Top Banner

of 152

Goetel - Czasy wojny

Jul 06, 2018

Download

Documents

Witko
Welcome message from author
This document is posted to help you gain knowledge. Please leave a comment to let me know what you think about it! Share it to your friends and learn new things together.
Transcript
  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    1/152

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    2/152

    2

    FERDYNAND GOETEL

    CZASY WOJNY

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    3/152

    3

    Tower Press 2000

    Copyright by Tower Press, Gda ń sk 2000

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    4/152

    4

    I

    WOJNA !„Silni, zwarci, gotowi”− hasło artykułu ogłoszonego w „Polsce Zbrojnej” na krótko przed

    wojną a przeję te nie tylko przez głośniki urzę dowej propagandy, lecz i przez najszersze masy polskiego społeczeństwa, odpowiadało rzeczywiście duchowi chwili. Nie zdarzyło się bowiemnigdy w dziejach Polski, a może i w dziejach całego zachodniegoświata, by wola narodu tak solidarnie i tak gor ą co zdecydowana była na przyję cie wojny. Skoro marszałek Śmigły-Rydzużywa niewybrednego zwrotu: „Nie damy ani guzika”, wyjmuje go z ust ludu. Wiadomości ozbrojeniach niemieckich nie straszą nikogo. Ultymatywny sposób stawianażą dań przez Hitlera,złowrogi ryk tłumu niemieckiego, słuchają cego jego przemówień, rozgrzewa tylko atmosfer ę .

    Polacy, wiadomo, nie znoszą pogró

    żek i ultimatów. Duma jest integraln

    ą cz

    ęści

    ą ich patrioty-zmu.

    Zapał narodu utwierdził kierowników państwa w mniemaniu, iż przyjmują c wojnę postę pują słusznie, nie tylko gdy chodzi o ocenę powszechnej woli, lecz tak że o przewidywania, co przy-niesie Polsce sam przebieg wojny. Wiara w znaczenie entuzjazmu, przyświecają ca wielu poczy-naniom polskim w ubiegłych dziejach a ukoronowana zmartwychwstaniem państwa polskiego,sk łaniała do optymistycznego spojrzenia w przyszłość. Entuzjazm był tym razem powszechny.Obejmował nie tylko elitę , lecz wszystkie warstwy narodu, ziemian i mieszczan, robotników i ludwiejski, nawet masyżydowskie. Na wojnę był gotowy rzeczowyŚlą sk, rozważne Poznańskie, przemą drzały Kraków, dzielne Mazowsze, swawolna Warszawa, nieufne Wilno, sk łonny douniesień Lwów.

    Można by wię c powiedzieć, że wola narodu była główną przyczyną błę du w ocenie sił, popeł-nionego przez kierownicze czynniki państwowe. Jednak i one uczyniły niejedno, aby wprowadzićw błą d masy. Tryumf turystycznego samolotuŻwirki i Wigury nad zawodnikami niemieckimiutworzyli legendę o wyższości lotnictwa polskiego nad niemieckim. Nikt nie zadał sobie wów-czas trudu zwrócenia uwagi na istotne, w gruncie rzeczy nik łe wymiary sukcesu, by przestrzec wzwią zku z nim przed złudzeniami. Szeroka propaganda dokoła przemysłu zbrojeniowego, kieł-kują cego dopiero w Centralnym Okr ę gu Przemysłowym, łudziła gotowością podję cia walki zkażdym przeciwnikiem i z każdym narzę dziem nowoczesnej wojny. Sojusze i pakty, zawarte zZachodem, jednakowo przeceniane u góry i dołu, dopełniały reszty.

    Z dni poprzedzają cych wojnę , której szansę oceniałem nie mniej optymistycznie od innych,zapamię tałem dwa tylko głosy ostrzegawcze. Jeden z nich to krótka rozmowa uliczna z eks-szefem lotnictwa, generałem Ludmiłem Rayskim.

    − Mistrzu... mistrzu− kiwał głową stroskany, gdy w sposób, rzec można przepisowy, rozpra-wiałem o zbliżajacej się wojnie− mnie się zimno robi na myśl, co się stanie, gdy Niemcy roz- poczną wojnę lotniczą ...

    − No dobrze, lecz nasi lotnicy?− odpowiadam standardowo.− Lotnicy się świetni, ale maszyny... szkoda gadać.Umilk ł. Wię cej powiedzieć nie chciał czy nie mógł. Nie był wówczas właskach naczelnego

    dowództwa i obawiał się , by krytyka nie była zrozumiana jako objaw pretensji osobistych.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    5/152

    5

    Drugi to spotkanie w kawiarni warszawskiej z profesorem Władysławem Studnickim. Siwy i, jak powiadano, „postrzelony” profesor dopadł mnie tu już po złożeniu swego głośnego memo-riału. Bardzo podniecony, niemal zrozpaczony, rysował w czarnych barwach przebieg wojny i jejnastę pstwa i usiłował znaleźć we mnie sojusznika w przeciwstawieniu się „obłę dowi”, który opa-nował naród od góry do dołu...

    − Tę wojnę wygra Rosja!

    − przekonywał.

    − Czy pan naprawdę nie widzi, co nas czeka? Pan przecież umie samodzielnie myśleć.

    Nie podzielałem jego zdania. Zrobił na mnie wrażenie maniaka.Siła i szybkość uderzenia niemieckiego z południa, północy i zachodu przewyższała z pewno-

    ścią nawet przewidywania Studnickiego. I nikt w Polsce nie spodziewał się , że tylko kilka pierw-szych dni września zachowa się w pamię ci Polaków jako wspólne przeżycie wojenne. Co potemzaszło, można określić tylko jednym zwrotem: finis Poloniae. Rozbite zostało wszystko. Armia,maszyna państwowa i samorzą dowa, sieć komunikacyjna, plany, przypuszczenia, przewidywa-nia. Ogromny zapas wewnę trznych iżywotnych sił pozbawiony został kierownictwa i puszczonysamopas. Zdezorientowana i przemieszana masa ludzka miota się , waży i k łę bi, oddziały i rzeszeuchodźcze rzucają się to tu, to tam, aż pada pierwsza instrukcja i kierunkowe słowo: za Bug! Ty-

    sią czne t

    łumy. Pop

    łyn

    ą wówczas za ow

    ą zbawcz

    ą rzek

    ę , nie zdaj

    ą c sobie sprawy,

    że poprzez Bugzmierzają na Syberię , do Rumunii, Francji, Anglii, za morza i lą dy. W posłuszeństwie, wierności,

    zapale, z jakim rozbita Polska podjęła rzucony na oślep rozkaz,żyje wiara poprzedzają ca wybuchwojny.

    Z balkonu mieszkania mego na Pradze patrzyłem nieraz godzinami na ów nurt ludzi, przesu-wają cy się miejskim uboczem ku drogom na Siedlce czy Lublin. I słuchałem ś piewów hufcówharcerskich z dalekich miast i miasteczek, hufców, które podążały naprzód, karnie i w ordynku, zdrużynowymi na czele. Plecak, zwinię ty płaszcz był jedynym ich ekwipunkiem podróżnym. Nie-kiedy nauczyciel wiejski wiódł grupę co wię kszych chłopaków. Bokami zaś gościńca szli w po- jedynk ę czy przesuwali się na rowerach ludzie dorośli wszelkiego wieku i stanu. Prawda,żewczesnym rankiem lub częściej o zmierzchu czmychały też przez miasto samochody objuczoneco tchórzliwszymi ludźmi i ich dobytkiem. Tych gnała naprzód trwoga. Może by popę dzili zaBug nawet i bez rozkazu!

    Ani rozmiarów tej wę drówki Polaków, ani strat, jakie spowodowała, nie sposób wymierzyć.Cios jednak, jaki spadł wówczas na Polsk ę w postaci poruszenia jej ludności i oderwania od gle- by, nie był mniejszy od tego, co spotkało ja na polach bitwy.

    Nie wszyscy jednak odeszli i nie wszyscy mogli odejść. Część uchodzą cych dopadł jeszcze izawrócił wpół drogi rozkaz wstrzymania pochodu i koncentrowania się w Warszawie, gdzieotrząśnię to się z pierwszego odurzenia klę sk ą . Miasto, które nie wchodziło w żadną rachubę strategiczną , jęło gotować się do obrony, aby, jak powiadano, odciążyć wojska polskie, koncen-trują ce się już nie za Bugiem, ale na przedpolu karpackim.

    Ze wszystkich miast polskich dotknię tych wojną Warszawa wiedziała o wojnie najwię cej.Położona pośrodku działań wojennych, wciąż przez nie omijana, najlepiej znała przebieg i roz-miar klę ski. Burza zawiedzionych uczuć Warszawy zwracała się przede wszystkim przeciw rzą -dowi. Nie jest już tajemnicą dla nikogo,że rzą d „uciek ł” w komplecie, z dyrektorami gabinetów,sekretarzami i z rodzinami. Stolicę i Kraj zostawił na pastwę Niemcom. O jego ucieczce kr ążą najprzykrzejsze i najhaniebniejsze opowieści. Przeciwdziałać im nie ma sposobu, gdyż prasa rzą -dowa milknie jako jedna z pierwszych, ostatni zaś rzecznik rzą du, świeżo mianowany minister propagandy Michał Grażyński, przesunie się tylko przez Warszawę , nie umieją c ani nic wyjaśnić,ani nic zdecydować, ani nawet oznajmić, jaki człowiek czy zespół ludzi bę dzie dawał teraz dy-rektywy działania. W par ę tygodni po rozpoczę ciu wojny Polska puszczona jest samopas i zdana

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    6/152

    6

    na ludzi przypadku, którzy bę dą przez kilka lat rozstrzygać o losach Kraju, nie szczę dzą c siebie iinnych i nie okazują c żadnych uzdolnień politycznych ani, tym mniej, umieję tności przewidywa-nia.

    Dziś, z perspektywy lat, ucieczk ę rzą du widzimy w innym, nie tak jaskrawymświetle. Byćmoże, że myśl obrony sprawy polskiej, zbrojnie czy dyplomatycznie, poza granicami Kraju była

    jedyna, która rokowała wówczas nadzieje. B

    łę dem jednak bezspornym i oczywistym by

    ło odci

    ę -cie się od porzuconego Kraju. Jeśli nie stało czasu w Nałę czowie czy Krzemieńcu, aby wyzna-

    czyć odpowiednich ludzi do zawrócenia, pozostania na miejscu i obję cia kierownictwa w ostat-nich gniazdach oporu czy na obszarach już okupowanych, należało to uczynić krótk ą decyzją wśród drogi czy też choć powziąć ją później, już w Rumunii.

    Ale poczucie klę ski złamało rzą d wewnę trznie. Złożył broń podwójnie, raz wobec napastni-ków, drugi raz wobec tradycji, któr ą reprezentował. Przegraną przyjął z fatalistyczną pokor ą ,niegodną imienia Piłsudskiego.

    Tym, który miał samorzutnie przejąć gorzkie dziedzictwo, był burmistrz Warszawy StefanStarzyński, jedyny pozostały na placu wysoki urzę dnik bę dą cy piłsudczykiem. Pełnomocnictwszczególnych od zeszłego z placu rzą du nie miał. W przededniu wojny podwyższono mu tylkorangę wojskową , z kapitana rezerwy na majora. Major Starzyński, który zresztą ani w Legionach,ani później nie był żołnierzem liniowym, miał stać się dowódcą oblężonej Warszawy, przepro-wadzić najbardziej heroiczną bitwę wojny wrześniowej i zdobyć sławę przywódcy narodu, rów-nego niewielu postaciom w historii naszych powstań.

    Formalnym dowódcą Warszawy Starzyński nie był. Zaważył jednak najsilniej na decyzji wy-dania bitwy Niemcom, najdłużej i najbardziej stanowczo sprzeciwiał się poddaniu miasta. Oso- bowość jego, rozkazy, odezwy, przemówienia miały znaczenie rozstrzygają ce.

    Czy nie wziął zbyt wiele na siebie, jeśli chodzi o wojskową szansę bitwy? Warszawa twierdzą nie była. Forty rosyjskie z lat popowstańczych i te sprzed wojny roku1914 nie miały znaczenia.Droga do miasta stała dla pancernych dywizji niemieckich otworem. Bombowce kr ążyły nadmiastem bezkarnie. Ale wojna nowoczesna, „totalna”, skoro zostanie narzucona przeciwnikowczyni z otwartego miasta groźną przeszkodę , domy zamienia w bunkry, piwnice w szańce, z bru-ków robi zastawy, rzuca na szalę , krótko mówią c, zapas pracy milionów ludzi zgromadzony wcią gu długich lat. W warunkach bitwy, podję tej w samym mieście, cywil, uzbrojony w granatr ę czny, butelk ę z benzyną czy karabin, dotrzymuje placu regularnemużołnierzowi. Nie możnamiasta takiego wziąć najazdem czy szturmem. Pierwsze dywizje niemieckie, które złatwością przepruły front i chciały zająć miasto już 8 września, musiały odskoczyć, przywitane ogniemgarstki ludzi zaczajonych na przedmieściach. Później, gdy pod Warszawę podeszły główne siłyniemieckie, wlał się równocześnie w miasto potok oddziałów rozbitej armii polskiej. Przyję tynajserdeczniej, stworzył garnizon Warszawy i walczył na nowo, w zmartwychwstałej wierze wkonieczność służ by ojczyźnie,ścieśnionej teraz do jej społecznego rdzenia. Nie była to już wtedyarmia regularna, lecz tylko dowodzona przez oficerów armia ochotnicza. Biła się na marginesiewojny, kończą c niejako jej klę ski ostatnim zrywem mę stwa i rozpoczynają c równocześnie cyklwalk dywersyjnych, który miał trwać przez kilka lat okupacji i zakończył się drugim i ostatnim już zrywem Warszawy.

    W tej osobliwej bitwie ochotników z najświetniejszą armią świata Warszawa nie przegrywała potyczek, nie oddawała pozycji. Ataki frontowe umiała odeprzeć zwycię sko. Dławił ja tylko co-raz ciaśniejszy pier ścień pożarów. Przygniatały walą ce się domy. Huragan ognia artyleryjskiegow ostatnich dniach, bę bnią cy bez wyboru po dachach i domach, olbrzymi nalot i pożar, roznie-siony niezmiernie silnym wiatrem, zmusiły ja do poddania się .

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    7/152

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    8/152

    8

    Osobliwa była bitwa warszawska. Nie słyszało się jej i nie czuło inaczej niż w nieustannymrytmie podniecenia, którym tę tniło miasto. Pociskiświstały i waliły to tu, to tam. Na ulicach wy- buchał, nieraz spod nóg, krater dymu. Balkon czy gzyms obrywał się i leciał w dół. Czasem ktoś padał na ulicy ni stą d, ni zową d, czasem ktoś wstawał z ognia jak feniks z popiołów. Radio włą -czało się w ten zgiełk wojowniczą nutą „Warszawianki” czy dzikim rytmem zbójnickiego tańca,

    który zdawał si

    ę gra

    ć niepokojem lec

    ą cego w gór

    ę p

    łomienia.Krótkie, rozkazują ce zdania burmistrza Warszawy przeszywały powietrze jak błyskawice.

    O zmierzchu bywało nieco ciszej. Pociski leciały z rzadka, warkot samolotów ustawał. Ludziewysuwali się wówczas z domów i biegli odwiedzać przyjaciół. Niekiedy ukazywał się na ulicymały kondukcik pogrzebowy, odprowadzają cy poległego czy zmar łego na jakiś wię kszy cmenta-rzyk, założony na skwerze placu Trzech Krzyży, u wylotu Krakowskiego Przedmieścia czy na placu Krasińskich. Kiedy zapłonęły na Żeraniu ogromne sk łady wę gla, okrasiły zwrócone kuPradze budynkiśliczną , różową łuną .

    Nigdy nie zapomnę widoku kościoła św. Krzyża, Domu Wojskowego i Hotelu Europejskiego,gdy o wieczornej godzinie, trzymają c się bezpieczniejszej, prawej strony NowegoŚwiatu, cho-dziłem wzdłuż martwych ulic i domów o czarnych oknach do Simona i Steckiego czy hotelu„Bristol”, gdzie o tej porze zbiegali się warszawiacy na „krótki” kieliszek, potoczną anegdotę ,wymianę wieści i zdań. Ten hotel wraz z są siednim lokalem Simona zastę pował Warszawiewszystko: prawieże nieczynne już kawiarnie, zamknię te teatry, zanikają ce gazety. Ogień działniemieckich, tak celny, gdy chodziło o niedaleki Zamek i tak bezwzglę dny, gdy chodziło o tłu-czenie po mieście, oszczę dzał okolice hoteli: Europejskiego i „Bristolu”, z góry przeznaczonychna siedzibę sztabów niemieckich. Strefa szczególnie gor ą ca zaczynała się wokół ratusza.

    ujrzeć bliskiego sobie człowieka, usiąść z nim bezpiecznie, zaśmiać się i wymienić kilka zdańw knajpie zatłoczonej „swoimi” ludźmi, to nie jest mało jak na czas, gdy nawet spojrzenie wokno jest ukradzione tyraństwu walki. Nie lubił wtedy mówić o wypadkach dnia.

    − Dajcie mi spokój− odpowiadał, uśmiechają c się − ja już od tego ochrypłem.I nikt za stołem nie słyszał wówczas gniewnej, rozpaczliwej nuty, z jak ą nawoływał przez ra-

    dio świat o pomoc dla druzgotanego miasta.Pewnego dnia spotkałem w „Bristolu”Światopełka Karpińskiego, poetę i ś piewaka lekko-

    myślnej i cynicznej Warszawki. W mundurze porucznika pełnił służ bę adiutanta dowódcy ko-mendy placu. Niewyspany i strudzony, zacią gnął mnie do swego pokoju na górnym pię trze ho-telu, który zajmował w towarzystwie przygodnej kobiety. Karabin w k ą cie, kilka granatów r ę cz-nych na parapecie okna, rzą d butelek podścianą stanowiły ekwipunek tego mieszkania.

    − Nie ś pię − otwierał gor ą czkowo butelk ę − mam masę pracy, jestem podany do odznaczenia− patrzał na mnie przekrwionymi i błyszczą cymi oczami.

    − Zapę dzi się pan w grób.− Może. Ale to wspaniały czas!Żył wysoko, ponad stan. Oficerem, jak słyszałem, był dobrym, odważnym, niezmordowanym.

    Pisywał też wiersze, jak zwykle, na skrawku papieru, w okazji takiej czy siakiej. Kilka z nich tchyba najpię kniejsze, co napisano o Warszawie z tych dni.Po poddaniu się Warszawy umknął przed niewolą , znalazł się w Wilnie i zmar ł tam na pioru-

    nują ce zapalenie płuc. Zachowałem go w pamię ci jako prawdziwie warszawskie dziecko, zepsutei cyniczne w beztroskie dni a szlachetne i gor ą ce w nieszczę sną chwilę .

    Niedługo przed poddaniem się miasta gromadzili się w westybulu hotelu „Bristol” korpus dy- plomatyczny, gotowy do drogi. Godzina jest wieczorna. Panowie z dyplomacji i towarzyszą ce imosoby siedzą ce na walizkach, z pledami i paltami na r ę ku, oczekują wysłanników, którzy maja

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    9/152

    9

    dać znać, że wyjazd należy rozpocząć. Oczy maja wbite w ziemię . Może rozważają , czy to jestnaprawdę jedyne, co należało uczynić, aby zachować prestiż. Nie wiem, czy którykolwiek z nichzdobył się na gest pożegnania się z burmistrzem Warszawy. Kiedy podjeżdżają samochody, wy-suwają się cicho z westybulu, unikają c zetknię cia z przesuwają cymi się mimo warszawiakami.

    Wyjazdowi ich towarzyszy, ustalony przez obie strony, kilkugodzinny okres zawieszenia wa

    ki. Cisza ta, niezwyk ła, zapomniana rzek

    ł by

    ś ju

    ż na zawsze, dzwoni niezmiernie przejmuj

    ą co wuszach i sercach Warszawy. Przerywa ją wreszcie strzał, z polskiej chyba strony.

    Huraganowe bombardowanie Warszawy 25 i 26 września uwieńczył nalot na ogromną skalę .Przypadek chciał, że właśnie w dzień, upatrzony na powietrzną rozprawę z szalonym miastem,niebo, bezustannie pogodne, zasnuły niespokojne obłoki. Samoloty kr ążyły nad nimi do południa,aż zrywają cy się wiatr otworzył okna w chmurach. Na Warszawę padły setki bomb burzą cych idziesią tki tysię cy zapalają cych. Nocą rozpę tała się sucha wichura i przewiercała płomieniamicałe dzielnice. Była to pierwsza wizja końca świata, jak ą przeżyć miała Warszawa.

    Nazajutrz, gdy kanonadaścichła, najsprzeczniejsze wieści obiegły miasto. Część tylko ludno-ści uwierzyła, że miasto się poddało. Nadzieje wielu zwróciły się nagle ku wojskom rosyjskim.Podawano sobie z ust do ust,że to ich właśnie marsz na Warszawę zmusił Niemców do zaprze-stania ognia i opuszczenia placu.

    Jak wszyscy niemal mieszkańcy miasta, wyszedłem na ulicę , jeśli można było nazwać ulicamiowe fantastyczne wą wozy i rumowiska, owe jamy i zapadnie, pagóry gruzów i piargi, wśród któ-rych należało się kr ę cić, nie spuszczają c oka z zarysowanych murów i zwisają cych pował. Pyłwapienny, jeszcze nie osiadły, przenikał do płuc. Miejscami buchał żar z tlą cych się cią glezgliszcz.

    Prawda zawarta w obrazie zniszczenia nie wystarczała tłumowi, który kr ążył po mieście,oczekują c nadal ujawnienia się drugiej, innej prawdy o przebiegu zdarzeń. Zdarzyło się , że wchwili wielkiego zgę szczenia ludzkiego nurtu w Alejach Jerozolimskich nadleciał szkolnym sa-molotem obserwator rosyjski. Tłum, rozpoznawszy znaki na skrzydłach, witał go uniesionymi wgór ę dłońmi i okrzykami.

    Dopiero rozlepione naścianach plakaty z or ę dziem Starzyńskiego o poddaniu miasta położyłykres złudzeniom.

    Ostatnie dni przed wejściem Niemców, którzy nie kwapili się z zaję ciem stolicy, zapisały się dość czarno w pamię ci. Rozładowywanie sk ładów publicznych, słuszne chyba i nawet konieczne,dało okazję do igrzysk, gdzie bary i pięść miały rozstrzygają ce znaczenie. Za darmochą , któr ą zdobywało się „legalnie” z otwartych okien i drzwi sk ładów z tytoniem, spirytusem, cukrem, poszedł amatorski już rabunek sklepów i sk ładów prywatnych. Szturm rabusiów na magazynyZamku i jego ocalałe jeszcze lokale nie cofnął się przed milicją obywatelsk ą , przełamał jej opór iogołocił Zamek z reszty dobytku. Nie oszczę dzano również i Biblioteki Narodowej, gdzie wy-dzierano z ksią g iluminowane karty, a ze starych inkunabułów oprawy ze skóry. W grabieży brałudział nie tylko motłoch, zmieszany z opryszkami wypuszczonymi z aresztów. WŚródmieściu paniusie w szykownych futrach wdzierały się do opuszczonych sklepów i wynosiły z nich, co popadało pod r ę k ę . Szajki przemyślnych knajaków czyhały na grabicieli obciążonych łupem. Niejeden taszczony na plecach worek został przecię ty nożem, a wyciekają ca z niego zawartośćwpadała w podstawiony kapelusz andrusa. Słabszym nieraz siłą odbieranołup. Był to pierwszy popis chamstwa, które, uprawnione niejako i rozgrzeszone przez brutalność zdarzeń wojennych,zdobywało sobie miejsce wżyciu. Próba ta, wówczas jeszcze epizotyczna, miała z czasem ożyćw zdarzeniach i zjawiskach o wiele bardziej haniebnych.

    Lecz wtedy rabunki były normalnym rozruchem ulicznym na opuszczonym pobojowisku. Niktnie zdawał sobie jeszcze sprawy,że po katastrofie wrześniowej ma przyjść z kolei cały łańcuch

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    10/152

    10

    najmniej spodziewanych wydarzeń, sprzecznych ze wszystkim, co można było przewidzieć.Oszołomiona Warszawa są dzi, że wszystko najgorsze ma już za sobą : nieudolny rzą d, złą polity-k ę , bestialstwo wojny, bezprzyk ładne ofiary, zdarzenia, od których „bieleje włos”.

    Zgnę biona i podeptana, o przyszłym dniu rokuje nie tak czarno, jak rozpamię tywa wczorajszy.Idealiści głoszą , że cokolwiek się stało, zbawiliśmy oporem naszymświat, który nareszcie zro-

    zumiał, czym jeste

    śmy i nam zawdzi

    ę cza. Prosty cz

    łowiek warczy na „sanacj

    ę ”, przeklina nawetStarzyńskiego, ale spoglą da przedsię biorczym okiem na ruiny i zwaliska i snuje plany, jak sobie

    wśród nich na nowo urzą dzić życie. Starsze pokolenie krzepi ducha wesołymi nieraz opowie-ściami o okupacji niemieckiej, któr ą przeżywa Warszawa podczas tamtej wojny.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    11/152

    11

    II

    ZADUSZKI 1939

    Wojska niemieckie weszły do Warszawy wraz z jesiennym chłodem i mrokiem. Z dwu plag tadruga, atmosferyczna, była bardziej bodaj dotkliwa od pierwszej. Pozbawione okien mieszkania,dziury w murach i sufitach, chwiejne podłogi, wypalone czy puste piwnice, nieczynna sieć gazo-wa, wodocią gowa i elektryczna spowodowały troski, powię kszają ce zasę p bezradnej godziny.Były to jedyne dni, kiedy Warszawa owładnął smutek. Bliskość umar łych, powię kszała przygnę - bienie.

    Wojska niemieckie, choć postawą świetne, wyposażone i wyćwiczone, z pozoru dumne jak rzymskie legiony, weszły do miasta podniecone i niespokojne, jak gdyby wciąż jeszcze spodzie-wały się z jego strony jakiejś niespodzianki, sprzecznej z tym, co dyktował „der deutsche Wir-klichkeitssinn”, „Zbrodniczym obłą kańcem” nazywał przecież Stefana Starzyńskiego Führer,tłumaczą c swymżołnierzom pod Warszawą , dlaczego muszą się dalej bić, mimoże wojna „fak-tycznie” skończyła się 17 września. Pożar Warszawy, widziany z okopów niemieckich musiałwywołać wrażenie zupełnej zagłady. A tu trzeba było jeszcze dzień czy dwa czekać, nim padłrozkaz wejścia do miasta na wą tpliwy odpoczynek. Ludzi w mieście było jeszcze sporo, na uli-cach stały nie uprzą tnię te barykady.

    Doprawdy, kto widział ów wmarsz dokonany zresztą ukradkiem, bez zewnę trznych manife-stacji tryumfu, musiał stwierdzić ze zdziwieniem,że bardziej wylę knieni byli wówczas Niemcy.

    Herrenvolk miał oczy chwiejne, prestiż swój ratował niepotrzebnym poś piechem i krzykiem.Warszawa bez sprzeciwu schodziła z drogi zwycię zcom. Czy Niemcy odgadywali może, że jed-nym z czynników spokoju ludność zdruzgotanego miasta była pogarda, wcale nie zachwiana do-znaną klę sk ą i tym bardziej przeto niezrozumiała?

    Zdarzyło się , że w parterze domu przy ulicy Pierackiego, gdzie mieszkałem, był lokal jakiejśinstytucji, opuszczony i pusty. Pewnej nocy zakwaterował się tam oddział saperów niemieckich.Wszedł do kwatery przez okna, wystawił straże i dopiero wówczas napełnili dom pogróżkami ihałasem. Wyr ę czają c wystraszonego dozorcę musiałem użyć wiele perswazji, by wytłumaczyć

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    12/152

    12

    dowódcy oddziału, że żołnierze niemieccy mogą tu spać spokojnie, bo przecież miasto się pod-dało i jest niezdolne do walki.

    Uspokoił się , żołnierze jego podczas postoju starali się w niejednym dopomóc mieszkańcom.W rozmowach wyrażali jednomyślnie przekonanie,że wojna nie potrwa długo.

    Manier ę śmieszną i teatralną w swej pozie zdobywców okazywali oficerowie niemieccy, któ-

    rzy zakwaterowali się w mie

    ście i wylegli na ulice. Raz po raz jaka

    ś grupa zwyci

    ę zców stawa

    łado fotografii na gruzach zwalonego domu. Pospólstwo wojskowe wybierało ku temu ruinę pierw-

    szą z brzegu. Co bardziejświadomi pozowali się na tle spalonego Zamku, Sejmu, pod kolumnadą Ministerstwa Rolnictwa lub Teatru Wielkiego.

    Nadjechał wreszcie i sam „Hitler Triumphans”. Wezwał on do Warszawy przedstawicieli idziennikarzy wielu państw, aby przekonali się naocznie, jak wyglą dać bę dzie świat, gdy mu się przeciwstawi. Potem zarzą dził wielk ą paradę wojsk w Alejach Ujazdowskich, przemianowanychod tej chwili na aleję Zwycię zców.

    Za swoim wodzem przybiegło gestapo i dało pierwszy popis swej sprawności, zamykają cszczelnie ulice, którymi przejeżdżał Hitler. Na trasie Alei Ujazdowskich zabroniono mieszkań-com podchodzić do okien.

    Wówczas to zbójeckałapa gestapowców, lornetują cych pilnie kamienice przy szlaku, dosię głaliterata warszawskiego, neofitę i gorliwego katolika, Rafała Blütha, który zza firanki okna wAlejach odważył się spojrzeć na zwycię skie bóstwo.

    Represji zbiorowych, obław ulicznych, masowych aresztów jeszcze wówczas nie było. Gesta- po montowało dopiero swój morderczy aparat wświeżo zaję tym gmachu Ministerstwa Oświece-nia. Aleje Szucha, gdzie mieścił się gmach, nazwano dla harmonii chyba z aleja Zwycię zcówulicą Policyjną . Graniczą cy z obu ulicami gmach kasyna wojskowego miano z czasem zamienićna kasyno gry. Suma pogardy, okazana w tych rekwizycjach, miała dopełnić upokorzenia, spra-wionego celowym zburzeniem Zamku i Sejmu, Teatru Wielkiego, Ministerstwa Spraw Wojskwych.

    U progu pierwszej zimy po stracie niepodległości Warszawa głucho i niemo przyjmowałaobelżywe zarzą dzenia. Przywar ła i skostniała, w przeszłość swą burzliwą patrzyła jak w mit, poktórym pozostały romantyczne i rozrzewniają ce ruiny, ale przecież tylko ruiny. Nie ma oznak protestu w ówczesnymżyciu Warszawy. Nie ma nawet oburzenia i gniewu, gdy sporo bezmyśl-nych kobiet spośród Polek iŻydówek spaceruje po ulicach pod r ę k ę z oficerami niemieckimi, popisują c się znajomością ję zyka niemieckiego.

    Rozterka wewnę trzna i roztargnienie cechują krótki epizod powrześniowy. Myśl i postę pkiwarszawiaków błą dzą po omacku. Niekiedy wstrząśnie nimi wieść o egzekucjach dokonywanychw Poznańskiem i na Pomorzu. Oburzą się usłyszawszy,że profesorów Uniwersytetu Jagielloń-skiego uwię ziono i wysłano do obozu. Myśl o walce i odwecie jeszcześ pi. Wojownicze i za-wzię te miasto nie wie, co począć, jak gdyby utraciło cały swój wewnę trznyżar porwawszy się doobrony we wrześniu.

    W podziemnej sali kawiarni klub, gdzie w jednej złóż zasiada stale Stefan Jaracz, ni to rezy-dent, ni to coś w rodzaju gospodarza, spotykam pułkownika Zygmunta Hempla, jednego z daw-nych przyjaciół. Stary, choć nie firmowy piłsudczyk odbył kampanię w Warszawie. Raniony wcytadeli, stracił jedno oko. Zaliczony do inwalidów poleguje jeszcze w Szpitalu UjazdowskimPatrzą c na jego zdeformowaną i wyschłą twarz, mam wrażenie, iż natknąłem się na jakieś widmoz dawnych lat.

    − Co myślisz robić? − pytam.− Zaczekam wprzód, czy mi ocalą to drugie oko, czy nie.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    13/152

    13

    − Łazić już możesz?− Jak widzisz. Wymknąłem się dziś pierwszy raz. Czyś ty widział tę bocznaścianę gmachu

    Ministerstwa Spraw Wojskowych, zwrócona ku Alejom Ujazdowskim? Zauważyłeś, że stała się podobna do jakiegoś tragicznego pomnika czy monumentu?

    Tak, zauważyłem już tę ścianę . Zarys jej wyraźny i prosty przypominał jakby fragmentświą -

    tyni antycznej. Przez okna jej górne lała się szerokim strumieniem woda zerwanej sieci wodocią -gowej. Wczesne zimno zmroziło kaskadę i rozwiesiło ją na murze jak marmurową girlandę .− Tak − mówię − ta ściana ma patos szczególnie tragiczny. Chciałeś z pewnością powiedzieć,

    że niedaleko od niej mieściło się okno pokoju, w którym siadywał po nocach Piłsudski.Skinął głową . Myśl nasza biegła wstecz. Nie przeczuwałem, że ten połatany inwalida, to w

    bliskiej przyszłości „Łukasz”, jeden z najbardziej aktywnych i odważnych ludzi w podziemnychorganizacjach piłsudczyków.

    Czarna jesień 1939 nie sprzyjała jeszcze nawią zaniu zerwanych nici z wczorajszym dniem.Przejmują cy chłód stłaczał ludzi do domowego k ą ta, gdzie wstawione okno i wyszperany sk ą dśopał zezwalał na zbiorowe posiady i nie kończą ce się rozmowy o przeszłości.

    W Dzień Zaduszny Warszawa pierwszy raz drgnęła i zamanifestowała, że ją ożywia jednak

    wspólne uczucie. Na grobach rozrzuconych po mieście zabłysły światła. Całe orszaki ludzi opu-ściły domy, aby sprawować tradycyjny obchód, który w tak szczególnych okolicznościach nabrał potężnego wyrazu.Świeczki i lampki ustawione na grobach ujawniły nagle nie tylko wię kszecmentarze na skwerach, lecz i mogiłki zapomniane w zaułkach, podwórzach, wśród ruin. W mro-ku nie oświetlonych ulic mury nik ły. Całe miasto wyglą dało wówczas jak jeden cmentarz.

    Modły odprawiono klę czą c wprost na bruku. Nie każdy zaginiony w bitwie warszawskiej zo-stał odnaleziony przez bliskich. Nie każdy ich miał. Przeważały mogiły bezimienne, z prostymkrzyżykiem. Niekiedy wisiał na nim hełm żelazny lub prosta,żołnierska czapka.Świec, tak cen-nych wówczas dla każdego i tak trudnych do zdobycia, starczyło jednak dla każdej mogiły.

    Kto widział Zaduszki warszawskie1939, nie zapomni ich nigdy. Potę ga mistycznych uczuć polskich przemówiła wówczas z przejmują cą siłą .

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    14/152

    14

    III

    PIERWSZE KROKI

    Na przełomie roku1939/1940 nie było jeszcze jasnego zdania, w jakim kierunku iść. Ratowaćto, co jeszcze pozostało, i budować życie czasów wojny dokoła instytucji, tolerowanych przez Niemców, czy też wycofać się w wegetatywne zacisze albo i zejść w świat podziemnego spisku?

    Instytucjami budzą cymi najwię ksze nadzieje oparcia, były wówczas Zarzą d Miejski oraz Sto-łeczny Komitet Samopomocy, pozostałość po Komitecie Obywatelskim wrześniowej obronyWarszawy. Osoba Stefana Starzyńskiego, który trwał na swym stanowisku, budziła pewne na-

    dzieje na odbudowę życia publicznego na zasadzie samorzą dowej. Przysyłanie burmistrza nie-mieckiego, który zajął pozycję z hukiem i trzaskiem, dochodzenie przeciwko Starzyńskiemu,aresztowanie go, rozwiały rychło złudzenia co do możliwości oparcia się na samorzą dzie miej-skim.

    Bardziej niezależną instytucja okazał się Społeczny Komitet, którego zarzą d pozostał w cało-ści w polskim r ę ku. Jest taki czas, gdy w radzie prezydium Komitetu gromadzi się cały „wa-chlarz” politycznych stronnictw polskich. Sanacje reprezentuje prezes Komitetu ArturŚliwiński,ludowców− Maciej Rataj, socjalistów− Mieczysław Niedziałkowski, narodowców− RomanRybarski i Witold Staniszkis. Swobodny, burzliwy i mało zgodny tok obrad rady ma w sobie cośz polskiego sejmu. I chociaż porzą dek dnia stanowią sprawy bieżą cej niedoli powojennej, to jed-nak w sposobie ich traktowania, w planach rozszerzenia Komitetu, w samej wreszcie walce

    godności i prymat władzy czuje się jednak zmysł, aby w stosownej chwili przeobrazić Komitet winstytucję wyższego rzę du. Namię tność rozprawy z sanacją nadaje posiedzeniom specyficznycharakter.

    Aresztowanie Niedziałkowskiego i Rataja k ładzie kres planom zwią zanym z Komitetem.Zwężony i pilnie obserwowany przez Niemców, istnieje jednak nadal. Dyrektywy polityczn przenikają do niego już tylko drogą podziemną . Podobnie rzecz się ma z zarzą dem miasta.

    Trudniej przedstawiała się sprawa instytucji społecznych i kulturalnych, nie całkiem jeszczerozgromionych. Rozporzą dzenie niemieckie o zawieszeniu stowarzyszeń i zwią zków nie usuwało

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    15/152

    15

    ich tak stanowczo, jak szkoły wyższe i gimnazja. Zwią zki klasowe i pracownicze, instytucje ta-kie, jak Macierz Szkolna czy wszelkiego rodzaju ligi usunęły się samorzutnie z widowni publicz-nej. Stowarzyszenia jednak o charakterze klubów czy cechów, instytucje oparte na fundacjacsame musiały decydować o swoim losie. Zawieszone na jakiś nieokreślony bliżej okres likwida-cji, przez Niemców przeoczone czy zlekceważone, nie były pozbawione szansy uratowania po-

    wierzonego sobie dobra i zorganizowania akcji pomocy dla swych członków.Sytuacja moja jako prezesa Zwią zku Zawodowego Literatów, byłego prezesa PEN-Clubu, a

    tak że członka Akademii Literatury była szczególnie k łopotliwa. Zdarzyło się przecież, że spośródczłonków zarzą du Zwią zku Literatów PEN-Clubu i Akademii nikt nie zdradzał ochoty nie tylkodo działania, ale nawet do zapoznania się z wytworzonym przez okupację stanem rzeczy. Jak wspomniałem, w lokalu Zwią zku, gdzie mieszkałem, mieścił się też PEN-Club. Znaczyło to, że prócz odpowiedzialności za bibliotek ę , archiwum, sztychy i mają tek zwią zkowy, ciążyła na mniei odpowiedzialność za legat pośmiertnyŻeromskiego, przekazany przezeń PEN-Clubowi, obej-mują cy bibliotek ę zmar łego pisarza, jego korespondencję , r ę kopisy, w tym fragmenty rzeczy niedrukowanych. Prezes PEN-Clubu Jan Parandowski nie dawał znakużycia. Było to zrozumiałe,skoro miał żonę pochodzeniażydowskiego. Z pozostałych członków PEN-Clubu nie zjawił się nikt, tak iż jedyną osobą reprezentują cą Klub była kierowniczka jego kancelarii, Stella Olgierd. Nie inaczej rzecz się miała z Akademią Literatury. Prezes jej, Wacław Sieroszewski, wycofał się do swego mieszkania na Górnoślą skiej, sekretarz, Julian Kaden-Bandrowski, ożeniony jak Pa-randowski zŻydówk ą , oświadczył mi wr ę cz, że trzeba w ogóle machnąć r ę k ą na wszystkie in-stytucje literackie i ich dobytek. Kiedy z kolei przybiegł do mnie Władysław Zyglarski, kierow-nik kancelarii najstarszego stowarzyszenia literackiego w Warszawie, to jest Towarzystwa Litratów i Dziennikarzy, z wiadomością , iż prezes Towarzystwa Konrad Olchowicz przepadł, a za-rzą d się rozleciał, zrozumiałem, że na placu zostałem sam jeden iże muszę działać na własną r ę k ę .

    Sformowany napr ę dce komitet porozumiewawczy, złożony z Karola Irzykowskiego, J. N.Millera, Stanisława Miłaszewskiego i Kazimierza Wroczyńskiego, stworzy coś w rodzaju rady, zktór ą uzgadniałem sposób działania. Najbardziej jednak gorliwym pomocnikiem moim wewszystkich poczynaniach miał sie okazać człowiek dotychczas najbardziej przekorny, jeśli cho-dziło o zbiorowe poczynania literatów. Był nim Adolf Nowaczyński. Wykurzony przez wojnę zeswego mnisiego azylu u braci albertynów na Grochowie, ruszył „za Bug”, błą kał się jakiś czas poLwowie i Małopolsce Wschodniej, wytropiony i aresztowany przez Ukraińców w jakimś prowin-cjonalnym miasteczku, wydostał się z aresztu z pomocą Żydów i przez lasyłańcuckie powróciłdo Warszawy. Do kapitulacyjnego schroniska u braci albertynów już nie chciał powrócić. Był pełen energii iżą dzy działania. Sympatie do Niemców, które zdradzał w okresie przed wojną ,zatracił zupełnie. Podkreślał za to głośno swój filosemityzm. Wojna, jak twierdził, podniosła gona duchu i odmłodziła. Mieszkanie, które niegdyś zajmował wraz ze swą zmar łą tragicznieżoną a które opuścił niezmienione i nietknię te, by schronić się w zakonie, porzucił już na stałe. Za-mieszkał w małym pokoiku przy Nowogródzkiej. Zgłosił się od razu do mnie o jakiś przydział wrobocie wojennej na polu pomocy dla pisarzy. Razem z Zyglarskim utworzyliśmy wówczas tak zwaną komisję trzech, czyli „grubą trójk ę ”, jak nas nazywali koledzy. Pomocnik był z niego k ło- potliwy i mało obliczalny, ale potężny, zważywszy mir, jaki posiadał w Warszawie.

    Pomoc pieniężna udzielona nam krótk ą r ę k ą przez AdamaŁadę -Bieńkowskiego, byłego dy-rektora Funduszu Pomocy Zimowej, umożliwiła nam założenie w lokalu Zwią zku kuchni dlaliteratów i ich rodzin. Gdy równolegle z tym weszliśmy do Stołecznego Komitetu jako kierowcytak zwanej sekcji literackiej, dzię ki czemu uzyskaliśmy dla naszych kolegów drobne, lecz stałesubsydia pieniężne, czarna niedola bezradnegożywiołu pisarskiego została zażegnana.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    16/152

    16

    Zdobywszy „zasłonę dymną ”, rozpoczę liśmy rychło tajną akcję zbiórkową , niespodziewaniefortunną i bogatą w różnorodne możliwości. Stosunki z lekarzami zapewniły nam korzystanie z bezpłatnej porady lekarskiej, której nie odmawiały nam i najbardziej niedostę pne znakomitości.Przemysł warszawski, kupiectwo obciążyliśmy daninami, z których wywią zano się ochotnie i przyjacielsko. W końcu dotarliśmy i do banków. Tu stał się najwię kszy okupacyjny „cud”, skoro

    weksle z podpisem Nowaczyńskiego i moim, wystawiane ca

    łymi seriami dla potrzebuj

    ą cych ko-legów, były respektowane jako walor nie budzą cy żadnych wą tpliwości. Nie wykupione nigdy,

    choć starannie prolongowane, leżą , być może, do dziś dnia w archiwach banków polskich. Hono-rowe miejsce należy się tu Powiatowej Kasie Kredytowej, której prezes Chomicz, słynny „Nie-dam”, pomagał nam szczodrze i odważnie jak nikt inny.

    Nie wszystkie nasze poczynania miały być tak szczęśliwe. W począ tku roku1940 Nowaczyń-ski, niezmordowany w pomysłach i planach, wystą pił z kuszą cym projektem stworzenia w pobli-żu Warszawy ośrodka pracy i wymiany myśli dla pisarzy i artystów. Wybór jego padł na prywat-ną lecznicę czy też dom wypoczynkowy dla nerwowo chorych, położony w Helenowie, opodalPodkowy Leśnej. Znany mu dobrze dyrektor lecznicy zgodził się chę tnie na stałe zarezerwowaniekilku pokojów dla naszych klientów, po cenie kosztów własnych i z bezpłatną , w razie potrzeby,opiek ą lekarsk ą . Pustawa wówczas lecznica, zaszyta w głę bokie leśne zacisze, zdawała się sta-nowić ideał schowku w zestawieniu z gor ą cym brukiem Warszawy. Nie chciałem się jednak zgo-dzić na ów zapomniany przez wojnę Helenów. Niepokoiła mnie myśl o koncentracji pisarzy wmiejscu, które budziło podejrzliwość właśnie jako zacisze.

    Krewki sojusznik postawił jednak na swoim. Zdobył u przemysłowców warszawskich pienią -dze na koszta pobytu, ustalił pierwszą listę pensjonariuszy i Helenów stał się rzeczywiście przy- bytkiem z nieprawdziwego zdarzenia dla szeregu pisarzy. Zaciszny jego park, dyskretna obsługa,reflektarz jadalny, w którym wypowiadano się z absolutną swobodą , zjednały sobie rychło sławę i poza gronem wtajemniczonych.

    Idylliczna instytucja zakończyła swójżywot w sposób dość trywialny. Pewnego poranku zaje-chał przed lecznicę samochód policyjny i zabrał naszych pensjonariuszy. Sk ład grona, wówczas jeszcze niepełnego, nie zawierał, prócz Irzykowskiego, Nowaczyńskiego i Wroczyńskiego, naj-wybitniejszych osób z literackiego zbiorowiska. Obecność aktorki Miry Zimińskiej nadawałazdarzeniu charakter nieco groteskowy, tym bardziejże primadonna scenek warszawskich zacho-wała w chwili aresztowania dobry humor i poczucieśmieszności. Wszyscy literaci wraz z Zimiń-sk ą , opuścili Pawiak po dwutygodniowym tam pobycie. Los jednak chciał, że jednym z naszych pensjonariuszy w Helenowie był Kazimierz Czapiński, publicysta socjalistyczny i wybitny dzia-łacz PPS. Czapińskiego wysłano do Oświę cimia, gdzie rychło dokonał życia.

    Sprawcą aresztowani, jak się okazało, był zatrudniony w Helenowie szpieg niemiecki niższe-go rzę du, nasłany na Polsk ę w przedwojennej dobie. Wpaść na jego trop mieliśmy dopiero póź-niej, gdy Nowaczyński, nieskończenie łatwowierny w stosunkach z ludźmi, sprowadził go dokuchni literackiej, wskutek czego listy osób korzystają cych z ulgowych i bezpłatnych posiłkówznalazły się w r ę ku gestapo, z którym mieliśmy przykr ą przeprawę . Spokój i dok ładność Zyglar-skiego, wzywanego na dochodzenia, odniosły tryumf i kuchnię oszczę dzono. Szpieg znik ł bezśladu.

    Sprawą , która głośniejszym jeszcze echem odezwała się w Warszawie, była rejestracja pewnejkategorii wolnych zawodów, zarzą dzona przez Propagandaamt. Objecie proskrypcją dziennika-rzy, literatów, muzyków, malarzy, aktorów, fotografów, bibliotekarzy i księ garzy utrudniałoorientację , czy chodzi tu o zamierzenie regulacyjne, inspirowane przez działają cy już Arbeitsamt,czy też o chęć wycią gnię cia inteligencji umysłowej do służ by w niemieckiej propagandzie. Uru-chomienie „Nowego Kuriera Ilustrowanego” i złożenie nowej spółki wydawniczej pod nazwą

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    17/152

    17

    Wydawnictwo Polskie zdawało się wskazywać, że Niemcy noszą się z planem rozpoczę cia ja-kiejś rozległej działalności w dziedzinie słowa pisanego iże zamierzają organizować środowiskokulturalne na swoja modłę . Dysputy na ten temat były żywe, a stanowiska rozbieżne. Hasło rzu-cone przez zespół dziennikarski, by solidarnie zbojkotować zarzą dzenie, nie zdobyło popularno-ści ani wśród nas, ani wśród innych zawodów. Gdyby zostało urzeczywistnione, pocią gnęłoby za

    sobą zniszczenie zachowanych jeszcze placówek, oddanie ca

    łego

    świata artystycznego i umys

    ło-wego na czarną listę represji i musiałoby się w rezultacie obrócić najbardziej groźnie przeciw

    tym, którzy ze wzglę du na swą przeszłość, przekonania czy pochodzenie byli najbardziej naraże-ni na niebezpieczeństwo, a ukryć się nie mogli. W rezultacie licznych rozmów i narad uzgodnili-śmy, że literatom należy zostawić wolną r ę k ę w stosunku do rejestracji. Dok ładnej listy zareje-strowanych nie jestem w stanie odtworzyć, gdyż obejmowała ona kilkadziesią t nazwisk. Z wy- bitniejszych pisarzy zapamię tałem: Tadeusza Brezę , Irzykowskiego, Nowaczyńskiego, LeopoldaStaffa, Wroczyńskiego, Jerzego Zagórskiego.

    Żaden z zarejestrowanych literatów nie dał się wcią gnąć do pracy w wydawnictwach niemiec-kich, wyją wszy J. E. Skiwskiego, jednego z głównych publicystów o wiele późniejszego „Prze-łomu”, oraz Zygmunta Kaweckiego, który w „Nowym Kurierze” prowadził dział recenzji mu-zycznych. Obydwaj prace swe podpisywali nazwiskiem. Trudno osą dzić, czy Niemcy mieli kie-dykolwiek jakiś określony program narzucania nam swojej doktryny. Poczynania ich w dziedzi-nie polityki kulturalnej cechowała chaotyczność i ordynarna niewiedza. Już pierwsza lista ksią -żek skazanych na konfiskatę obejmowała najbardziej przypadkowy wybór utworów. Wyspiański bodajże bił wszystkich liczbą zakazanych dzieł. Wśród zakazanych znaleźli się Ossendowski iMałaczewski. Z moich książek umieszczono na indeksie „Kar-Chat”, „Samuela Zborowskiego”,„Pod znakiem faszyzmu”.

    − Kto zestawia te listy?− pytałem radcę urzę du propagandy, doktora Grundmanna, człowieka,który powinien był znać literatur ę polsk ą , skoro wychował się w Łodzi, kształcił w Warszawie izostał z czasem asystentem Uniwersytetu Warszawskiego przy profesorze ZygmuncieŁempic-kim.

    Grundmann ocią gnął się z odpowiedzią .− Wykazy otrzymujemy z Berlina− wskazał na gruby oprawiony maszynopis.− Któż to uk łada?− nastawałem.− Nie wiem. Obawiam się , że lektorami są Ukraińcy. Nie wiem ile w tej zastanawiają cej informacji było prawdy.Później, podczas przeprawy z gestapo w sprawie kuchni literackiej, miałem wrażenie, że

    Grundmann informuje policję w korzystny dla nas sposób. W pewnym okresie ostrzegł mnie,żew kuchni gromadzi się zbyt wielu ludzi o wyglą dzie żydowskim iże z tego powodu mogą spo-tkać nas „nieprzyjemności” ze strony policji.

    Inteligencją znacznie przewyższał swego szefa Ohlenbuscha, który miał umysłowość nazi-stowskiego „burscha”, jak i swego zastę pcę Dietricha, aroganckiego smarkacza, rodem zŁodzi.

    Ten ostatni wsławił się zaraz na wstę pie, gdy z rewolwerem w r ę ku wpadł do księ garni Gebeth-nera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu celem przeprowadzenia zwyczajnej lustracji książek.Bywały chwile, gdy Grundmann zdradzał umieję tność myślenia, wykraczają cą daleko poza

    ramy charakterystyczne dla jego rodaków, którzy sprawowali rzą dy w General Gouvernement.Zapytany przeze mnie, czemu należy przypisać tak bezwzglę dną i ślepą polityk ę okrucieństw

    stosowną w GG, oświadczył, że dyrektywy jej wychodzą od samego Hitlera. Utrzymywał, żeHitler, sprowadzony do Bydgoszczy zaraz po jej zaję ciu przez Niemców, został tam „może nieco przesadnie” poinformowany o rozprawie Polaków z dywersantami niemieckimi, dokonanej

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    18/152

    18

    września. Obraz poległych, których pochowek wstrzymano do jego przybycia, dokonał reszty.Spowodowany tym wstrzą s wywołał u Führera szał nienawiści do Polaków, który nie opuszczago ani na chwilę .

    Innym razem zapytał wskazują c na leżą cy na biurku „Nowy Kurier”.− Czy pan są dzi, że w piśmie tym bę dą pisywali dziennikarze i literaci o głośniejszym nazwi-

    sku?− Na pewno nie− odrzek łem − to pismo ma tylko znaczenie jako najszybszeźródło informacjio wypadkach na froncie wojennym.

    − I ja tak są dzę − zgodził się bez sprzeciwu.− Niechże mi pan teraz powie− chcę wyzyskać okazję − czy pan pok łada jakieś nadzieje w

    założonym przez was Wydawnictwie Polskim?− Ech!− machnął r ę k ą . − Es ist nur ein Geschäft.Że jest tylko interesem, i to dość płaskim,świadczyły o tym nie tylko niewybredne jego wy-

    dawnictwa, ale i fakt,że głównym udziałowcem w tej instytucji,żyrowanej przez dwu polskichdziennikarzy, była pani Ohlenbusch,żona szefa warszawskiego Propagandaamtu. Niemniej jed-nak opinia polska, która oczekiwała cią gle jakichś wielkich a makiawelicznych poczynań Niem-

    ców na polu kultury i nie mogła się pogodzić z prostack ą głupotą w ich postę powaniu, przypisy-wała nowemu wydawnictwu niezmiernie doniosłe znaczenie. Zapowiedziany przez nie cykl po-wieści polskich poruszył żywo umysły, aczkolwiek zainaugurowały go dwa nadzwyczaj lichetomiki pióra Stelli Olgierd i Janusza Herlaine'a.

    Zdarzyło się wówczas,że krytyk Skiwski, z którymłą czyły mnie w pierwszym okresie okupa-cji bliskie stosunki, uległ notorycznej tę sknocie krytyków do spróbowania sił w twórczości po-wieściowej i napisał powieść, której tytułu już nie pamię tam. R ę kopis jej, z którym, jak się oka-zało, obszedł bezskutecznie polskich wydawców, dał do przeczytania i mnie. Utwór, zdradzają cywybitny wpływ maniery francuskiej, uwik łany w psychologiczne dociekania, nie podobał mi się .Wypowiedziane bez ogródek zdanie nie przekonało Skiwskiego. Przedstawiał r ę kopis to tu, totam, aż wreszcie złożył go w Wydawnictwie Polskim. Nie zawar łszy jeszcze umowy zgłosił się

    do mnie z zapytaniem, co o tym są dzę . Odpar łem, że w Wydawnictwie Polskim drukować nienależy. Zażą dał wówczas orzeczenia są du koleżeńskiego, którego sk ład ustaliliśmy zgodnie wosobach Irzykowskiego, Staffa i mnie.

    Na posiedzeniu są du stawił się tylko Skiwski, ale i nie zapowiedziany przez niego JuliuszZnaniecki. Ten wprawił nas w trudne położenie oświadczeniem,że nie tylko złożył, ale już oddałdo druku książk ę w Wydawnictwie. Była nią powieść sensacyjna, drukowana przed wojna w jed-nej z polskich gazet. Przyszedł na posiedzenie, chcą c się zorientować, co o tym są dzimy.

    Sprawa zdawała się brać dość nieoczekiwany przeze mnie obrót, gdy Irzykowski z całą sta-nowczością popar ł Skiwskiego i Znanieckiego. O utworze literackim, twierdził, świadczy treść, anie firma, która wydała. Kryteria, stosowane w czasie okupacji, są być może szczególne, ale niema podstawy odmawiać pisarzom prawa dożycia i zarabiania na chleb codzienny drogą wyko-

    nywania swego zawodu, skoro równocześnie idzie się aż tak daleko w zrozumieniu położeniainnych obywateli,że urzę dnikom państwowym i samorzą dowym zezwala się na złożenie przy-się gi lojalności, żą danej przez władze niemieckie.

    W gotowej uchwale, któr ą przyniósł z sobą , stwierdzał, iż nie ma przeszkód, aby literaci pol-scy drukowali swe utwory w Wydawnictwie Polskim czy jakimkolwiek innym.

    Sprzeciwiłem się kategorycznie, powołują c się na to,że równocześnie z założeniem Wydaw-nictwa Polskiego Niemcy wstrzymali działalność wszystkich polskich firm. Gdyby polskie firmywydawnicze, choć by wzię te pod zarzą d przymusowy, mogły kontynuować swą działalność,

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    19/152

    19

    sprawa byłaby otwarta. Zgoda na wyłą czność firmy wzbogacają cej żonę szefa niemieckiej pro- pagandy nie da się pogodzić z najbardziej choć by rzeczowym stanowiskiem, nawet gdyby Wy-dawnictwo Polskie poprzestawało na wydawnictwach oboję tnej treści.

    Przechylenie się Staffa na moja stronę przesą dziło sprawę . Skiwski książki swej w Wydaw-nictwie Polskim nie wydał. Znaniecki swej wycofać już nie mógł. Przypuszczam, iż przyszedł na

    posiedzenie noszą c si

    ę z my

    ślą wydania drugiego tomu.Wydawnictwo Polskie zakończyło swój „cykl” na książce Znanieckiego. Później wydawało

    już tylko kalendarze, druki okolicznościowe, kartki widokowe. Pani Ohlenbusch wycofała się zniego, podobno pod naciskiem partii czy gestapo. Nie przeszkodziło to jednak, iż Ohlenbuscha przeniesiono do Krakowa na stanowisko szefa propagandy GG: sprawował je z pogodną bez-myślnością , swoistą ludziom, którzy cały swój poglą d naświat zamknę li w kilku tezach doktryny politycznej. W Warszawie pozostawił po sobie pamięć niezbyt szkodliwego,żwawego durnia.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    20/152

    20

    IV

    WALKA O BYT

    Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy już przed począ tkiem wojny istniała jakaś dok ładna ma- pa, na której Niemcy wykreślili granice swoich „Lebensraumów” i „Grossraumów”, „Ostlan-dów” i gubernatorstw. Fakt,że zaraz po zaję ciu Polski wytyczono linie podziału, Krzeszowice przerobiono na Kressendorf, Ciechanów na Tiechenau, Gdynię na Gottenhaven,Łódź na Lit-zmannstadt, zdawał się świadczyć o dok ładnym przygotowaniu sprawy.Żar łoczność, z jak ą Re-ich pochłonął wię kszą część Polski, część lekka r ę k ą oddał Rosji, a rdzeń nadwiślański i przykar-

    packi odłożył sobie na zapas, nie pozostawiała wiele wą tpliwości co do rozumu, przyświecają ce-go polityce niemieckiej.Żadne z szaleństw nowej mapy nie dorównywało jednak pozostawieniumilionowej stolicy Polski na cyplu ziem Generalnego Gubernatorstwa, z granicą Reichu przebie-gają cą tuż obok niej. Miasto, położone jakżadna stolica Europy w samymśrodku swego kraju,miało się zamienić w pograniczny, przetokowy punkt. Przebiegają ce przez nią drogi stanęły. Ar-teria wodna Wisły zamykała się już od Modlina. Rozgwiazda komunikacyjna, która w dużej mie-rze stanowiła o znaczeniu i rozroście miasta, została podcię ta. Gdy równocześnie przydzielonodo Reichużyzne Kujawy, zabrano mu i przedpole, odgrywają ce wielka rolę w wyżywieniu lud-ności.

    Warszawa miała zwię dnąć automatycznie. Klę ska wojenna i pożar podcięły jej własne zasoby.Wyniszczenie głodowe ludności rzucało się w oczy od razu po zaję ciu miasta. Na ulicach leżały

    szkielety końskie, oczyszczone z mię sa do ostatniego włókienka. Sk łady dymiły niedawnym po-żarem, sklepy były zrabowane albo zamknię te na głucho. Kiedy kuchnie polowe, rozstawione na przedmieściach, rozdzielały ratunkową zupę , oblegały je tysią ce warszawiaków. Zdawało się , żemiasto nie może dalej istnieć. „Warschau ist ausradiert”− mógł powiedzieć Hitler.

    − Sposoby, jakie miały dokonać „wymazania” Warszawy z kartyświata, były na pozór prostei oczywiste. Wygłodzone miasto miał opróżnić głód zastosowany już jako system zarzą dzeń i przepisów, racjonują cych przydział żywności w skali nie notowanej nigdzie naświecie. Resztymiała dokonać zima, mróz, bezrobocie, wreszcie panika psychiczna, spowodowana rozmiaram

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    21/152

    21

    klę ski. Nadzieje nie były bezpodstawne. Kto pamię ta głodowe przydziały, przyznane mieszkań-com Warszawy na czas okupacji, kto ma jeszcze w oczach plakaty, zapowiadają ce kar ę śmierciza nielegalny handelżywnością i ubój bydła, kto marzł przez zimę 1939-1940 w mieszkaniach zszybami z dykty czy tektury, kto suszył drewnościę te z planttacji ulicznych, ten zdaje sobiesprawę z położenia, w jakim miasto się znalazło. Nacisk szczególnie silnej załogi policyjnejświadczy

    ł,

    że prócz kleszczy gospodarczych dzia

    łać b

    ę dzie jeszcze na terenie Warszawy r

    ę ka bezpośredniego ucisku politycznego.

    − Na, hier heisst es nur auszuräumen− namawiali Niemcy po zajeciu Warszawy.Po dwu latach, gdy Warszawa nabrała sił, syczeli:− Eine unerhört widerspenstige Stadt. Nadszedł czas, gdy nazwali ją „ein Schlaraffenland”.Jak się to stało? Jaka jest historia czarnego przemytnictważywności, począ wszy od owej

    pierwszej babiny, która przykucnęła pod murem ulicznym z koszykiem bułek i paroma kilogra-mami słoniny, przywiezionej od krewniaka z Rembertowa czy Młocin, aż do powstania olbrzy-miej organizacji przemytniczej, która z niechybną sprawnością zaopatrywała miasto wżywnośćw każdej ilości i jakości, nie dojdzie nikt. Niemniej trudno odgadnąć, gdzie i w jaki sposób ukrył

    się towar, zgromadzony w Warszawie w przededniu wojny w tak wielkiej ilości, że jeszcze wroku1942 konfiskują Niemcy u jednego z kupców warszawskich wagon herbaty.To pewne,że Warszawa zlekceważyła godzą cy w nią system zagłady i jęła rozwią zywać na

    własną r ę k ę sprawy swego bytu. Szybkość, z jak ą umiała obrócić wniwecz godzą ce w nią zarzą -dzenia, pomysłowość, z jaka jęła żyć „obok” narzuconej jej rzeczywistości, jest czymś bezprzy-k ładnymi da się chyba wytłumaczyć jednym tylko poję ciem− żywotności, do którego, jak wia-domo, ucieka się analityczna myśl, gdy wszystko inne zawodzi.

    Awanturniczość i fantastyczność walki,śmieszność jej, nieraz tragiczna, nieprawdopodobień-stwo jej epizodów, jej z reguły anarchiczne założenia, stworzyły z Warszawy cos w rodzaju „dzi-kich pól”, gdzie urabiał się człowiek surowy i brutalny, wspaniałomyślny i litościwy, oswojony zryzykiem i niebezpieczeństwem, niekiedy bohaterski, rzadko kiedy nikczemny.

    Miasta czę sto porównywa się do mrowisk. Jeśli rozszerzyć to porównanie do końca i zgodzićsię , że prawa mrówczego zespołu są niezrozumiałe i nieodgadłe, to tak chyba wyglą dała War-szawa w oczach Niemców oraz przybyszów z innych stronświata.

    Pewien dyplomata włoski, z którym dwukrotnie spotkałem się w Warszawie, nazywał War-szawę czymś, co ur ą ga wszelkim kryteriom.

    − Dok ą d ci ludzie pę dzą , z czegożyją ? − zdumiewał się patrzą c na ruchliwa ulicę . − To miastożyje wbrew wszystkiemu, co można uchwycić i przewidzieć. A człowiek traci głowę i robi tosamo co inni. Przepraszam pana, zjadłszy przed chwilą ten wspaniały kotlet w restauracji, popeł-niliśmy przestę pstwo?

    − Tak, ściśle rzecz bior ą c, karaneśmiercią .− A ta kobieta, co tu sprzedaje kieł basę , też zasługuje naśmier ć?

    − Niezawodnie!− A żyje i sprzedaje.− Bywa,że i pod plakatem niemieckim, przewidują cym za to kar ę śmierci.− To szaleństwo.− Nie wię ksze od szaleństwa Niemców, którzy wydają c niewykonalne zarzą dzenia, przypusz-

    czają , że warszawiacy pozwolą się potulnie wytę pić.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    22/152

    22

    − Przypuśćmy! − zgodził się po chwili namysłu. − Niemcy są rzeczywiście niedoścignieni wnieznajomości Polaków. Lecz sk ą d pienią dze, sk ą d środki, sk ą d zarobki, aby ten wasz sposóbżycia utrzymać i uczynić niezależnym od okoliczności zewnę trznych?

    − Nie wiem. Być może, że zjadamy zasoby, zgromadzone podczas pokoju. Warszawa byłamiastem bogatszym, niżeśmy to sami przypuszczali. Bankowcy, którzy byli obecni przy włama-

    niu się Niemców do „safesów” bankowych, opowiadali,że były tam skarby, o których nikt niemiał poję cia. A przecież znaczną ich część w por ę wycofano. Hurtownicy miejscowi powiadają ,że zapas niektórych towarów, które miasto wciąż posiada, pokrywa jego zapotrzebowanie na przecią g dwu, trzech lat.

    − Co bę dzie, gdy się to skończy?− A któż by się tu zastanawiał, z czego bę dzie żył za dwa, trzy lata? Niech pan zauważy poza

    tym,że mimo wszystko,żyjemy o wiele skromniej niż przed wojną . Zapobiegliwość nasza wzro-sła. Pomysłowość jeszcze bardziej. Widział pan riksze warszawskie, zrobione z rowerów? Fordnie wyprodukował by tańszych i lepszych. W mieście tym furczy tysią c warsztatów przeróżnegorodzaju, wyrabiają cych artykuły zamienne dla wsi. A wieś, któr ą mamy pod bokiem, jest skrzę t-na, niezmordowana i wszechstronna w swej wytwórczości jakżadna inna.

    Każde tłumaczenie zjawiskżycia kuleje w jakimś punkcie. Człowiek, istota nieznana, jestrównie nieuchwytny indywidualnie jak zbiorowo. Polak jest podobno najmniej uchwytnym ludzi, warszawiak− jeszcze mniej od przecię tnego Polaka. Warszawiak, podrażniony przymusemregulaminowym, wyłamuje się w ogóle spod oceny.

    Zwią zek samoobrony, który powstał samorzutnie w pierwszych miesią cach okupacji na tlewalki o prawo do swego własnego sposobużycia, miał okazać siłę i zwartość niespożytą . Działaniezależnie od wszelkich instrukcji czy impulsów politycznych. Rzą dził się prawem niepisanym, podobnym do praw klanów, czy, jeśli kto chce, praw przestę pczegoświata.Łą czył wszystkich,wielkich i małych. Przeinaczał społeczeństwo do gruntu. Prostaków przerabiał na inteligentów, zinteligentów robił awanturników i uczył ich najdziwniejszych zawodów. Iluż docentów, humani-stów, artystów oceniało dolary, złoto i klejnoty, jak wytrawni spece. Ileż panienek z towarzystwa

    płynęło szlakiem przemytniczym taszczą c pakunki przez piachy podwarszawskie i lasy, nie dla-tego, by się obłowić, lecz by utrzymać bliskich?Przemytżywności, może i handel złotem i walutami był najuczciwszą formą okupacyjnej

    walki o byt. Bardziej zawiłe sytuacje powstały tam, gdzie omijanie prawa stawało się ubocznymzaję ciem stale zatrudnionych ludzi. Tu wykonawca przepisów stawał się nieraz instruktorem, jak je obchodzić.

    Bilanse przedsię biorstw warszawskich uk ładali i poprawiali sami urzę dnicy podatkowi. Mó-wią c po prostu, uczyli swych klientów, jak oszukiwać skarb. Bankowcy, chyba bez wyją tku, spe-kulowali na różnicach kursów pieniężnych i papierów wartościowych. Kapitał obrotowy pocho-dził z kas bankowych. Zwracano go z powrotem, gdyż postę pują ca nieustannie inflacja gwaran-towała bezpieczeństwo każdego interesu, opartego na kredycie gotówkowym. W zarzą dzie miej-

    skim praktyki obejmowały przydziały żywności, odzieży, pr ą d i gaz, a tak że sieć telefoniczną . Najosobliwszy trik zdobywania ubocznych, czyli głównychśrodków dożycia zastosowali rewi-zorzy linii telefonicznych, wyłą czają c umyślnie ten i ów telefon. Za szybk ą „naprawę ” uszkodze-nia brali specjalną zapłatę , której nie sk ą pił nikt, wiedzą c, jak niskie są ich płace. Klucz stosowa-ny przez rewizorów nie był pozbawiony zasad „moralnych”, gdy chodziło o wybór aparatu. U przedsię biorców robią cych dobre interesy telefon „psuł się ” kilka razy na miesią c.

    Cały ten system doskonalił się z wolna, i to, co działo się w roku1940, było jeszcze freblówk ą w stosunku do lat późniejszych, kiedy to przemyt objął i surowce niemieckie i r ę k ą swoja się gał

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    23/152

    23

    do Rzeszy, Belgii i Francji, sk ą d sprowadzane towary w części tylko szły na przeróbk ę do fabryk uznanych za „kriegswichtig”. Przetok złota i klejnotów przestawał również być wewnę trzną sprawą Warszawy. Waluciarze warszawscy obracali dewizami i złotem w całej zaję tej przez Niemców Europie i twierdzili, może i słusznie,że ceny i kursy „dyktuje” Warszawa, a nie Paryżczy Bruksela.

    Efektowne, choć ma

    ło chwalebne wyczyny walutowe by

    ły, rzecz jasna, udzia

    łem nielicznejgarstki spryciarzy i zuchwalców i miały tylko pośrednie znaczenie w walce toczonej przez ogół

    warszawski. Tysią ckroć wię ksza armia przemytnikówżywności też nie była dostę pna dla każde-go, skoro służ ba w niej wymagała hartu, wytrzymałości, żelaznych nerwów i mięśni.

    Ale i słabsi nie ginę li. Wyszkolone miasto pomagało im szczodr ą r ę k ą . Bywały całe okresy,gdy konduktorom tramwajowym płacono za bilet podwójnie, sam zaś bilet zwracano do powtór-nej sprzedaży. Kolejarze polscy, zepchnię ci przez sprowadzone z Rzeszy brygady na niższe sta-nowiska, stali się z czasem integralną czą stk ą rzeczy przemytniczej, która umiała zresztą wycią -gnąć rychło w swą sieć i ich niemieckich zwierzchników.

    Podatność na korupcję , cechują ca nasłanych na Warszawę urzę dników niemieckich, ułatwiałaoczywiście obję cie dyktatu gospodarczego przez czarny rynek. Czego nie wskórała łapówka, dośmieszności nieraz drobna, dokonywało ogłupienie stanem rzeczy, który Niemcom wymykał się całkowicie z r ą k. Groźni z począ tku volksdeutsche i reichsdeutsche, przydzieleni do instytucji polskich jako pełnomocnicy, dyrektorzy czy treuhändlerzy, zamieniali się z czasem w wystraszo-nych i biernychświadków tego, co się wokół nich dzieje.

    Zdarzyło mi się raz jeden w „Kohlenhändlerverband”,że urzę dują cy tam dyrektor polski wy-rzucił za drzwi volksdeutschów, proszą cych o przydział wę gla. Powodem odmowy było wiszą cena ścianie zarzą dzenie. Niezwłocznie potem hojnie załatwił mi przedstawiona mu listę „opałową ”literatów polskich i wr ę czył nieco gotówki na rozdawnictwo dla nich. W gabinecie są siednimsiedział przy otwartych drzwiach jego zwierzchnik niemiecki. Przyglą dałem się mu ciekawie,gdyż korciła mnie myśl, jak może wyglą dać człowiek tak jawnie zlekceważony i wystrychnię tyna dudka. Miał wyraz twarzy zamyślony i bezradny. Prawdopodobnie rozmyślał, że to, co gootacza, należy do Schlaraffenlandu.

    Lecz czy można gloryfikować zjawiska, które w zasadzie swej polegają na oszustwie i godzą w najbardziej podstawowe poję cie o obowią zują cym człowieku porzą dku rzeczy? Warstwą naj- bardziej upojną „czarami” tegożycia była młodzież. Wielu ludzi ze starszego pokolenia biadałoteż nad młodzieżą , która przeszła twardą szkołę lekkiegożycia, znamienną dla czasów okupacji.Jak się odniesie do prawa i uczciwości w życiu codziennym, skoro nastaną normalne, pokojoweczasy?

    Nie wiem, czy ludzie równie szybko oswajają się z prawem, jak przyswajają sobie bezprawie.Obawiam się , że proces nawrotu jest trudniejszy i dłuższy. Każdy, kto patrzył na walk ę o byt podokupacją niemieck ą , nie mógł się opę dzić przed obawą , że ślady po niej i skazy się gną głę biej,niż się to nam wówczas mogło zdawać.

    Pozostaną jednak i legendy, wstrzą sają ce nieraz i bohaterskie. Najwię ksza z nich powinnachyba być pamięć o tym, co zaszło w roku1943, kiedy Niemcy zarzą dzili ogromną obławę nawszystkich targowiskach Warszawy. Czystka, odbyta szybko i sprawnie, z zastosowaniem całych batalionów policji, dała wynik znakomity. Złowiono ponad tysią c młodych „knajaków” czarnegorynku, a wię c całą niemal „czołówk ę ” wielkiej armii przemytu. Aresztowanych zgromadzono w budynku szkolnym na Pradze, po czym, bez dochodzeń i śledztwa, załadowano ich na dworcugłównym do wagonów dla bydła. Pocią g, zapieczę towany i obsadzony uzbrojoną strażą , stał jakiśczas na dworcu. Wówczas przeszedł mimo wagonów pełnią cy na dworcu służ bę polski policjant.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    24/152

    24

    − Uwaga, chłopcy, uwaga− gadał patrolują c tam i siam− pocią g idzie do Treblinki. Ratujciesię , jak się da.

    Gdy pocią g pod noc ruszył i znalazł się za Warszawą , w kilku wagonach wyłamano drzwi iusiłowano wyskoczyć. Ogień broni maszynowej przeszkodził ucieczce. Wtedy w dwu wagonachśrodkowych uwię zieni „chłopcy” wyłamali deski w podłodze i rzucili je pod koła. Pocią g wyko-

    leił się i rozerwał. Przerażona straż (Kałmucy Własowa) dała się rozbroić. Kilka wagonów zo-stało zmiażdżonych. Uwię zieni powrócili nazajutrz do Warszawy, przyniósłszy rannych i poka-leczonych ze sobą . Na miejscu zostało kilka dziesią tków trupów.

    Przyznam się , że po tym zdarzeniu, o którym dowiedziałem się z ust jednego z jego uczestni-ków, odnosiłem się z dziwnym respektem do dostarczanej mi „na lewo” mą ki czy słoniny. I nie pytałem o cenę .

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    25/152

    25

    V

    GRA W NIEZNANE

    Mieszkanie, które u schyłku roku1939 zająłem naŻoliborzu, miało wszelkie cechy dobregoschowka na czas wojny. Położone za Cytadelą na wiślanym „wygwiździe”, zaszyte w ogródkach,od arterii miejskich dalekie, stanowisko jedno z miejsc, gdzieżandarm pojawia się tylko pod wy-raźnym przymusem służ bowym. Wą tpię też, czy na ulicy Kaniowskiej i w jej pobliżu Niemcy bywali częściej niż kilka razy do roku. Z okna mego pokoju widywałem, co prawda, stale strażeniemieckie, chodzą ce tam i siam po nasypie nad kazamatami Cytadeli, ale oddzieleni ode mnie

    spor ą przestrzenią i rowem fortecznym, byli niejako tylko symbolem zaszłych zmian, a zarazem iostrzeżeniem, aby zbytnio nie ufać żadnemu zaciszu.Był to czas, gdy wyznawałem słuszną może, lecz nieco oderwaną zasadę , że literaci najsku-

    teczniej przeciwstawią się przemocy niemieckiej, gdy bę dą pisali książki nie zważają c na zapo- biegawcze zarzą dzenia. Pisałem wię c sporo, ubawiony widokiem paradują cej po murze straży, zktór ą wią zał mnie wewnę trznie pakt o nieagresji wzajemnej.Że wojna obróci kiedyś wniweczmoją pracę , niszczą c po prostu r ę kopisy moich utworów, wówczas jeszcze nie przypuszczałem.Pesymizm mój nie się gał tak daleko, choć najbardziej zgorzkniały ze wszystkich pisarzy, Wa-cław Berent, utrzymywał, że przez najbliższych trzydzieści lat nie ukaże się ani jedna nowa pol-ska książka. Liczył się , rzecz jasna, z długotrwałą okupacją niemieck ą . Wielkiego milczenia, któ-re nastą pi po wojnie wskutek oderwania części pisarzy od ojczystej gleby i zatrucia atmosfery

    duchowej w Polsce bolszewick ą dżumą , nie brał w rachubę .Z kolegów mychżaden chyba nie miał wówczas ochoty czy możności wracać do zawodu lite-rackiego.

    − Rozumiesz chyba− tłumaczył mi Juliusz Kaden-Bandrowski− że do pracy literackiej ko-nieczny jest dystans w stosunku do tego, co się dokoła nas dzieje. A tego nie sposób uchwycić wczasach tak gor ą cych jak dzisiejsze.

    − Wię c piszemy o tym, co było.− Albo nam tożycie pozwoli?

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    26/152

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    27/152

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    28/152

    28

    czony, poczuł się Polakiem po przeczytaniu pism Bismarcka. Dzieci odebrał wówczas ze szkółniemieckich, a w domu zaprowadził ję zyk polski.Żona jego, z domu Hoffmann, stała się też Po-lk ą najlepszej próby.

    Z dwu owych literackich lokali, tak jednakowo hazardowych, choć tak odmiennych, pierwsza„Arkadia” miała paść ofiar ą . Likwidację lokalu poprzedziło najście gestapo na mieszkanie Pia-

    seckiego, którego zastano przy biurku pomimo nocnej pory. Rewizja podobno nie dała

    żadnegowyniku i miała skończyć się niczym, Piaseckiego zdradziła dopiero zamknię ta koperta, któr ą w

    ostatniej chwili podrzucił pod biurko. Nazajutrz rankiemżandarmi wpadli do „Arkadii”. Konieczność dokonania najścia o wczesnej

    porze, nim się rozejdzie wieść o nocnej rewizji, spowodowała, że plon w uwię zionych ludziachnie był duży iże obejmował niemal wyłą cznie osoby zatrudnione w kawiarni.

    Dramat „Arkadii” miał wielki oddźwię k i poruszył całą inteligencje warszawsk ą . Najwię cejk łopotano się , rzecz prosta, o los Piaseckiego i wzię tej z nimżony. Szereg osób podjęło próbyinterweniowania u władz niemieckich o zwolnienie uwię zionych. Jednym z oficerów gestapo byłwówczas Stabenov. Ten potrafi nieraz przysłużyć się sprawie uwię zionych, niekiedy przyczynićsię do ich zwolnienia, a zawsze dać prawdziwą informację przez córk ę profesora metalurgii, in-żyniera Jana Czochralskiego. Starania, i tym razem podję te tą drogą , nie dały jednak wyniku.Stabenov mógł tylko pocieszyć wieścią , że Piasecki nie jest przeznaczony do Oświę cimia iże przebywa na Pawiaku.

    Miałem go tam właśnie spotkać.Ciche zaplecze Cytadeli znów zwróciło uwagę policji niemieckiej. Latem1940 zaczął kr ążyć

    nad górnymŻoliborzem samolot szkolny, rzecz nie tak niezwyk ła, zważywszy bliskie lotnisko naBielanach. Samolot ten miał jednak że nad skrzydłami szpikulec anteny radiowej. Obserwują c goz konieczności przez moje okno, zauważyłem, że robi zwroty i koła, którychśrodkiem geome-trycznym był mój dom. Osą dziłem, że gdzieś w pobliżu musi być jakaś stacja nadawcza, którazwróciła uwagę Niemców. Samolot latał jednak przez lato i jesień, i nie działo się nic. Niski ichmurny pułap jesienny spowodował, iż pokazywał się coraz rzadziej. Wywiad, jaki w tej spra-wie przeprowadziłem przez pułkownika Kazimierza Stamirowskiego, był raczej uspokajają cy. W bliskości mej na ulicy Haukego jest, owszem, punkt nadawczy. Ale aparat nadawczy przenosi sę z miejsca na miejsce. Ruchy samolotu są obserwowane od dawna.

    Rozwią zanie tej sprawy nastą piło w lutym1941. Pewnego wczesnego ranka zapukał ktoś wokno mego mieszkania od strony ogrodu i zapytał, czy to jest ulica Kaniowska 25. Otrzymawszyodpowiedź, że nr 25 jest par ę domów w lewo, znik ł. W dwie godziny później nadjechał cały od-dział żandarmów w kilku samochodach, założył główną kwater ę w moim mieszkaniu, obszukałdok ładnie cały dom i zabrał wszystkich mężczyzn z okolicznych domów do swoich wozów. W południe byłem już na Pawiaku.

    Nie wiem, w jaki sposób nasi więźniowie na Pawiaku dowiadywali się w owe dni, kto przy- bywa z miasta do wię zienia. Być może, że spis dostawali z kancelarii, gdzie pracowali jeszczeurzę dnicy wię zienni polskiej służ by. Tak czy owak, w chwili gdy odbywałem normalne postrzy-żyny wię zienne, przesunął się koło mnie Piasecki i szepnął:

    − Wiemy o panu. Pójdzie pan do naszej celi.Widocznie wię c był i sposób na rozdział przybyłych do cel.W łaźni podszedł z kolei do mnie człowiek dotychczas mi nie znany, który pełnił tam funkcje

    nadzorcze.− Niech pan tu siada na uboczu− odprowadził mnie w k ą t. − Dubois jestem.− Tu pan jest!− ucieszyłem się . − W mieście mówią , że jest pan w Oświę cimiu.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    29/152

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    30/152

    30

    − Tak, pochodzi przypuszczalnie z Nadrenii czy Alzacji. Ojciec mój po niemiecku już niemówił. Dziadek, o ile wiem, też nie.

    − Jednak że − gestapowiec miał widocznie sporo informacji w tym zakresie− paru ludzi tutej-szych o nazwisku tym samym co pan zapisało się na volksdeutschów.

    − Proszę pana− przypatruję mu się uważnie, chcą c odgadnąć, czy mam do czynienia z Niem-

    cem, czy z volksdeutschem− jest pewna różnica, gdy listę podpisuje zwyk ły człowiek, a gdy podpisuje pisarz polski o pewnym nazwisku, który mimo obcego pochodzenia zdobył sobie wtym kraju duże stanowisko i zaufanie ludzi. Przepraszam pana, pan jest reichsdeutsch, czy też...

    − Reichsdeutsch!− wrzasnął nie pozwalają c mi skończyć.− W takim razie są dzę , że mnie pan zrozumie.Wstał i ostentacyjnie podał mi r ę k ę .Po chwili szedłem ku wolności, z tobołkiem w r ę ku, środkiem gościńca, jak to było nakazane

    wypuszczonym z wię zienia, póki znajdowali się na obszarze getta. Ulica była pusta. Widocznie iŻydom nie wolno się było po niej poruszać. W kilku oknach zauważyłem tylko wbite we mniezazdrosne oczy ludzkie.

    Opieczę towana „Arkadia” długo jeszcze straszyła warszawiaków czernią swych okien. Wia-

    domość o śmierci Piaseckiego, która rozeszła się po mieście w kilka miesię cy po moim z nimspotkaniu, pogłę biła cień, ciążą cy nad ulicą Moniuszki.„Rio Rita” przetrwała o wiele dłużej. Podważył ją , choć i nie pokonał, cios wymierzony przez

    gestapo w obu braci Krawczyńskich i ich rodzinę , skierowany nie w kawiarnię , ale w ich własnemieszkanie. Zarzą dzona tam rewizja nie wykryła, co prawda dobrze schowanych wydawnictwniemieckich, lecz tylko bibułę podziemną innego rodzaju. Przypadek chciał, że Antoni Kawczyń-ski wraz ze swą żoną Ewą był w czasie rewizji poza Warszawą . Aresztowano Jana Kawczyńskie-go, matk ę ich, dwu siostrzeńców i córk ę Kawczyńskiej z pierwszego małżeństwa. Wszystkichwysłano krótk ą r ę k ą do Oświę cimia. Zamieszanie w sprawę matki Kawczyńskich, którejświetnarodzina pomorska się gała wstecz aż do Watzenrodów, wywołało konsternację wśród gestapow-ców, toczą cychśledztwo. Zaproponowano jej wycią gnię cie konsekwencji ze swego niemieckiego

    pochodzenia, za co otrzyma wolność i łagodne traktowanie jej rodziny. Odpowiedziała odważnie,że czuje się Polk ą i że podziela całkowicie wszystko, co wyznają jej synowie. Zadr ę czono ją naśmier ć w Oświę cimiu.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    31/152

    31

    VI

    POTOCZNY DZIEŃ

    Odk ą d w pobliżu domu rozłożył się wę drowny bałagan z huśtawkami i karuzelami, budzimnie co rano pieśń „Kiedy ranne wstają zorze”, nadawana z gramofonu przez potężny głośnik.Potem idzie coś z „Halki” lub „Strasznego dworu”. Niekiedy, o późniejszej już porze, „Torre-ador”... Nie cierpię asysty muzycznej na co dzień, ale te sygnały bałaganu usposabiają mnie we-soło. Wiem,że noc przyszła spokojnie iże można wyjść na ulicę .

    W domu nie myślę zostawać, choć nic szczególnie pilnego nie mam do załatwienia w mieście.

    Doświadczenia okupacji wskazuje,że mężczyźni o nieokreślonym zaję ciu powinni w godzinach pracy przebywać raczej poza domem. K łopoty gospodarskie nie są duże. Pomagam w nichżonietylko z ciekawości, bo bawi mnie ten nowy i w pewnej mierze udoskonalony tryb codziennegożycia podczas okupacji. W podstawową żywność zaopatrujemy się np. w domu u dozorczyni, pani Truszczyńskiej, która „dodatkowo” trudni się przemytem mię sa, tłuszczów i jaj, i jestwskutek tego najważniejszą i bodajże najbardziej zamożną osobą w naszej niedużej kamieniczce.Jeździ sobie pożywność ta pani Truszczyńska raz na Lubelszczyznę , a raz na Mazowsze, ale i naKujawy, do Reichu. Jeśli raz na pięć wypraw „wpadnie” i odbior ą jej towar, interes się jeszczeopłaca. Nie są dzę , aby „wpadała” częściej niż raz na dziesięć przejazdów. Babsko jest to już że-lazne, wytrawne, przytomne w najgorszej nawet okazji.

    A par ę set kroków od domu jest bazar i Marymont, istne laboratorium zakazanych przemy

    słów. Tam masarnie i wieprzki czarnego chowu, tam fabryki bimbru, tam sk ładnice wę gla skra-dzionego z dworców kolejowych. tam rybacy zastawiają cy sieci na Wiśle . Tam sk ładziki broni iamunicji, tam „komuna” i „oener”. I tam ogromna usłużność i uczciwość w obcowaniu z czło-wiekiem, którego uznano za swojego. Nic przyjemniejszego jak kupować coś u pani Truszczyń-skiej, na bazarze czy Marymoncie. Albo i przed wyjazdem do miasta przejść się przez Marymontuliczk ą , ścieżeczk ą , grobelk ą , tu spłoszyć kaczki, tam pogwarzyć czy zagapić się na kwitną cą wiśnię .

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    32/152

    32

    Idylla pierzchnie, gdy trzeba iść na przystanek tramwajowy na plac Wilsona. Bo tu zaczynasię „wielka” Warszawa, ta niespokojna i kipią ca przygodą . Otóż i Tadzio B., który o tej samejrannej porze „pryska” do miasta. Ongiś przyrodnik i profesor gimnazjalny, z naukowymi aspira-cjami, dziś as czarnej giełdy i znawca walut i cenności, jest człowiekiem, którego się nie omija.

    − Jak że tam twarde?− pytam z nałogu, bo nie mam nic do sprzedania ani do kupienia.− Na twarde nie ma popytu

    − odpowiada.Odczuwam jakiś zawód głę bszego rodzaju, bo zwyżka dolara jest przecież i zwyżk ą wiary w

    pomyślny koniec wojny.− No a mię kkie?− chcę wiedzieć dok ładniej, czego się mam spodziewać.− Mocno− pociesza mnie.− A propos twarde− ożywia się − chodź ze mną na lampk ę wina−

    wskazuje naświeżo otwartą winiarenk ę , w której sprzedają na szklanki wino, „skr ę cone” z kan-tyn wojskowych pobliskiego lotnika− mam ci coś ciekawego do pokazania.

    Twarde widziałem już nieraz i nawet wiem, jak powinien „ś piewać” autentyczny twardyumieszczony na końcu palca i stuknię ty w brzeg. Z Tadziem warto jednak pogwarzyć, gdyż bła-hych spraw nie uznaje. Idziemy na lampk ę wina. Siada tyłem do okna i wycią ga z kieszeni dwiezłote pięćdziesię ciodolarówki.

    − Obejrzyj− podsuwa mi je.Prztykam w brzeżek jednej i drugiej. Grają ślicznie, „złezk ą ”.− Autentyczne, próba bez zarzutu.− Mylisz się − tryumfuje Tadzio− złoto w obu jednako znakomite. Ale widzisz...− oddziela

    jeden pienią dz − ten jest fałszywy. Zrobiony u nas, we własnym warsztacie.Jeszcze raz oglą dam monety.− Śliczna robota− stwierdzam.− Nie do poznania.− A jednak− wzdycha− różnica jest. Wytłok i brzeżek rzeczywiście bez zarzutu. Tło tylko,

    tło! Nie możemy dojść, dlaczego u nas wychodzi błyszczą ce, a u nich jest ten mat. Nie jestem, rzecz prosta, w stanie wyjaśnić, dlaczego amerykański „Twardowski” jest bardziej

    matowy od warszawskiego. Nie mam natomiast wą tpliwości, że sprawa ta gniewa na serio eks- przyrodnika i wojennego speca od walut, pochłonię tego już całkowicie potężnym czarem swegonowego zawodu. Nie on jeden jednak że przeszedł tego rodzaju metamorfozę . Warszawa pełna jest ludzi, którzy „odnaleźli” się podczas wojny, odkryli w sobie nowe talenty i wykonywują zcoraz wię kszą pasją najbardziej nieprawdopodobne zawody. Z ludzi szarych i przecię tnych stają się czę sto osobistościami znanymi i cenionymi wśrodowisku warszawskim. Znakomitości takiemożna spotkać na ulicach, w urzę dach, biurach, a tak że i w zbiorowiskach podziemnych.

    Nie wiem, czy Tadzio B. wróci już kiedykolwiek do swojej przyrody i pedagogii. Jest wysa-dzony z regularnej orbity. Pę dzi teraz do miasta zbadać konstelacje na firmamencie czarnej gieł-dy. Dojeżdżamy do Krakowskiego Przedmieścia i rozstajemy się .

    Stałym punktem, do którego zdążam wŚródmieściu, jest ulica Bracka 5, gdzie spotykam się zZyglarskim i Nowaczyńskim. Po drodze na Brack ą odbywam jednak swój ulubiony przemarsz przez antykwariaty. Poszukuję Kołłą taja, Mochnackiego, Staszica, starych rewizjonistów i po-szukiwaczy zła, które przyprawiło o nieszczęście Rzeczypospolitą . Niełatwe to książki do zdoby-cia. Naprawa Rzeczypospolitej zajmuje bowiem mnóstwo umysłów w Warszawie. Bo chociażkażdy głupiec wie, cośmy powinni byli uczynić, aby nie dopuścić do klę ski wrześniowej, to mą -drzejsi nie wiedzą i chcieliby dowiedzieć się , jak to było dawnymi laty.

    Nie ma Mochnackiego ni Kołłą taja naŚwię tokrzyskiej, gdzie na ogół wysprzedaje się jeszczeksiążki odebraneżydowskim księ garniom i czytelniom. Zmierzają c do antykwariatu Arcta skr ę -cam w Mazowieck ą i Szpitalną . Wzdłuż ulicznych murów stoi tu szpaler handlarzy złotem i wa-

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    33/152

    33

    lutami. Kupuję ... kupuję ... kupuję ... − słyszę co kilka kroków. Handel ten kwitnie nieprzerwanie już całe lata. Przechodzą bitwy, katastrofy,łapanki i blokady, zamachy i naloty, a ci stoją , wrośliw ściany Mazowieckiej i... kupują ... kupują ... kupują . Złoto nie jest chyba takim przeżytkiem, jak to opowiadają nowocześni społecznicy i ekonomiści.

    Z okna luksusowego antykwariatu na NowymŚwiecie szczerzy do mnie zę by nieodmienny

    Beduin i odaliska Adama Styki. Dziwny ten obraz odradza się po każdej sprzedaży. Malowanyna nowo i wiecznie wystawiany stał się niejako pomnikiem smaku wojennych bogaczy, którzym.in. „lokują w obrazach”. Obok Styki Wojciech Kossak,Żmurko, Czachórski, lecz z boku też i prześliczny pejzaż Stanisławskiego. Nie dokoszone pole w jesiennym słońcu. Mój Boże, cóż to były za czasy, gdy sobie było można malować takie obrazy! Ale ten Stanisławski umacnia mnie jakoś na duchu. Obraz jest polski, tchnie Polsk ą .

    Raźnym krokiem wchodzę do Arcta. Młoda inteligentna polonistka prowadzi tam antykwarskidział.

    − Mochnackiego nie ma!− mówi bez wstę pu − ale jest Naruszewicz. Groedlowskie wydanie.Przeglą damśliczne książki.− Niech pani odłoży − wzdycham− bo nie mam dziś tyle gotówki. Ma pani jeszcze coś cie-

    kawego?− Miałam wczoraj coś, co by pana interesowało. „Nurt” Berenta z dedykacją dla pana.Aha − myślę − to z mojej biblioteki, rozkradzionej po zbombardowaniu mieszkania. Właści-

    wie nawet i ostrzeżenie, aby nie skupować książek w tych czasach. Naruszewicza mimo tegozadatkuję .

    Na rogu Chmielnej znajomy handlarz papierosami.− Ma pan co zapalić? − pytam nie zważają c, że na przodzie budki leżą papierosy wszelkiego

    rodzaju.− Dziś tylko „płaskie” się ga w głą b i wydobywa pudełko przedwojennych „płaskich”. Te bo-

    wiem na froncie są fałszowane. Lepsze gatunki, utrzymuje papierosiarz, z chmielu, gorsze z ka- pusty.− Zajdź pan po południu− dorzuca− bę dę miał tytoń lubelski.

    Tytoń lubelski jest dobry i prawdziwy, acz rzecz prosta, szmuglowany.− Jak że tam panu idzie?− pytam.− Wyleczył sobie pan już gnaty?Papierosiarz jest inwalidą wojennym.− Mam się nie najgorzej− odpowiada− ale patrz pan− wskazuje na drugą stronę ulicy− do-

    bry interes dla inwalidów, to jest to! Na chodniku stoi tam trzech ludzi w wyniszczonych płaszczachżołnierskich. Jeden podgrywa

    na harmonii.Ś piewają ochrypłymi, zapitymi chyba głosami „Zakwitały pę ki białych róż”. Codrugi przechodzień przystaje podcię ty piosenk ą i rzuca pienią dze do wycią gnię tej czapki.

    − Ach, Boże! − wzdycham, trafiony jak inni.Papierosiarz zachowuje trzeźwy są d.− Niech się pan nie rozrzewnia− mruczy.− Inwalida jest tylko jeden z nich. Ten z harmonia

    kulał już przed wojną . Podgrywał publik ę na Starówce, teraz awansował na NowyŚwiat.Jest mi wszystko jedno, kiedy okulał i kogo podgrywał harmonista. Opłacam się ś piewakom i

    biegnę dalej.Śladem moim leci „Wróć, ucałuj jak za dawnych lat”. Nie widzę białych róż, a tyl-ko łachmany polskich mundurów.

    Och, ciś piewacy uliczni! Pamię tam jedną tak ą ś piewaczk ę z zimy1939/40. Ta wybierała so- bie zaciszne, czarne k ą ty w rozwalonych murachŚródmieścia. Pojawiała się już z ustą pieniemdnia. Ukryta w głę bi jakiejś przetr ą conej bramy, ledwo widoczna przytrzymywała przechodniauderzeniem struny gitary. Nieoczekiwany głos z nicości trwożył i zdumiewał, jak ję k rozwalin.

  • 8/17/2019 Goetel - Czasy wojny

    34/152

    34

    Potem nuciła z cicha i bardzo dobrze ballady jakieś i romanse. Wielu klientów nie miała i z pew-nością nie liczyła na wielu. Ale nikt chyba nie odważył się opłacić jej groszowym datkiem.

    Nazywaliśmy ją widmem rozwalin. Było i widmo przystanków tramwajowych: starsza pani z podczernionymi włosami, w koronkowej sukni wieczorowej, sprzed tamtej chyba wojny. Stawałana wię kszych przystankach tramwajowych w spornej odległości od zgromadzonego na nich tłu-

    mu. Nuciła g

    łosem, kiedy

    ś z pewno

    ści

    ą estradowym „Ständchen” Schuberta. Bez s

    łów, po prostu„tirari, tirari”. Nikt na nią nie zwracał uwagi i nie widziałem, aby ktoś jej dawał pienią dze. Lecz

    ś piewała miesią c po miesią cu i rok po roku swe „tirari”, niezmiennie bezradna w karierzeże- braczki. Była to jedna z najsmutniejszych postaci, jakie zapamię tałem w owych czasach.

    A wreszcie i owe dwie dziarskie damy z „towarzystwa”, jedna z harmonią , druga ze skrzyp-cami, co to w biały dzień na ożywionych ulicach r żnęły sztajerki, oberki i kujawiaki, podś pie-wują c, przytupują c i tańczą c. Że to i one się nie dadzą , i w ogóle wszyscy się nie damy. Byli lu-dzie, którzy się o nich odzywali z uznaniem. Zdaniem innych, paniom zrobiłaby dobrze sikawkastraży pożarnej.

    Na Brackiej 5 w białym lokalu Towarzystwa Literatów i Dziennikarzy dowiaduję się , że towa-rzysze moi Nowaczyński i Zyglarski poszli już do tej nowej kawiarni na Brackiej 2. Jest to jużtrzecia na krótkim odcinku Brackiej, mię dzy Alejami a placem Trzech Krzyży. Dalej zaś, na pla-cu, rozsiadł się słynny już „kawopój” Marca, zaś w przecznicy głę biej jest zaciszna iświetniekryta kawiarenka „Pod Palmami”. Nigdy chyba Warszawa nie piła tyle kawy, co w te czasy.

    Na Brackiej 2 atrakcją lokalu jest jego współwłaściciel, jasnowidz Ossowiecki.Towarzyszy zastaję przy