierwszej, a czasami cały dzień. Nie ma reguły. A.E.: Dobrze, z mojej strony chyba wszystko... A.U.: Dlaczego kura przeszła przez drogę? Pan Adam: No a gdzie miała iść? A.U.: Rozumiem, okej. A.E.: To my dziękujemy bardzo. <Pytanie o autoryzację> Pan Adam: Nie, to jest ciekawsze, jak się już czyta wy-drukowane. Jak się to widzi nie wcześniej niż wyjdzie, to lepiej. Więcej sprawia radości. Już mam jeden arty-kuł, z „Nowości”. A.E.: Ale też wywiad? Pan Adam: Nie, ktoś zrobił za mnie wywiad. Ktoś mnie opowiedział... A w ogóle czyj to pomysł? Pani Degen? A.E.: Nie. A.U.: Nie, nie. Pan Adam: Nie? Nie Dorotki? Oj, tam czuję nosa... Bo ona coś tam redaguje też z wami, tak? A.E.: Tak, jest opiekunką koła. A.U.: Ale jak zobaczy, to się ucieszy... Pan Adam: Na pewno. A tak na zakończenie powiem, że bar trzeba pokochać. No nie tylko bar, bo swoją pracę trzeba pokochać. Bo jak się nie kocha, to nic z tego nie będzie. A.E., A.U.: Dziękujemy serdecznie za rozmowę

Od Redakcji: wywiad jest literalnym przedrukiem z rozmowy

ROZMOWY MIĘDZY REGAŁAMI

Page 8: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 8

Spotkałam się ostatnio, podczas moich niekończących się wycieczek po internetowych zagajnikach (w dżungle i tajgi się nie zapuszczam, za stara na to jestem), na cieka-we stwierdzenie, które, mogę się założyć, miało na celu zrujnowanie mojego, ciężko budowanego od lat, wizerun-ku. Przeczytawszy je, zamknęłam przeglądarkę i sięgnę-łam po paczkę chusteczek, nie usiłując nawet walczyć ze łzami, zdradziecko zbierającymi się za mymi powiekami. Poczułam, jakby cały świat i moje dobre mniemanie o sobie nagle implodowały, a niebo spadło mi na głowę. I jak tu się przygotowywać do sesji? Straszliwe owo zdanie brzmiało: „Jeśli nie prze-czytałeś tych książek, nie możesz się już więcej nazywać molem książkowym” i towarzyszyło liście „1001 książek, które musisz przeczytać przed śmiercią”. Sprawdziłam: przeczytałam z nich dokładnie 56, w tym sporą część sta-nowią powieści Jane Austen i inne XIX-wieczne. Z XXI wieku - jedna, osamotniona „Pokuta” Iana McEwana. Na Iluvatara, czy to oznacza, że jestem godną pożałowania analfabetką? Czy pozostaje mi jedynie posypać głowę popiołem i zakopać się pod kocem, by nadrobić zaległo-ści? Wizja, pomijając część „kopciuszkową”, całkiem kusząca, ale czy naprawdę jest sens przejmować się takimi listami? W tym przypadku wyboru pozycji dokonali angiel-scy i amerykańscy „znani krytycy, wykładowcy akade-miccy i dziennikarze”, im więc zawdzięczamy nieobec-ność jakiegokolwiek (!) dramatu Szekspira. Zamiast tego mamy moralny obowiązek zapoznania się z pełnym wyda-niem „Księgi tysiąca i jednej nocy”, przesyconych eroty-zmem i brutalnością, czy też z fascynującą i nieprzewidy-walną jak fabuła dobranocki „Księżną de Cleves” Marii de la Fayette. Nie chcę być jednak niesprawiedliwa - ta lista jest jedną z lepszych, a proszę mi wierzyć, że zapo-znałam się już z kilkudziesięcioma. Nawet Polska ma na niej swoją reprezentację, co naprawdę rzadko się zdarza. Ludzie całego świata powinni zatem spędzić kilka uro-czych wieczorów, czytając „Quo vadis” i „Solaris”. Przejdźmy jednak do innych zestawień, gdyż z całą pewnością będzie to podróż niezwykle pouczająca. Pierw-szy przystanek: „1000 powieści, które każdy musi prze-czytać”, w tym „Władca much” i „Proces”. Wybory niby oczywiste, dlaczego jednak pozycje te znalazły się w dzia-le „Science fiction and fantasy”, twórcy jedyni raczą wie-dzieć. Wiem jednak teraz, że nie mam prawa żyć bez od-dania się uważnej lekturze „Przeminęło z wiatrem” czy „Jane Eyre”. Ba, konia z rzędem temu, kto zaciągnie do tychże książek przeciętnego studenta płci męskiej, który też przecież musi je przeczytać! Nic to, dla niego zawsze zostaje „Jurassic Park” i „Cassino Royale” (cała stadnina to za mało dla osoby, która zdołałaby mnie do nich zmu-sić).

Ciekawie wyglądają listy „krytyków, naukowców i dziennikarzy” w porównaniu z wyborami czytelników. BBC w 2004 roku przeprowadziła badania ankietowe wśród Brytyjczyków, którzy mieli podać najlepsze, ich zdaniem, powieści. Wynik? „Władca pierścieni”, wszyst-kie dotychczas wydane tomy „Harry’ego Pottera”, „Kubuś Puchatek”, „Mroczne materie” Pullmana, „Opowieści z Narnii”, Dickens, Austen, Salinger, Carroll, Dahl... Mu-szę przyznać, że ta lista budzi we mnie pozytywne emo-cje: znam wszystkie wymienione na niej pozycje! Cóż, widocznie mam plebejskie gusta i daleko mi do wyrafino-wania elit literacko-krytycznych. Nic jednak nie dorówna mojemu ulubionemu ze-stawieniu, które w samych swoich założeniach jest tak kuriozalne, że... Pozwolę sobie przedstawić: oto „1001 książek dziecięcych, które powinieneś przeczytać zanim dorośniesz”. Jako osoba, której ten nakaz już nie dotyczy, pozwolę sobie opuścić wymienianie tytułów, gdyż liczba ich mówi sama za siebie. Może tylko jeden: „The Cat in the Hat”. Tej książce zawdzięczam bowiem jedną z naj-sympatyczniejszych scen w drugiej części filmowej „Rodziny Addamsów”, choć wydaje mi się, że nie jest to taka wizja książki, jakiej pragnąłby jej autor... Inna lista poleca za to dwunastolatkom „Wichrowe wzgórza” na zmianę z „Małymi kobietkami”, a ośmiolat-kom prawdziwą wersję „Baśni” Grimmów (tak, tę, w któ-rej Czerwony Kapturek zjada ciało Babci i pije jej krew) oraz „Małą księżniczkę”. Czy tylko w mojej opinii coś tu się nie zgadza? Choć może ktoś, kto w wieku lat dziesię-ciu pochłaniał z wypiekami na twarzy i koszmarami po nocach „Wiedźmina”, nie powinien wypowiadać się na temat doboru lektur dla dzieci. Jaki jest więc sens tworzenia tych list i w jakim celu niektóre jednostki się nimi zaczytują? Cóż, muszę przyznać, że przyjemnie jest móc „odhaczyć” kolejną po-zycję i widzieć, z iloma ciekawymi historiami możemy się jeszcze zapoznać. Cytując prof. Dunina, Jeśli przyjąć, że pilny, tradycyjny czytelnik poznający dzieła od deski do deski będzie czytał jedną książkę dziennie, to obliczono, że gdyby czynił to regularnie od 15. do 75. roku życia, może przeczytać ok. 22 000 tomów. A przed każdym z nas stoją wielomilionowe księgozbiory. Poza tym: co jest milszego niż krytykowanie cudzych wyborów?

Anna Urbanek P.S. „Księżna de Cleves” ma jednak pewien urok. Otóż książę de Cleves, leżąc na łożu boleści, wytyka żonie jej urojone zbrodnie (długa historia, nie będę opowiadać), po czym: Chciał mówić dalej, ale niemoc odjęła mu głos. Pani de Cleves przywołała lekarzy, znaleźli go niemal bez życia. Kwękał mimo to jeszcze kilka dni, wreszcie umarł z cudownym męstwem.

Listy z ostem Przeczytaj, bo jak nie...

ROZWAŻANIA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 9: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 9

„Gender? Check!” – to anglojęzyczna wersja nazwy wy-stawy, którą można było zobaczyć w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie w dniach 20 marca-13 czerw-ca. Jej pełny, polski tytuł brzmiał: „Płeć? Sprawdzam! Kobiecość i męskość w sztuce Europy Wschodniej”. Nie czytając nic wcześniej na jej temat, żeby nie wyrabiać sobie już na początku opinii, budynek Zachęty opuściłam z nieskrywanym dylematem – podobało się czy nie? Pierwszy zawód miłosny Stwierdzenie, że jestem fanką, to może za dużo, ale okre-ślenie „lubię plakaty propagandowe”, zawiera dużą część prawdy. I właśnie z racji na wspomniane plakaty wystawa przede wszystkim mnie zachęciła (abstrahując od nazwy galerii!). Już miałam przed oczyma słynne „kobiety na traktory!”… Owszem, pojawiło się kilka obrazów w tym stylu, m.in. Dalej, dziewczęta! (Mihalis Kornetskis, Ło-twa), ale był to dla mnie zaledwie przedsmak, przystawka – chciałam więcej. Okazało się, że gospodarz nie był przy-gotowany na dokładkę. Trudno. Drugi zawód miłosny Mimo wszystko brnęłam dalej w zwiedzaniu/oglądaniu (chociaż pani ochroniarz usilnie chciała mnie zniechęcić, upominając, że według niej, pod-chodzę za blisko!).

To, co określa się mianem sztuki współcze-snej nigdy do mnie specjalnie nie przemawiało. Po-wiem inaczej – ja tej sztuki najzwyczajniej w świecie nie rozumiem. Nie ukrywam, że również i w Zachę-cie znalazło się sporo takich dzieł, na które patrzyłam i myślałam: ale o co chodzi? dlaczego? I nie piszę tego w odniesieniu do przytłaczającej ilości nagich piersi, penisów czy wagin we wszelakich kombina-cjach i przeobrażeniach (czasem bardzo, bardzo do-sadnych czy brutalnych). Nie! Niektóre prace były dla mnie po prostu sztuką dla sztuki – i takie zapewne było/jest ich przeznaczenie. Nowa miłość lekarstwem na starą Okazało się jednak, że wśród ponad 300 prac, znala-zły się i takie, które skłoniły mnie do dłuższego za-trzymania. Myślę, że to właśnie dzięki nim moje uczucia odnośnie tej wystawy były tak mieszane. W konfrontacji z dziełami, których nie rozumiałam, one zachwycały swoją oczywistością, szokowały. Wśród nich między innymi tryptyk Katarzyny Górnej – Madonny czy łoże sułtana – położenie się na nim było prawdziwym obcowaniem ze sztuką... miłosną.

Był to dla mnie ten rodzaj wystawy, obok której nie można przejść obojętnie. Budzi w odbiorcy wiele emocji – czasem sprzecznych, ale zawsze emocji. Trochę faktów po fakcie Wystawa „Płeć? Sprawdzam! Kobiecość i męskość w sztuce Europy Wschodniej” była pierwszym przeglą-dem sztuki wschodnioeuropejskiej poświęconej problema-tyce ról płciowych od lat 60-tych ubiegłego wieku. Jej kuratorka – Bojana Pejić przygotowała dla zwiedzających ekspozycję obejmującą, jak już wspomniałam, ponad 300 prac, 200 autorów (malarstwo, rzeźba, instalacje, fotogra-fia, plakat, filmy i wideo). Całość wystawy podzielona była na trzy części: Socjalistyczna ikonosfera, Negocjo-wanie przestrzeni osobistych oraz Postkomunistyczne obrazy płciowe. Jej głównym celem było prześledzenie przemian, jakim ulegały w sztuce stereotypowe wyobraże-nia na temat ról kobiet i mężczyzn.

Asia Edwarczyk

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Kazali sprawdzić, to sprawdziłam!

Page 10: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 10

Matematycznie można by zapisać to tak:

,

Oczywiście o ile przyjmiemy, iż nie będziemy nadmierny-mi purystami w tej dziedzinie. Fascynujący ów zapis przedstawia nam ciekawą, choć może nieco kontrowersyj-ną tezę: jeśli za k przyjmiemy książkę, za Lr - Literaturę rozrywkową, zauważymy, iż możliwe jest istnienie książki należącej do tego gatunku, spełniającej jego założenia i będącej podobną do niego - lecz także stanowiącą coś więcej! Oto magia matematyki. Bowiem magia, Czytelniku, jest pojęciem niezwy-kle pojemnym i dobry pisarz potrafi wykrzesać z niej wie-le więcej niż tylko kolejną Kulę ognia czy Lodową strza-łę. Nie mówię, że jest to łatwe czy powszechne, tym nie-mniej od czasu do czasu udaje mi się natrafić na prozę oryginalną i świeżą. Przykładem takowej jest trzytomowa powieść Susanny Clarke, ukryta pod niewinnym tytułem: Jonathan Strange i pan Norrell. Jak stwierdziły już setki czytelników, tytuł dobrano nieprzypadkowo - skutecznie odstrasza on osoby niepowołane do sięgnięcia po po-wieść. Całkowicie słusznie - nie wyobrażam sobie nawet pożyczenia komukolwiek mojego egzemplarza! Poznaj Gilberta Norrella - zamkniętego w sobie mężczyznę w nieco już przywiędłym kwiecie wieku, „największego maga tej epoki”. Poznaj otaczający go świat - Anglię początków XIX wieku, imperialistycznie zwalczającą równie imperialistyczne zamiary Napoleona. Poznaj wreszcie jego świat - długie rzędy ksiąg na pół-kach własnej biblioteki i chorobliwą niechęć do jakichkol-wiek innych adeptów sztuki taumaturgicznej. Jonathana Strange’a jeszcze, Czytelniku, nie poznawaj, nie psuj so-bie niespodzianki...

Powieść można zaliczyć do fantasy historycznej, o ile je-steśmy w stanie wy-tworzyć sobie wystar-czająco obszerną jej definicję. W Anglii przetrwała bowiem magia, która oficjalnie pozostaje jednym z zajęć godnych dżen-telmena. Cóż, przy-najmniej czytanie o niej. Praktykowanie to już zupełnie co in-nego, wszak „robienie czegokolwiek” nie przystoi szanującemu

się obywatelowi. Tak też, choć magia nie zniknęła, a Uczone Towarzystwa Magów z chęcią, zapałem i pie-czołowitością zbierają składki członkowskie i wyprawiają bankiety, sztuka rzucania czarów popadła w niełaskę. Tym większym zaskoczeniem dla skostniałych środowisk magicznych był Gilbert Norrell, który nie tylko ośmielał się korzystać z magii na co dzień, ale wręcz uznawał teo-retyków za niegodnych tytułu maga! I szybko ich go po-zbawił... Gdy umiera narzeczona sir Pole’a, szanowanego polityka, Norrell wskrzesza ją, wykorzystując magię co najmniej niebezpieczną i nieprzewidywalną - przywołuje elfa. Pamiętasz wszak, Czytelniku, tę szlachetną rasę, pełną dobroci, miłosierdzia i piękna? Rozmiłowaną w muzyce, sztuce i wzdychaniu do księżyca? Dumną i nieco próżną? To teraz zapomnij o wszystkim oprócz ostatniego zdania. Cóż, „nieco próżne” też możesz wyrzu-cić z pamięci. Elfy u Clarke to stworzenia zupełnie nie-skomplikowane moralnie - po prostu nie mają moralności. W slangu gier RPG charakter taki zwykło się zwać cha-otycznym neutralnym, w języku ludzi normalnych - nie-okiełznanym, nieopanowanym i nieobliczalnym. Dlatego też Norrell, przywołując dżentelmena o włosach jak puch ostu, ściąga na siebie, ratowaną kobie-tę i wiele osób postronnych spore kłopoty, z którymi trud-no będzie mu się uporać, nawet z pomocą drugiego maga. Przyjdzie im sięgnąć do najgłębszych rezerw angielskiej magii, szukać odpowiedzi tam, gdzie nie zaprowadziłyby ich nawet najgorsze koszmary i zgłębiać tajemnice, któ-rych w normalnych warunkach nie odważyliby się tknąć nawet za cenę połowy królestwa. W dodatku zmagać się będą z złośliwymi pamfletami, niechęcią polityków, Na-poleonem (choć nie osobiście) i sobą nawzajem. I to wszystko bez zielonego pojęcia, z kim walczą! Nie bój się jednak, Czytelniku, że tempo akcji Cię przytłoczy, a wydarzenia będą sprintem zmierzać do me-ty. Nic bardziej mylnego! Będziesz smakował tę książkę powoli, wracając kilkakrotnie do najlepszych momentów, zaczytywał się w przypisach, zmieniał kilkakrotnie opinię na temat niemal każdego z bohaterów, irytował się nie-zmiernie, że są czasami tak mało spostrzegawczy, tak nieracjonalni, tak ludzcy. Urzeknie Cię precyzyjny, ma-giczno-realistyczny język, atmosfera przesiąknięta angiel-skim deszczem, zaczniesz dostrzegać litery na niebie, w układzie gałęzi i kamieni. Założymy się?

Anna Urbanek

Uroki brytyjskiej fantasy - Czy mag może zabić za pomocą magii? - spytał Strange’a lord Wellington. Strange zmarszczył brwi. Pytanie najwyraźniej nie przypadło mu do gustu. - Mag zapewne może - przyznał - lecz dżentelmen z pewnością nie powinien.

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Page 11: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 11

Tomasz „Nosferatu” Beksiński urodził się w 1958 roku w Sanoku. Już jako nastolatek interesował się muzyką, prowadził szkolny radiowęzeł. Od wczesnej młodości fascynowały go horrory i śmierć. Pierwszą nieudaną pró-bę samobójczą podjął w wieku 16 lat łykając proszki na-senne i odkręcając gaz. Dwa lata później rozwiesił w ro-dzinnym Sanoku klepsydry z własnym imieniem i nazwi-skiem oraz datą śmierci i pogrzebu, po to by obserwować reakcje zszokowanych mieszkańców. Studiował anglisty-kę na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, jednak nigdy nie ukończył studiów. Pomimo to, został cenionym tłuma-czem. Jego autorstwa są tłumaczenia list dialogowych filmów o Jamesie Bondzie, znacznej części twórczości grupy Monty Pythona, oraz obrazów takich jak Milczenie Owiec, Czas Apokalipsy, Ptasiek, Zabójcza Broń, Szklana pułapka i wielu, wielu innych.

W radiu zadebiutował w 1982 roku na antenie Trójki, a od 1985 w Programie Drugim Polskiego Radia prowadził swoją autorską audycję „Romantycy Muzyki Rockowej”, gdzie prezentował m.in. takich arty-stów jak: Ultravox, Joy Division czy Depeche Mode. W latach 90-tych powrócił do Programu Trze-ciego, a jego nocne audycje zyskały miano kultowych. Przybliżał słu-chaczom muzykę z gatunku new romantic oraz progresywny i gotyc-ki rock. Jako jeden z niewielu pre-zenterów samodzielnie tłumaczył teksty utworów. Współpracował również z magazynem „Tylko Rock”, dla którego pisał felietony i recenzje.

Pomimo sukcesów zawo-dowych, nigdy nie ułożył sobie życia prywatnego. Wielokrotne rozczarowania z powodu związków z kobietami podsumował w felietonie „Kobieta wąż”: Jedna czytelniczka zarzuciła mi niedawno, że widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie intere-sownej podłości. Zawsze starałem się szukać czegoś poza wymieniony-mi wyżej atrybutami i nigdy nie udało mi się trafić na nic warto-ściowego. Prawie zawsze kończyło

się to bólem serca i wieloletnią rekonwalescencją pod opieką Kruka z poematu Edgara Allana Poe, a także bó-lem głowy od papierosowego smrodu - dama bowiem nie wie, że z papierosem jest równie atrakcyjna jak z kapką wiszącą z nosa. Zbrzydło mi to wszystko do cna!

W swoich felietonach z cyklu „Opowieści z krypty” krytykował nie tylko kobiety, ale i całą otacza-jącą rzeczywistość: tłumaczenia filmów, ludzi szeleszczą-cych papierkami w kine, telewizję, hałasujących sąsia-dów, fachowców remontujących mu mieszkanie, rap, współczesny rock czy komputery i rozwój technologii. W ostatnim z tekstów zatytułowanym Fin de siècle, wy-mienił wszystko, dlaczego warto było żyć i zakończył słowami: Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać. Z radiowymi słuchaczami poże-gnał się słowami: To była ostatnia audycja w tym roku, a może ostatnia w ogóle.

24 grudnia 1999 ostatni raz odwiedził ojca, wró-cił do swojego mieszkania i za-dzwonił do wieloletniej przyjaciółki Anji Orthodox. Najprawdopodob-niej to z nią rozmawiał jako ostat-nią. Popełnił samobójstwo przyjmu-jąc dużą ilość leków. W testamencie przekazał swoją kolekcję płyt Pro-gramowi III Polskiego Radia, a po-siadane obrazy ojca Muzeum Histo-rycznemu w Sanoku. W 2009 roku zorganizowano w Sanoku festiwal „Love Never Dies, czyli dlaczego pamiętamy Tomka Beksińskiego”, w ramach którego odbyły się koncerty, projek-cje tłumaczonych przez niego fil-mów oraz wystawa. Do dziś pozo-staje w pamięci wielu słuchaczy jako jeden z najbardziej charyzma-tycznych prezenterów radiowych. Zamieszczone cytaty oraz zdjęcie po-chodzą ze strony internetowej poświę-conej Tomaszowi Beksińskiemu: kryp-ta.whad.pl, gdzie znajdują się artykuły jego autorstwa, natomiast zapisy audycji można odnaleźć pod adresem: tbmp3.prv.pl.

Paulina Kwiatkowska

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Tomasz Beksiński (1958–1999)

Dziennikarz muzyczny, prezenter radiowy, tłumacz, syn znanego malarza Zdzisława Beksiń-skiego. Charyzmatyczny i ekscentryczny. Minęło już ponad 10 lat od jego samobójczej śmierci,

a wciąż pozostaje w pamięci wielu słuchaczy.

Page 12: Miedzy Regalami 5

Nowojorska scena no wave

MIĘDZY REGAŁAMI 12

Nowy Jork, rok 1967. Era buntów studenckich, dzieci kwiatów, make love not war. Kiedy w świecie muzyki Bitlesi byli bogami, to protegowani Andy’ego Warhola, The Velvet Underground, chwycili swoje instrumenty, weszli do studia i dokonali defloracji rock’n’rolla. Koniec z pioseneczkami o romantycznej miłości, dość ukrywania narkotyków pod subtelnymi metaforami. Lou Reed i jego ekipa nie owijali w bawełnę: Venus in Furs była o sado-masochizmie (Taste the whip, in love not given lightly), I’m Waiting for the Man o czekaniu na dilera, a Heroin... wiadomo o czym ('Cause it makes me feel like I'm a man / When I put a spike into my vein). Muzycznie byli równie radykalni: połączyli rocka z muzyką awangardową: dy-sonanse, sprzężenia zwrotne, pierwotne rytmy, dekadencja. Po nich nic nie było takie samo. Ale ta his-toria nie jest o nich.

Rok 1978. Brytyjczyk Brian Eno (dla tych, któ-rym to nazwisko jest obce, jedno słowo: ambient) bawił wtedy w Nowym Jorku. Był świadkiem nowego zjawiska w muzyce, o którym wiedział, że nie przetrwa długo i jeśli się go nie udokumentuje, zostanie zapomniane. Zaprosił do studia cztery grupy i z nagranego materiału sporządził kompilację zatytułowaną No New York. To, co działo się w małych klubach SoHo i East Village, ukazało się świa-tu. No wave. Antymuzyka.

Ale najpierw… trochę o ekonomii. O ile ruch hippisowski wyrósł na niezadowoleniu z porządku społecznego i woj-ny w Wietnamie (mniej więcej), to punk miał również podłoże materialne. W latach 70-tych kraje takie jak Wiel-ka Brytania i USA przeżywały poważny kryzys ekono-miczny. Zamykano fabryki i kopalnie, mnóstwo ludzi zostawało bez pracy. Brak perspektyw, no future, te spra-wy. W tej atmosferze powstał punk (jako ideologia, ale jeśli chodzi o muzykę, to sprawa jest nieco bardziej skom-plikowana). Kryzys szczególnie dotknął Nowy Jork. Od-cięcie od funduszy federalnych spowodowało finansowy upadek miasta. Bezrobocie, ubóstwo i przestępczość – z tym właśnie NY był kojarzony wśród mieszkańców USA. Brudny i depresyjny obraz tej metropolii w Taksów-karzu Martina Scorsese nie był licencją artystyczną, po prostu tak to wyglądało. Dla przyjezdnych był to krajo-braz wręcz postapokaliptyczny. Coś tak banalnego jak punk nie oddawało nastroju epoki. I w tym momencie wulgarne dziedzictwo The Velvet Underground dało o sobie znać.

Jednym z zespołów przedstawionych na No New York było założone w 1976 roku trio Teenage Jesus and the Jerks w składzie: Lydia Lunch, Reck, Bradley Field (mniej więcej, Lydia była jedynym stałym członkiem, zespół rozpadł się w 1979 roku). Siedemnastoletnia dziewczyna z gitarą i mikrofonem, dodatkowo basista i perkusista – brzmi niegroźnie, prawda? Błąd: traktowa-nie instrumentów przez sekcję rytmiczną podchodzi pod maltretowanie: gitara skrzeczy, wyje i błaga o skrócenie jej cierpień. I do tego jeszcze wokal, czyli nihilistyczne tyrady w formie krzyków i skandowania. Czegoś takiego jeszcze nie było. Lydia nie umiała grać i nigdy się nie nauczyła. Zamiast kostki do gry na gitarze preferowała butelki po piwie, gdyż szkło według niej dawało najlepszy dźwięk. A jeśli ktoś myśli, że to jakieś dzieciaki, które po prostu nie umiały grać, nie ma racji. Ci ludzie wiedzieli, co chcą osiągnąć. Ich muzyka nie miała być przyjemna. Miała za to, według słów Lydii, brzmieć jak ostry seks. Koncerty Teenage Jesus rzadko trwały dłużej niż dziesięć minut, a w tym czasie i tak mieściła się większość ich repertuaru. Czym był no wave? Trudno to nazwać gatunkiem, gdyż poszczególnych wykonawców muzycznie łączyło niewiele (głównie było to zainteresowanie hałasem i silne zrytmizowanie utworów). Artyści, jak zwykle zresztą, dystansowali się też od określenia „ruch”. No wave był… zjawiskiem, fenomenem. No wave’owcy nie pisali mani-festów, poza nihilizmem nie mieli ideologii, nie nawoły-wali do niczego. Po co? I tak nic już nie miało znaczenia. Cywilizacja upadła, a oni grzebali się wśród jej szcząt-ków. Wszelka treść muzyczna, jak melodie i kompozycje, miała drugorzędne znaczenie (zasadniczo granie czegoś, chociaż zbliżonego do normalnego rocka, nie uważali za no wave). Skupiali się raczej na formie, głównie nastroju, tworzeniu atmosfery naładowanej negatywnymi emocja-mi. W tym kontekście forma sama stała się treścią, prze-kazując wszystkie uczucia, które żywili artyści: gniew, frustrację, desperację. Cały swój nihilizm przekuwali w dźwięk, traktując go jako żywioł, jako paliwo zasilające ich muzykę. Nie byli szaleńcami pokroju G. G. Alina, co to tarzają się w szkle i zjadają własne ekstrementy. Byli antagonistyczni wobec całej muzyki rockowej, nawet pun-ka. Lunch na przykład widziała siebie jako anty-Patti Smi-th, swoją twórczością chciała ją zniszczyć. Krótko mó-wiąc: wzięli w ręce instrumenty, na których dwadzieścia lat wcześniej Buddy Holly nagrywał swoje przeboje, i stworzyli coś potwornego.

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

ZABIJZABIJZABIJ swoich IDOLI

Ulice nędzy

Wściekłość i wrzask

Page 13: Miedzy Regalami 5

Pogardę Teenage Jesus dla słuchu i zdrowia psychicznego słuchacza dzielili muzycy z Mars (zał. 1975, ostatni gig odbył się w 1978), w składzie Sumner Crane (wokal), Lucy Hamilton (gitara), Mark Cunningham (bas) i Nancy Arlen (perkusja). Na fundamentach zdewastowanego pun-ku tworzyli improwizowane, jazgotliwe jamy. Utwory Teenage Jesus mogły być kakofonią, ale miewały jakieś szczątki struktury. To, co Mars mieli do zaoferowania, było czystym nonsensem, niczym duszny, surrealistyczny koszmar. „Wokalista” nie śpiewał, raczej wyrzucał z sie-bie przypadkowe fonemy, przypominające gaworzenie albo bełkot szaleńca. Momentami hałas osiągał niezdrowy poziom, jakby pragnęli krzywdy odbiorcy (poważnie, słu-chanie takiego Outside Africa sprawia fizyczny ból).

Kolejnym niekonwencjonalnym zespołem było DNA (Arto Lindsay, Ikue Mori i Robin Crutchfield, zastą-piony później przez Tima Wrighta z Pere Ubu). Nie tak agresywni jak wymienieni poprzednio, ale też potrafili wywołać zawroty głowy. Skupiali się raczej na tworzeniu nietypowych dźwięków i ich kombinacji. Atonalność, brak śladu melodii, pokręcone rytmy. Ich muzyka przypo-minała twórczość artystów dadaistycznych, penetrowali jednak rejony, w które nawet Don Van Vliet się nie za-puszczał. Lider zespołu, gitarzysta i wokalista Arto Lind-say, był bardzo aktywną postacią na scenie: brał udział w takich projektach jak The Ambitious Lovers (łączyli noise z muzyką brazylijską) czy free-jazzowy Lounge Lizards. DNA było jednym z dłużej działających zespo-łów no wave (1978–82) i pozostawili po sobie spory doro-bek (prawie trzy razy więcej utworów niż dwa poprzed-nie).

Zatrzymajmy się na moment. Czy zauważyliście dużą ilość imion kobiecych w składach zespołów? To nie przypadek, gdyż no wave był jedną z najbardziej otwar-tych pod tym względem scen muzycznych w historii. Nie ważne było, jakiej jesteś płci, koloru czy orientacji. Nie ważne było nawet, czy umiesz grać (podobno Ikue Mori została przyjęta do DNA, gdyż według Arto pasowała do zespołu pod względem estetycznym).

Hałas był obiektem zainteresowania wielu artystów no wave, ale nie wszystkich. W rzeczywistości nurt ten był niezwykle eklektyczny. Ważną figurą na sce-nie był James Chance, wokalista i saksofonista owładnięty pragnieniem zostania białą wersją Jamesa Browna. Był współzałożycielem Teenage Jesus, ale wyleciał, gdy resz-ta zespołu odmówiła grania jego kawałków (Lydia Lunch: Teenage Jesus was cold, James was hot). Różnił się od swoich współtowarzyszy choćby tym, że wymagał od członków swoich grup faktycznych umiejętności muzycz-nych. Występował z różnymi składami i pod różnymi na-zwami, dwa najważniejsze to James Chance and the Con-tortions i James White and the Blacks. Łączył free-jazzową improwizację spod znaku Ornette’a Colemana z funkowymi rytmami, wszystko to przefiltrowane przez punkową estetykę. Śpiew Jamesa zdradzał silne wpływy Browna, przepełniony energią, niemal orgazmiczny. Na koncertach Chance był bardzo żywiołowy – aby rozruszać sztywną publiczność wskakiwał w tłum, tańczył i wszczy-nał bójki.

Suicide może nie należeli do tej samej sceny, ale reprezentowali ten sam nihilizm, dekadencję oraz dekon-struktywne podejście do tradycji. Duet ten, założony

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

MIĘDZY REGAŁAMI 13

Dada-rock

Contort yourself!

Środowisko no wave. Na zdjęciu m. in. Lydia Lunch (na samochodzie), James Chance (na prawo od niej) i Bradley Field (drugi od prawej).

Page 14: Miedzy Regalami 5

MIĘDZY REGAŁAMI 14

w 1971 roku, stworzył nowy standard tego, co można na-zwać zespołem: Martin Rev obsługiwał syntezator, a Alan Vega śpiewał (i wszczynał rozróby, ale to tak na margine-sie) – może to wydawać się nieprawdopodobne, ale ten prosty i dzisiaj powszechny schemat stworzyli właśnie oni. Na swoim debiucie z 1977 roku zaprezentowali swoje zimne i futurystyczne brzmienie. Rev tworzył minimali-styczne pejzaże podparte monotonnym syntetycznym bi-tem, które stanowiły tło dla eterycznego wokalu Vegi, zmysłowego i lubieżnego. Trudno określić liczbę zespołów grających no wave, nie tylko ze względu na brak homogeniczności zja-wiska, ale także ze względu na to, że żywot większości zespołów był krótszy niż muszki owocówki, niewiele też po sobie pozostawiały, zwykle jeden singiel i tyle. Z cie-kawszych, a mniej znanych wykonawców, można wspo-mnieć jeszcze o kapeli The Del-Byzanteens, choćby z tego względu, że jej wokalistą był Jim Jarmush, reżyser filmowy znany z takich obrazów jak Poza prawem, Kawa i papierosy czy Broken Flowers. Na uwagę zasługuje rów-nież Lizzy Mercier Descloux, która była pionierką łącze-nia muzyki tanecznej z world music.

W 1976 do Nowego Jorku przyjechał Glenn Branca, zna-komity gitarzysta i awangardowy kompozytor. Początko-wo jego praca miała ograniczać się do teatru, ale bardzo szybko zapragnął stworzyć własny zespół. Stworzył dwa, oba w 1977 roku: The Static i Theoretical Girls. Żaden z nich nie pozostawił po sobie więcej niż pojedynczy sin-giel, jednak ten drugi wylansował kilka osobistości no wave oraz zaprezentował silnie repetetywną, atonalną muzykę, której koncepcja miała zostać rozwinięta w solo-wych pracach Branci. Wkrótce zaczął tworzyć muzykę dla gitarowych ensemble (tzn. kilka gitar, czasem bas i perku-sja do ustalenie rytmu, plus dyrygent). Jego kompozycje łączyły osiągnięcia muzyki awangardowej, mikrotonowej i minimalistycznej, skupiając się na rezonansach i skom-plikowanych harmoniach (do osiągnięcia efektu wykorzy-stywał zaawansowaną matematykę). Okazyjnie stosował nietypowe instrumenty tworzone na specjalne zamówie-nie. Jego dwie pierwsze solowe płyty, Lesson No.1 for Electric Guitar (1980) i The Ascension (1981) to klasycz-ne pozycje w dyskografii awangardowego rocka. Zaczął on także komponować symfonie na całe orkiestry z gitar i perkusji, z czasem rozszerzając instrumentarium o bar-dziej klasyczny sprzęt. Nie zarzucił jednak nigdy gitary elektrycznej, która zawsze stanowiła trzon jego kompozy-cji. Jednym z jego ostatnich dzieł jest symfonia Hallucina-tion City na 100 gitar z 2001 roku.

Z orkiestr i grup dyrygowanych przez Brancę wyłoniło się wielu utalentowanych muzyków, których nauczył nowatorskich technik operowania instrumentem. Page Hamilton założył hardcore’owy zespół Helmet, kil-ku innych uczniów w 1982 roku stworzyło Swans. Łabę-dzie byli ważnym zespołem sceny nowojorskiej. Skład mieli początkowo płynny, ale najlepiej pamiętane brzmie-nie to miażdżący atak dwóch basów i dwóch zestawów perkusyjnych, które waz z jazgoczącą gitarą oddawały wrażenie wnętrza maszynerii przemysłowej. Na tym tle Michale Gira, lider grupy, wygłaszał obrazoburcze tyrady niczym szalony kaznodzieja. Po dołączeniu do grupy pio-

senkarki Jarboe, muzyka trochę złagodniała i powędrowa-ła w rejony gotyckie. Branca wykształcił też dwóch wirtu-ozów dysonansu: Thurstona Moore’a i Lee Ranaldo. Wraz z Kim Gordon (obecnie Gordon-Moore) na basie i drugim wokalu założyli w 1981 jeden z najważniejszych zespo-łów rockowych w historii – Sonic Youth. W ich pierw-szych nagraniach słychać ewidentne wpływy no wave, choć włożone w nieco bardziej konwencjonalne struktury. Z czasem stali się czołowymi przedstawicielami muzyki alternatywnej, ich płyta Daydream Nation (1988) to abso-lutny klasyk, a singiel Teenage Riot był hymnem pokole-nia. Innym kompozytorem był Rhys Chatham, który wy-stępował z Brancą w ramach grupy Guitar Trio w 1977 roku. Zasadniczo trudno napisać o nim cokolwiek, co nie było powiedziane o Glennie, gdyż ich kariery były bardzo podobne: od dyrygowania grupami gitarowymi do całych symfonii. Ważniejsze dzieła to Two Gongs (1971 roku, dwa rezonujące ze sobą gongi tworzące ponad 60-minutowy drone) oraz gitarowe symfonie Die Donnerg-ötter (1986), An Angel Moves Too Fast to See (1994) oraz jego opus magnum, czyli minimalistyczny A Crimson Grail skomponowany na 400 gitar, który udało mu się wystawić w Nowym Jorku w sierpniu 2007 (choć w poło-wie składu). Podobnie jak Branca, Chatham miał swoich uczniów, którzy utworzyli noise-rockowy zespół Band of Susans.

No wave trwał krótko: początki sięgają 1975 roku, za ko-niec uważa się okolice 1982 roku. Ten krótki okres da podzielić się na dwie części: przed ukazaniem się No New York, kiedy to ruch był wyłącznie undergroundowy i naj-bardziej radykalny i po 1978, kiedy wypłynął na po-wierzchnię, zaczął się wypalać, i wracać do bardziej kon-wencjonalnych rozwiązań. Krótki żywot sceny wynikał z tego, że no wave powstał w pełni rozwinięty – zaczął się w punkcie, z którego dalsza ewolucja nie była już możli-wa (niszczenie trwa krócej niż budowanie). Nie ulega jednak wątpliwości, że ten nurt w znaczący sposób wpły-nął na kształt dzisiejszej muzyki. Industrial, noise, post-minimalizm, elektronika, nawet pop – wszystkie czerpały inspiracje z no wave, choćby pośrednio. W ostatniej deka-dzie dał się zauważyć niewielki powrót zainteresowania tą sceną: wydawano kompilacje niepublikowanych materia-łów, przez krótki czas popularny był dance-punk (np. Liars, The Rapture), którego genealogia prowadzi wprost do grup: Liquid Liquid czy Konk.

Na koniec trzeba powiedzieć, że no wave nie istniał w próżni, gdyż dekonstrukcji rocka podejmowano się wiele razy, przed nim i po nim. Frank Zappa, The Re-sidents czy Captain Beefheart (to pionierzy, z później-szych można wymienić Einstürzende Neubauten, Royal Trux i The Avalanches) brali na warsztat muzykę popu-larną, przeprowadzali na niej wiwisekcję i powstałe mon-stra wysyłali w świat. Jednak do tej pory nikt nie pokusił się o całkowitą anihilację tradycji. No wave, niczym ucie-leśnienie entropii, wbił nóż w serce muzyki popularnej i przekręcił go dwa razy. Pozostawił po sobie zgliszcza, na bazie których mogły wykiełkować nowe gatunki i style muzyczne. Był ewidentnie dzieckiem swoich czasów, powtórki czy revivalu raczej nie będzie.

Tomasz Tarazewicz

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Drastyczny klasycyzm

Duchy i kwiaty NYC

Page 15: Miedzy Regalami 5

Kiedy pierwszy raz przeczytałem o Spoon, nie wzbudziło to mojego zainteresowania. Na papierze wyglądali na ze-ro. Gitara, bas, perkusja, wokal, czasem klawiszowe ozdobniki, nie dające nic więcej, jak tylko codzienny me-lodyjny indie rock? Zejdźcie mi z oczu, nie marnujcie mojego czasu, są setki kapel robiących ciekawsze rzeczy. Pojedyncze przesłuchanie zdaje się to potwierdzać. Ale po kilku kolejnych... Łyżka okazuje się być godnym spadko-biercą popowych zespołów z drugiej połowy lat 60-tych, takich The Kinks, The Zombies czy (odważę się?) The Beatles. Do perfekcji opanowali metodykę konstruowania utworów, podnosząc ją do rangi rzemiosła. Żaden element piosenki nie jest pozostawio-ny przypadkowi, wszystko czemuś służy. I choć większość kawałków to standardowe zwrotka – refren – zwrotka. Jednak w trak-cie trwania piosenki nieustannie podlegają drobnym zmianom, tworząc efektywny groove, a to już wyższa klasa songwritingu. Dodatkowo muzyka Spoon naładowana jest taką dawką pozytywnej energii, że trudno sobie wyobrazić sytuację nielubienia ich.

Spoon to grupa z Austin w Teksasie założona w 1994 roku. Zazwyczaj stanowią kwartet, ale jedynymi stałymi członkami są Britt Daniel (gitara i wokale) oraz Jim Eno (perkusja), reszta członków jest zmienna. Zaczynali jako podróba Pixies – nie, żeby to było coś złego, bez nich nie byłoby indie rocka z pierwszej połowy lat 90-tych (nawet Smells Like Teen Spirit Nirvany). Spoon jednak debiutowali dopiero w 1996 roku,

kiedy brzmienie, reprezentowane w ich muzyce, prze-chodziło do lamusa, przez co ich pierwsze płyty prze-szły raczej niezauważone. Wraz z trzecim longplay-em zmodyfikowali swój styl – mniej agresywny, mi-nimalistyczny, często polegający na instrumentach akustycznych. Właśnie wtedy odnieśli sukces: Girls Can Tell (2001) i Kill the Moonlight (2002), to małe arcydzieła i jedne z najlepszych w swojej klasie.

Płyta zaczyna się od Before Destruction, w któ-rym charakterystyczny bit perkusji połączony z kla-wiszowymi pejzażami i odległym wokalem tworzą melancholijny klimat, który udziela się słuchaczowi przez resztę materiału. W The Mystery Zone zespół serwuje nam urocze smaki, Who Makes Your Money sprawia wrażenie flirtowania z trip-hopem, a w close-rze Nobody Gets Me But You słychać inspirację eks-perymentalnym post-punkiem z początku lat 80-tych. Niestety, Transference to najsłabsza płyta zespołu. Sprawia ono wrażenie kompilacji odrzutów z po-przednich sesji, a nie pełnoprawnego longplaya. Piosenki zdają się być niedopracowane, niedokończo-ne lub wyraźnie nie tak dobre jak mogłyby być. Poza tym, to kolejny raz, kiedy zespół nie proponuje nam

nic nowego. W skrócie: to samo, ale gorzej. Jednak nie jest to radykalnie zła płyta. O żadnym z utworów nie mo-gę powiedzieć, że jest kiepski czy nudny. Spoon mają zbyt wiele talentu i doświadczenia, aby nagrać coś słabe-go. Transference jest po prostu nieistotny, niepotrzebny. Piosenki są na tyle przyjemne i interesujące, że słuchanie ich trudno nazwać stratą czasu, ale jeśli chodzi o kupowa-nie płyty, to lepiej sięgnąć po ich inne, starsze nagrania.

Tomasz Tarazewicz

MIĘDZY REGAŁAMI 15

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

Spoon, Transference Merge, 2010

Członkowie zespołu Spoon między regałami...

Page 16: Miedzy Regalami 5

Antychryst (reż. Lars von Trier) Von Trier próbuje swoich sił w artsploitation, wywra-cając się na tym jak pies Pluto na skórce od banana. Film jest ambitny, to trzeba przyznać, i świetny pod względem technicznym. Jednak nic to przy budzącym rozbawienie patosie (gadający lis?), wydumanej psy-chologii, zdumiewającym mizoginizmie i nieudol-nych próbach szokowania przemocą. Próba dociekań o naturze zła staje się paradą fobii Duńczyka, wśród których dominuje jedna: lęk von Triera przed kobieta-mi. (T.T.) Matrix Reaktywacja, Matrix Rewolucje Przykład, jak komercja i pogoń za pieniądzem szko-dzą, bardzo szkodzą; taki film jak Matrix nie powi-nien mieć kontynuacji i dla mnie jej nie ma, a dzień, w którym poszłam do kina na Reaktywację po prostu nie nastąpił – wymazałam go bezpowrotnie z pamię-ci. (A.E.) Mgła (reż. Frank Darabont) To jeden z tych horrorów, które zamiast straszyć – śmieszą, niestety niezamierzenie. Po reżyserze „Zielonej Mili” i „Skazanych na Shawshank” spo-dziewałam się czegoś znacznie lepszego. Sytuacje ratuje jedynie zakończenie, ale nawet dla niego nie polecam tego filmu. (P.K.) Piątek 13-tego (reż. Marcus Nispel) Film, w którym nie zabrakło brutalnych scen i zaska-kujących zwrotów akcji. Może właśnie dlatego rema-ke filmu z 1980 roku o tym samym tytule nie może się równać z obrazem sprzed 30 lat. Reżyser mimo ciekawej koncepcji, wykorzystał zbyt wiele elemen-tów na które dobry horror powinien się składać, co ewidentnie popsuło efekt końcowy. Powtórzenie hi-storii Jasona Voorheesa – głównego bohatera przed-stawionej opowieści – zaskoczyć mogłoby chyba tylko osoby, które klasyczne kino horrorów znają tylko z nazwy, a biorąc pod uwagę postęp technolo-giczny jaki się dokonał od pierwszej odsłony tego filmu, prezentuje się on mizernie. (P.R.) W świecie Jane Austen (serial telewizyjny) Jako wielka miłośniczka prozy Austen, z Dumą i uprzedzeniem na czele, mogę z czystym sercem po-wiedzieć (i nikt mnie nie może oskarżyć o niechęć do tematu), że serial jest w najlepszych momentach śred-ni. Fabuła: dziewczę z XXI wieku, zakochane w Dar-cym, zamienia się miejscami z Elżbietą Bennet i robi zamieszanie. Czy ktoś ma wątpliwości, jak całość się kończy? Choć przyznam, że kilka postaci zyskało na głębi w tej opowieści. (A.U.)

MIĘDZY REGAŁAMI 16

Bezmiar sprawiedliwości (reż. Wiesław Saniewski) Dramat sądowy o specyficznej konstrukcji fabuły, która poprzez retrospekcje zmusza widza do uważne-go śledzenia pojawiających się zwrotów akcji. Od-grywający kluczowe role aktorzy, dodatkowo gwa-rantują, że film ten może pretendować do grupy sku-piającej ambitne produkcje, poruszających równie poważne aspekty dotyczące poznania prawdy, kryzy-su tożsamości jednostki. W filmie zobaczyć można Jana Englerta, Roberta Gonerę, a także Artura Barci-sia, których mistrzostwo podczas projekcji filmu nie-mal wylewało się z ekranu. (P.R.) Labirynt Fauna (reż. Guillermo del Toro) Magiczna i mroczna historia, film wymykający się gatunkowym klasyfikacjom (horror? fantasy? dra-mat?), jeden z tych, które sprawiają, że widzowie wychodzą z kina w milczeniu. (P.K.) Matrix (reż. bracia Wachowscy) Pierwszy film, do którego wielokrotnie odwoływa-łam się pisząc eseje na języku polskim; naszpikowa-ny do granic filozofią, literackimi toposami a nowa-torskie, jak na tamte czasy, efekty specjalne to tylko tło dla fabuły, która po 11 latach nadal zaskakuje. Wybór pigułki – niebieska czy czerwona – jest nadal aktualny. (A.E.) Pozwól mi wejść (reż. Tomas Alfredson) W 2008 roku na ekrany kin weszła nie jedna, ale dwie adaptacje książek opowiadających o romantycz-nym związku śmiertelnika i wampira. Jedna z nich to pruderyjna parodia X-Men, głęboka i ekscytująca niczym kałuża w rynsztoku. Druga natomiast to wy-rafinowane cudeńko kinematografii rodem ze Szwe-cji. Pozwól mi wejść ma wszystko to, czego brakuje jego konkurentowi: styl, inteligencję, subtelność. Atmosfera jest przygniatająca, zdjęcia urzekające, a zgony soczyście krwawe. I mimo, iż bohaterowie opowieści to dwunastoletnie dzieci (!), to czuć mię-dzy nimi prawdziwą chemię. (T.T.) Wszystko zostaje w rodzinie (reż. Niall Johnson) Brytyjska czarna komedia o pastorze Walterze Za-cnym oraz jego rodzinie. A także ich nowej gosposi... Rewelacyjna obsada: genialny Rowan Atkinson w roli głównej, Kristin Scott Thomas jako jego żona, Patrick Swayze - jej kochanek i trener golfa oraz Ma-ggie Smith - przeurocza pomoc domowa. Do tego zaskakujące rozwiązania fabularne i cudny dowcip słowny. I nagle słowa „I znowu będzie trzeba iść nad staw” nabierają zupełnie innego wymiaru... (A.U.)

KULTURA MIĘDZY REGAŁAMI

TOPTOPTOP ANTYANTYANTY LISTALISTA