Świadectwo. Moja historia i moja lekcja z historii Solidarności
Post on 06-Apr-2016
241 Views
Preview:
DESCRIPTION
Transcript
1
2
3
Moja historia i moja lekcja z historii Solidarności
Zbigniew Bujak
Sierpień 80, czyli wielki strajk, który zakończył się zwycięstwem robotników i utworzeniem
Solidarności, zdarzył się w Gdańsku. Czy mógł zdarzyć się gdzie indziej, na przykład w „Ursusie”
[Zakłady Przemysłu Ciągnikowego w Warszawie – przyp.ed.] , w którym wówczas pracowałem?
Czy w „Ursusie” mógł powstać słynny Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS)? Czy mogliśmy
sformułować „21 Postulatów”? Czy byliśmy w stanie wywalczyć żądanie utworzenia wolnych
związków zawodowych? Spieram się o to z moim przyjacielem, „towarzyszem broni” z „Ursusa”,
od pierwszych chwil, gdy uświadomiliśmy sobie skalę, rangę i przełomowe dla całego kraju
znaczenie Gdańskiego Strajku.
Uważam, że Gdańsk był predestynowany na miejsce tego wydarzenia. W tym mieście i w
Stoczni Gdańskiej skupiły się te elementy, które nadały Strajkowi znaczenie tak w kraju, jak i za
granicą - były źródłem jego dynamiki i determinacji. W Warszawie dyskusja o tym, co realnie
można zmienić w ówczesnej sytuacji politycznej naszego kraju, kontrolowanego przez sowiecką
władzę w Moskwie, doprowadziła nas do wniosku, że nie jest możliwa zgoda na legalne działanie
wolnych związków zawodowych, bo ich istnienie nieuchronnie zmieniałoby cały, scentralizowany
system komunistycznej władzy. Byliśmy przekonani, że ówczesna rządząca komunistyczna partia
będzie bronić swojego monopolu wszelkimi dostępnymi środkami i na utworzenie niezależnych
związków zawodowych nie pozwoli. W Gdańsku też wiedzieli, jak kluczową rolę w zmianie
systemu mogą one odegrać. Dlatego z taką determinacją przy tymże postulacie trwali. Eksperci z
Warszawy nie zdołali przekonać strajkujących, że żądanie wolnych związków jest nierealistyczne.
Bodaj z tamtego okresu zapamiętałem powiedzenie, „Jeśli ci mówią, że głową muru nie przebijesz
- nie słuchaj, spróbuj”. Żeby jednak walenie głową w mur miało skutek, trzeba bardzo dobrze
zrozumieć, co jest źródłem siły autorytarnego systemu. Gdy już to wiemy, wiemy w co walić
głową. W systemie komunistycznym klasa robotnicza była źródłem jego legitymizacji. Zakład
pracy był więc rodzajem świątyni. Ze zrywów lat 1956, 68, 70, 76 wiedzieliśmy, że gdy wychodzimy
na ulicę, stajemy się łatwym celem tak dla Milicji, wojska, jak i propagandy. Toteż strajki 80-tego
roku organizujemy jako okupacyjne. Zaatakowanie zakładu pracy, tej „światyni” komunistycznego
systemu, było dla tamtej władzy, choć możliwe, to jednak bardzo trudne.
Wiele lat później, w 1989 roku przyszło nam walić głową już nie tylko w mur, ale w „żelazną
kurtynę” postawioną przez Moskwę, żeby odgrodzić nas od Zachodniej Europy. Litwa, Łotwa,
4
Estonia, Ukraina, Białoruś upomniała się o swoją niepodległość. Dla wielu znawców było
oczywiste, że Rosja nie może pozwolić na wyjście tych krajów z Bloku Sowieckiego. Najbardziej
jednak niewyobrażalna była niepodległość Ukrainy. Gdańskie doświadczenie podpowiadało coś
innego. We wszystkich tych krajach znaleźli się „ludzie Sierpnia”. Choć pełni obaw o los swoich
rodaków Litwinów, czy Ukraińców, na pytanie, czy stawiać kwestię niepodległości, odpowiadali:
„Tak!”. Na pytanie: „Czy poprzecie?”, my odpowiadaliśmy: „Tak!” Był to czas, gdy system
sowieckiej władzy zmieniało działanie, a nie pragmatyczny realizm polityczny. Działanie i sama
wola działania to bardzo szczególny stan ludzkiego, obywatelskiego ducha. Trzeba go dobrze
odróżnić od „urzędowania”. Działanie jest zawsze swgo rodzaju rewolucją. Jest zawsze
zagrożeniem dla tych, co urzędują. Działanie może mieć bardzo lokalny charakter, ale zawsze ma
w sobie potencjał rozwojowy, a czasem wręcz wybuchowy.
W sowieckim systemie działanie wymagało wielkiej odwagi, poświęcenia, siły wewnętrznej
i woli ludzi – uczestników. Najwięcej zależało od przywództwa. Opozycja demokratyczna miała
bardzo wyrazistych przywódców. W Rosji był to Andriej Sacharow. Na Ukrainie, Wiaczesław
Czornowił. W Polsce, Jacek Kuroń. W Czechosłowacji, Vaclav Havel. Węgry miały Janosza Kisha.
Strajkujący w Gdańskiej Stoczni wybrali wyrazistego przywódcę – Lecha Wałęsę. W istocie wyboru
dokonał organizator strajku, Bogdan Borusewicz. Konsultował tę decyzję z Jackiem Kuroniem.
Obaj nie mieli wątpliwości. Tylko Lech Wałęsa był w stanie poprowadzić strajkujących do
zwycięstwa. To była najważniejsza decyzja w dziedzinie Human Resources w świecie XX wieku.
Lech umiał i lubił być z ludźmi – wiedział jak do nich mówić, jak wyrażać ich uczucia i formułować
ich oczekiwania. Pomagała mu niewątpliwie jego charakterystyczna twarz i głos. Dawał się
zapamiętać i rozpoznać już po pierwszym ujrzeniu. Mijały miesiące i lata, a nikt z Solidarności nie
zdołał zrównać się wizerunkiem Lecha Wałęsy. Do dziś jestem przekonany, że ten wizerunek dał
siłę przetrwania ruchowi Solidarność. Uważam, że jego istotną słabością i błędem było, że Lech
patrząc na innych liderów różnych regionów, widział w nas jedynie swoich konkurentów.
Tymczasem przywództwo zawdzięczał nie tylko swoim niewątpliwym talentom. To była także
nasza decyzja - przywódców ruchu strajkowego w innych regionach kraju. To była także decyzja
środowisk intelektualnych, pomimo że Lech nie miał wyższego wykształcenia. Akceptowaliśmy
jego przywództwo i jego widoczny autokratyczny styl, bo „ruch” - organizacja może podejmować
zbiorowo decyzje strategiczne. Za decyzje bieżące, taktyczne, musi odpowiadać konkretna osoba,
bo tu nie może być zbiorowej odpowiedzialności. W zbiorowym przywództwie rozmywa się
odpowiedzialność za decyzje złe (za błędy), za brak decyzji, za nierealizowane decyzje i uchwały.
5
Nieuchronnie prowadzi to do wewnętrznej dezintegracji, zaniku krytycznego myślenia i
autorefleksji, narastającej impotencji decyzyjnej w ruchu i w konsekwencji, porażki, wygaśnięcia
protestu.
Duże wrażenie zrobiło na mnie zarządzanie strajkiem. Zaopatrzenie setek , a później
tysięcy, ludzi w żywność. Koordynacja strajków w innych zakładach. Elementy zarządzania
miastem poprzez strajkujących w służbach miejskich. Trudne musiało być utrzymanie jednolitego
i jednego centrum decyzyjnego. To właśnie, obok 21 postulatów, czyli programu, było najważnym
sygnałem dla mnie i zapewne innych ludzi w kraju. Widzieliśmy sprawnie zarządzany powszechny
protest, więc nie należało stać bezczynnie. Było dla mnie oczywiste, że obok programu, siłę
wewnętrzną każdemu ruchowi nadaje najprościej rozumiana organizacja. Nie istnieje przywódca
bez ludzi zdolnych do zarządzania, do budowania logistycznego zaplecza, obiegu informacji.
Przywództwo i program, aby mogło rozbudzać nadzieje i przyciągać innych, musi wykazać się
sprawnością działania. Wiedziałem, że tę organizację zbudowali ludzie z Wolnych Związków
Zawodowych Wybrzeża. Wiedziałem też, że nie było ich tak wielu. Może kilkanaście osób. Co
sprawiło, że byli w stanie zorganizować logistycznie i merytorycznie taki strajk? Czy to był efekt
tych kilku lat wspólnego działania, wzajemne zaufanie, dyskusje o tym, co robić? Co sprawiło, że
ja sam w jednej chwili porzuciłem „ złą wiedzę” o tym, co możliwe i zaangażowałem się w poparcie
tego Strajku? Co więcej, wiedziałem, co i jak robić? Dzisiaj, po latach, po lekturach książek o
najnowocześniejszych metodach zarządzania, wiem, że po prostu sformułowana została misja i
wizja tego Ruchu. Zorganizowano obieg informacji. To dzięki temu wszyscy w kraju wiedzieliśmy,
że należy budować wolne związki zawodowe, że walczymy o to bez użycia siły, że naszym orężem
jest samoorganizacja, strajk okupacyjny i nasza wolna prasa. Do dzisiaj moim bohaterem
„drugiego planu” jest Bogdan Borusewicz. To on właśnie zredagował ulotki wzywające do strajku,
wydrukował je, wyznaczył czas i ludzi do ich rozrzucenia. Po rozpoczęciu strajku posłał kilku
robotników po Lecha Wałęsę, aby przekazać mu przewodzenie strajkiem. Uznał bowiem, że tylko
Lech poradzi sobie z takim zadaniem. To Bogdan wreszcie sformułował 21 postulatów i powierzył
grafikowi zaprojektowanie napisu: SOLIDARNOŚĆ. Tym samym wiem, że to Bogdan Borusewicz
jest najbardziej zasłużoną postacią Gdańskiego Strajku! Zatem zrozumieć jego rolę, to zrozumieć
i mieć klucz do strategii walki z autorytarnymi i totalitarnymi systemami władzy, do walki z
tyranami. Co Bogdan Borusewicz wiedział? Po pierwsze, dobrze rozumiał istotę, źródło siły i
„legitymizacji” ówczesnego systemu władzy. Widział, że system opiera się na „klasie robotniczej”.
Przedsiębiorstwa państwowe, to zatem cegły w fundamencie tego systemu. Trzeba je „wyjąć”, a
6
sytem się zawali. Ta strategiczna diagnoza była dziełem myśli politycznej ówczesnego środowiska
demokratycznej opozycji. Największą rolę w jej sformułowaniu i opracowaniu taktyki przypisuję
Komitetowi Obrony Robotników (KOR). Właśnie to środowisko zorganizowało pomoc dla
robotników represjonowanych za udział w strajkach i protestach. Zgodnie ze strategią środowisko
KOR zbudowało system wsparcia dla strajkujących robotników. Była to gazeta „Robotnik”, był to
system zbierania informacji o strajkach, protestach i informowania zagranicznych dziennikarzy i
stacji radiowych. Była to pomoc prawna dla represjonowanych oraz kształcenie działaczy
robotniczych w dziedzinie prawa międzynarodowego (Pakt Praw Człowieka) i krajowego. Były to
książki i pisma opisujące polityczny i gospodarczy system, jego wady i zagrożenie jakie stanowi
dla obywateli. W tym działaniu, w tej publicystyce dostrzegłem jedną fundamentalną dla mnie i
dla mojego zaangażowania rzecz. Zobaczyłem polityczną i gospodarczą alternatywę. To nie była
tylko krytyka. Ta krytyka wyrastała z wizji innego, prawidłowego i dobrze rozumianego systemu
rządzenia krajem. Ta alternatywa właśnie budziła moje zaufanie do działania takich ludzi, jak Jacek
Kuroń, Adam Michnik, Bogdan Borusewicz, Mirosław Chojecki, Konrad Bieliński, Helena Łuczywo,
Ludwika Wujec i dziesiątek niewymienionych działaczy.
W Sierpniowym Strajku są oczywiście inne postacie, które odegrały, pod wieloma
względami, kluczową rolę. Strajk miał bowiem dwa etapy. 16 Sierpnia 1980 r. (trzeciego dnia
strajku) zawarto porozumienie z Komitetem Strajkowym Stoczni Gdańskiej i ogłoszono koniec
strajku. Umowa ta byłaby wielkim wydarzeniem, wielkim sukcesem. Przywrócenie do pracy Lecha
Wałęsy i Anny Walentynowicz sukcesem Wolnych Związków Zawodowych, nielegalnej w świetle
prawa organizacji. Budowa pomnika ofiar protestów 70 – tego roku, politycznym zwycięstwem
nad autorytarną władzą, która „przyznaje się” do morderczego aktu. Taki strajk i takie
porozumienie weszłoby do historii ruchu związkowego, do historii walki z komunizmem. Nie
byłoby jednak źródłem systemowej zmiany, czyli upadku całego sowieckiego systemu władzy.
Strajkujący zaczęli rozchodzić się do domów. W tej samej chwili, Alina Pieńkowska,
pielęgniarka z zakładowej przychodni, Anna Walentynowicz, Henryka Krzywonos, Ewa Osowska
ruszyły biegiem do bram Stoczni i zaczęły apelować do robotników, aby pozostali. Były przecież
komitety strajkowe z innych zakładów. Ich postulaty nie zostały spełnione. Czterech kobiet
posłuchała niewielka grupa stoczniowców. Zostali. Tak zaczął się właściwy solidarnościowy strajk.
Czy to przypadek, że osobami, które w jednej chwili dostrzegły i rozumiały dramatyczną sytuację
7
strajkujących z innych zakładów pracy, okazały się kobiety? Wyłącznie kobiety! Czy historia
wydobędzie ten moment i te postacie z zapomnienia, z niewiedzy, czy zbada i opisze ten
fenomen? Myśląc o tej sytuacji zastanawiam się, jak wiele takich ludzi i ich wielkich czynów zanika
bez śladu? Czy zanikają tylko w historii naszego kraju, czy to ogólna zasada? Obawiam się, że to
bardzo polski syndrom, w każdym razie mocno w naszym kraju obecny. Nie dostrzegamy lub nie
chcemy widzieć zdarzenia i czyjegoś działania z pozoru drobnego oraz tego, że to ono odmienia
bieg historii. Nie cenimy osiągnięć w dziedzinie logistyki i zarządzania, jak wydawanie gazetki, czy
organizacja obiegu informacji. Wydaje się to takie banalne i nudne. Kojarzy się wyraźnie
z podrzędnymi rolami w wielkich wydarzeniach. To jednak ta sfera decyduje o tym, czy rzucona
myśl, wielka idea, zrealizuje się, czy nie. Ta realizacja może oznaczać coś wspaniałego,
pozytywnego, ale może też być niewyobrażalną zbrodnią. Badanie mechanizmów organizacji i
zarządzania Holokaustem ujawniło nieznane oblicze człowieka. Pokazało, jak łatwo włączyć
uczciwych i niezdolnych do zabójstwa ludzi w mechanizm masowej zbrodni. W Solidarności
otwarta, jawna debata nad celami naszego Ruchu, metodami którymi będziemy to osiągać,
dbanie o jakość tego, co robimy, to metodologia wymagająca oparcia się na ludzkiej
podmiotowości, na godności - fundamentalnej potrzebie każdego człowieka. Tego nauczyła nas
historia Solidarności.
Dlaczego Solidarność zdarzyła się w Gdańsku? Odpowiedzi trzeba szukać w grudniu 1970 roku.
O tym, co wtedy działo się w Gdańsku wiedziała cała Polska, robotnicy wszystkich zakładów i
pracownicy wszystkich instytucji. Musiało im przyjść do głowy, że należy jakoś wesprzeć
strajkujących. Nic takiego jednak się nie stało. Zrozumieć tamte wydarzenia, to zrozumieć siłę
strajku 80-tego roku. Przy milczeniu reszty kraju wojsko wykonało w 70-tym roku rozkaz strzelania
do robotników. Zginęło ponad czterdzieści osób. Setki było rannych. Od tamtego czasu trwał więc
w jakiś sposób moralny kac. W sierpniu 1980 roku dał o sobie znać. Ani ja, ani nikt z moich kolegów
w Ursusie, nie mieliśmy wątpliwości, że trzeba natychmiast poprzeć strajkujących na Wybrzeżu
(strajk wybuchł także w stoczni w Szczecinie). Tworzymy więc Komitet Solidarności, organizujemy
wiece, zbieramy pieniądze na Pomnik Poległych Stoczniowców, przegotowujemy się do strajku
solidarnościowego. Na każdym wiecu zbieramy półtora, dwa tysiące ludzi. Ten powszechny
odzew pokazał, że u większości była silna wewnętrzna potrzeba działania, potrzeba wsparcia
strajkujacych stoczniowców. Czy chodziło o zadośćuczynienie bierności sprzed dziesięciu lat?
Uważam, że to była główna motywacja do działania. Poparcie pojawiło się w całym kraju. Bez
względu na źródło tych ludzkich motywacji widać, że Strajk Gdański rozbudził emocje i nadzieje,
8
obligował do działania, do aktywnego poparcia. Czy było w tamtym czasie inne miejsce ze swoją
historią, które by wywoływało podobną powszechną reakcję? Moim zdaniem nie. Ursus i
Radom’76 z brutalnymi „ścieżkami zdrowia” to o wiele słabszy symbol, niż Gdańsk i Gdynia
uświęcone śmiercią stoczniowców. To ich śmierć, ofiara życia nadała znaczenie temu miejscu
i nałożyła rodzaj zobowiązania na wszystkich, którzy w tamtych wydarzeniach nie wzięli udziału.
Sierpień’80 mógł zdarzyć się tylko w Stoczni Gdańskiej.
Z zaciekawieniem, ale też w nerwach przeglądam książki i artykuły o historii Solidarności.
Zaskakują mnie wszystkie elementy tamtej rzeczywistości, których nie znałem. Mogło to być
spowodowane naturalną barierą. Trudno było wiedzieć cokolwiek o tym, co działo się w Moskwie,
Pradze czy we Wschodnim Berlinie. Jednak to, co działo się w aparacie władzy naszego kraju było
bardziej dostępne. Byli zresztą w Solidarności ludzie, którzy specjalizowali się w obserwacji
i analizach tego, co działo się po drugiej stronie barykady. Nie miałem jednak czasu ani ochoty, by
się tym zajmować. Dla mnie ważniejsze było wszystko to, co wiązało się z organizacją związku
zawodowego i Ruchu Solidarność. Ta niemal bezwyjątkowa koncentracja na wewnętrznych
kwestiach organizacji i działania nie była przypadkowa. Wiedziałem, że to jedyny obszar, na który
mam rzeczywisty wpływ. Było dla mnie oczywiste, że to, co zrobi druga strona będzie wynikiem
i wypadkową ich wewnętrznych gier, interesów i strategicznych celów, które są sprzeczne z tym,
co robi i czym chce być Solidarność. A czym chcieliśmy być? Chcieliśmy być organizacją budowaną
na oddolnej aktywności naszych członków. Chcieliśmy wspierać działaczy w regionach i zakładach
pracy. W tak zdecentralizowanej organizacji nie ma miejsca i możliwości na nakazywanie,
rozkazywanie, egzekwowanie. Rolą krajowych i regionalnych struktur jest uzgodnienie ogólnego
celu, hasła, które wskazywałoby, co robić i jakimi metodami osiągać postawione cele. We
współczesnym zarządzaniu określa się to terminami „misja” i „wizja” organizacji. Pierwszym
hasłem i zadaniem było budowanie „Podmiotowości Społecznej”. Oznaczało to w praktyce pracę
nad projektami reform wszystkich dziedzin naszego życia społecznego. Powstały projekty reform
służby zdrowia i oświaty, reformy szkół wyższych i całego systemu nauki. Zespoły szkół
ekonomicznych pracowały nad reformą gospodarki. Do reform przegotowywali się sędziowie i
prokuratorzy. Wszystkie dziedziny życia społecznego, administracji państwowej były objete
bardzo zawansowanymi projektami przebudowy. Na I Zjeździe Solidarności ta praca przerodziła
się w program ”Samorządna Rzeczypospolita”. Takiej organizacji, przy tak formułowanych celach
można przewodzić, nie da się w niej rozkazywać. Taka strategia i oddolny sposób organizacji i
9
działania zapewniły Solidarności zaskakująco dynamiczny ilościowy (10 mln członków) i
jakościowy (program) rozwój. W ten sposób najskuteczniej wstrzymywaliśmy aparat ówczesnego
państwa przed atakiem na nasz Związek. Wciąż mam poczucie, że przez 500 dni wygrywaliśmy
ten swoisty wyścig z czasem. Gdy policyjny aparat był gotowy do rozbicia kilkudziesięciotysięcznej
organizacji, okazywało się, że jest nas kilkaset tysięcy. Gdy dostosowano siły i środki do tej skali,
Solidarność liczyła członków w milionach. Trzeba sobie zarazem otwarcie powiedzieć, że tak
formowany program, tak szeroki i tak zarazem konkretny, był sygnałem dla wszystkich –
Solidarność przygotowuje się do wzięcia w swoje ręce odpowiedzialności za Polskę. Na ostatnim,
przed stanem wojennym, posiedzeniu władz krajowych postanowiono wysunąć postulat wolnych
wyborów do władz lokalnych. Ten szczebel władzy był niezbędny, aby zrobić kolejny krok, czyli
zacząć wdrażać przygotowane reformy. To, że ówczesna władza spróbuje nas rozbić, uważałem
za jedyny pewnik tamtej sytuacji. Hasło „Róbmy swoje” było dla mnie jedyną racjonalną strategią
wobec policyjnych metod tamtego aparatu władzy i całego obozu komunistycznego.
Po latach widać, jak miałkie intelektualnie były różne koncepcje „politycznego” rozwiązania
tamtej sytuacji. Proponowany był tak zwany „system ograniczonego pluralizmu politycznego”
(finlandyzacja) jako alternatywa wobec naszego hasła „podmiotowości społecznej”. Ta koncepcja
kolaboracyjnego układu z ówczesnym reżimem kompromitowała się wielokrotnie w różnych
krajach Bloku Sowieckiego. Były też oskarżenia Solidarności, że zajmuje się polityką, że powinna
„powrócić do czysto związkowych funkcji”. Brzmiało to dla działaczy jak obelga. W praktyce
oznaczało sprowadzenie Solidarności do zadań, jakie realizowały ówczesne reżimowe związki
zawodowe (na przykład zaopatrzenie pracowników na zimę w kartofle, cebulę, jabłka).
Tymczasem Solidarność powstała i rozwinęła się właśnie w sprzeciwie wobec tak rozumianej,
ubliżającej ludzkiej godności, roli związków zawodowych. W wielu książkach o historii Solidarności
czytam o koncepcjach „politycznego rozwiązania” ówczesnej sytuacji. Zdumiewa mnie fakt, że
tworzone są one w oderwaniu od znajomości wewnętrznej sytuacji w Solidarności, od dynamiki
całego Ruchu, od woli działania i wielkiej pracy nad projektami reform we wszystkich dziedzinach
życia społecznego. Bowiem organiczna praca konstytuowała, organizowała, rozwijała ilościowo
i intelektualnie ten Ruch. Ignorowanie tego faktu, to symptom groźnego, bo autorytarnego
stosunku do obywateli i ich publicznej aktywności. Solidarność stała się dla obywateli grecką
agorą. Wszelkie koncepcje odgórnego, elitarystycznego kierowania życiem publicznym,
wciągnięcie w to Solidarności, prowadziłoby do zniszczenia solidarnościowej agory, stłumienia
obywatelskiej aktywności. A to przecież ona była największą wartością. Solidarność przyciągała
10
uwagę, uznanie i podziw nie tyle swoim przywództwem. Pod naszym adresem kierowano dość
uzasadnionej krytyki. „Sentymentalna Panna S” (to tytuł piosenki jednego z bardów solidarności)
odbierała hołd za stworzenie i ochronę publicznej przestrzeni, w której panowała wolna dyskusja,
wolna twórczość, wolna nauka. Żyłem i działałem z przeświadczeniem, że Sierpniowe
Porozumienie było chwilowym cudem cywilnej odwagi i obywatelskiej odpowiedzialności. Tę
chwilę należało przedłużać w czasie, ale nie za cenę uległości i sprostytuowania. Agory bowiem
nie niszczy najgłupsze nawet wystąpienie, niszczy ją prostytuujący wszystkich autorytaryzm i
totalitarne myślenie.
Nasza zasada otwartości, otwartej dyskusji nad wszelkimi problemami państwa, obywateli,
lokalnych społeczności była naszą siłą i naszą tarczą. Siłą, bo przysparzała nam zwolenników w
kraju i poza granicami. Tarczą, bo chroniła Ruch przed prowokacją Służby Bezpieczeństwa. Nie do
końca jednak. Sądziłem, że otwartość dostępność informacji wystarczy, by wszystkie środowiska
i grupy zawodowe wyrobiły sobie o Solidarności dobrą opinię, by nie dały się oszukać
propagandzie. Nie oczekiwałem zarazem, że wszyscy będą nas kochać i popierać. Chodziło
głównie o to, by nie można było przedstawić nas jako ludzi gotowych dokonywać politycznych
mordów, aktów terroru, odwetu na ludziach i rodzinach ówczesnego aparatu władzy. Wśród
partyjnej nomenklatury, wśród kadry wojska, Milicji, Służby Bezpieczeństwa rozpuszczono wieści,
że tworzymy listy ludzi do eksterminacji, że gromadzimy broń. W prowokacji posunięto się dalej.
Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa (SB) ze znaczkami Solidarności w klapie znaczyli
mieszkania ludzi władzy stawiając krzyżyki na drzwiach. Złapano ich na gorącym uczynku,
odebrano im ich służbowe legitymacje, opisano wszystko w solidarnościowej prasie. Byłem
pewien, że to wystarczy, by skompromitować całą akcję. Okazało się, że obok nas, na tych samych
ulicach, w tych samych blokach mieszkają ludzie żyjący w kompletnej izolacji. Mają jakiś własny
świat wartości, ambicji, celów. Mają własny obieg informacji, idei, przekonań. Najbardziej
oczywiste informacje, relacje, opisy nie przedostają się przez swoisty mur, który wytworzyli wokół
siebie i swoich rodzin. Ta sytuacja nie jest właściwością tępych, ograniczonych aparatczyków.
Poznałem inteligentnych, rozumnych i wykształconych ludzi, którzy po latach przyznali mi się, że
ulegli tamtej propagandzie, że żyli w strachu o dzieci, o mieszkanie, o swoje życie. Ci ludzie nie
byli naiwniakami. Najczęściej dobrze znali praktykę czasów stalinowskich, doświadczyli działania
systemu w czasie studiów w Moskwie, jednak ich własna historia wydawała się ich niczego nie
uczyć. Dopiero upadek systemu zmienił ich ocenę Solidarności i sytuacji naszego kraju. Ich
wspomnienia i wrażeniach z „tamtych czasów” pokazują problem, który dziś obserwujemy
11
na Ukrainie. Propaganda moskiewska uruchomiła zadziwiająco skuteczny proces „zombowania”.
Straszenie faszyzmem i „banderowcami” stało się propagandowym fundamentem agresji na
wschodzie Ukrainy. W samym Kijowie rozwinęła się cała strategia prowakacji i ataków medialnych
na Majdan. Dla mnie, to oczywisty wpływ tej samej szkoły moskieskich służb. Po polskim
doświadczeniu nie zdziwiła mnie skuteczność tego modelu na Ukrainie. Zdumiewają mnie jednak
osoby, które odczuły te prowokacje, tę propagandę na własnej skórze i mimo to uległy jej bez
chwili zastanowienia (tak w Polsce jak i na Ukrainie).
Wraz z 13 grudnia 1981 roku nastał czas konspiry, choć w rzeczywistości zaczął się wiele
tygodni wcześniej. Struktury Solidarności zaczęły gromadzić papier, farbę drukarską, maszyny
poligraficzne, pieniądze. Były regiony, które przygotowały na czas konspiracji system kierowania
ze zdeponowanymi kopertami. Były w nich nazwiska ludzi, którzy mieli w ustalony sposób
przejmować kierowanie w przypadku aresztowania poprzedników. W książkach, artykułach,
esejach znajduję wiele słów krytyki, że byliśmy nieprzygotowani na taki dzień, jak 13 grudnia
(dzień wprowadzenia stanu wojennego). Za każdym takim stanowiskiem stała jakaś wizja tego,
jak powinniśmy byli się przygotować. Miały one jeden wspólny schemat. Zawsze oczekiwano
precyzyjnej konstrukcji systemu kierowania. Zaczynając od władz krajowych poprzez regiony,
miasta, zakłady do pojedynczych ogniw. Taka struktura miała przewidywać i reagować na różne
zdarzenia, wpadki i zmiany sytuacji politycznej. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że źródłem takich
wizji jest autorytarna umysłowość ich autorów. To, że wielu solidarnościowych „liberalnych
demokratów” skrywało swoje drugie, autorytarne oblicze, przekonałem się dopiero w wolnej
Polsce. Wszędzie, gdzie według takiego podejścia przygotowano się do konspiracji, system
rozpadał się w pierwszych dniach Stanu Wojennego. Rozpadał się, gdyż w strukturach znaleźli się
agenci, bo przed 13 grudnia wyciekła informacja o drukarni (pomimo rygorów tajności), bo
wyznaczeni w zdeponowanych kopertach ludzie nie podejmowali działania lub wydawali rozkazy
równolegle z tymi, którzy uniknęli aresztowania. Różnorodność sytuacji była tak wielka, jak wielka
jest różnorodność ludzi, ich poglądów i umiejętności działania w nowej , nietypowej sytuacji
politycznej. Wspólną cechą było jedynie przekonanie, że możliwe jest zbudowanie
ogólnokrajowej struktury na kształt wojskowego sztabu. Zdołaliśmy narzucić inne zasady.
Maksimum samodzielności na najniższym szczeblu, planowanie i przeprowadzanie akcji w jak
najwęższym zespole, minimum kontaktów. Wsparcie dla jak największej różnorodności działań,
zawierało się w haśle „Społeczeństwa Niezależnego”. Tej strategii przyświecała jedna myśl,
12
wszystko, co robimy dzisiaj, nasza organiczna praca, ma przygotowywać nas, obywateli, do życia
i działania w warunkach wolności. Obserwując dzisiaj odgórne, elitarne podejście w planowaniu i
przeprowadzaniu wszelkich reform w naszym kraju mam poczucie, że strategia Solidarności, którą
tak ceniłem i po której tak wiele oczekiwałem w wolnej Polsce, została pominięta, zlekceważona.
Wiem jednak, że jest w tym indywidualna odpowiedzialność moja, i innych przywódców Ruchu.
Jeśli posiadło się unikalne doświadczenie wiedzę i umiejętności przydatne w reformowaniu
państwa, nie wolno ustępować pola. Zbyt łatwo uległem przekonaniu, że „Inni ludzie są potrzebni
na czas walki, a inni na czas budowania” (to częste hasło w mediach z początków transformacji).
Zarządzanie Solidarnością, to zarządzanie dziesięciomilionowym Ruchem. Jest to wielkość
sporego państwa. Tworzenie programu reform w takim Ruchu, to budowanie wyobraźni,
zdobywanie doświadczenia do reformowania całego państwa. Jest faktem, że stan wojenny
zniszczył ten wyjątkowy dorobek. Przepadły spalone, rozrzucone archiwa z dokumentacją i
projektami reform. Areszty i internowania przerwały i rozbiły pracę wielu zespołów. Upadł
entuzjazm, wiara w sens dalszej pracy, zwątpienie i nieufność zapanowały nad solidarnością.
A jednak Solidarność, choć wielokrotnie słabsza, przetrwała. Okazała się jedyną siłą polityczną i
intelektualną (dostatecznie duża część środowiska intelektualnego wspierała nadal Solidarność),
zdolną do rozmowy o losach państwa i narodu przy Okrągłym Stole. Trzeba zarazem powiedzieć,
że ten historyczny kompromis był możliwy, bo twórczą rolę, reformatorski potencjał i możliwości
Solidarności dostrzegł i uznał gen. Wojciech Jaruzelski.
Stan wojenny był czasem rywalizacji na dwóch frontach. Jeden oczywisty i prosty w swych
zasadach, to rywalizacja z dwoma generałami, Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem.
Ich cel był oczywisty, wyłapać ukrywających się, rozbić struktury Solidarności, zniszczyć
solidarnościowy mit. Znaleźliśmy na to skuteczną odpowiedź. Ukryć przywódców i nie dać ich
aresztować. Jeśli to się uda przez dostatecznie długi czas, pryska mit o wszechwiedzącej
i wszechmocnej tajnej policji, opoce autorytarnego systemu. Trudniejszy był jednak drugi front.
To znani i wpływowi (także w opozycyjnym środowisku) ludzie, intelektualiści, którzy uznali, że
Solidarność jest skończona, że trzeba stworzyć coś nowego. Może chadeckie (żółte) związki
zawodowe, może opozycyjna, choćby i koncesjonowana (o ograniczonej niezależności) partia
polityczna, może chadecki ruch mocno oparty na Kościele? Realizacja którejkolwiek z tych
koncepcji z poparciem Kościoła i papieża oznaczałaby klęskę naszej solidarnościowej konspiracji i
koniec Solidarności, jako politycznej siły reform. Na szczęście papież Jan Paweł II okazał się
13
nieugięty. Ponoć, gdy pewnego razu otrzymał od nas (Tymczasowej Komisji Krajowej) do rąk
zszywkę konspiracyjnego „Tygodnika Mazowsze”, obejrzał i zwrócił się do swoich
współpracowników: Popatrzcie! Oni to tam robią! Może te konspiracyjne wydawnictwa, może
nasze listy o naszej sytuacji, naszej determinacji, o naszych celach i metodach, a może jego
własna, nieznana nam wiedza i przekonania, kazały mu twardo wspierać Solidarność. W tym
sensie Okrągły Stół był jego wielkim zwycięstwem. (przy naszej skromnej pomocy). Pomimo
represji stanu wojennego, pomimo faktu, że z 10 mln członków aktywnymi pozostało niewiele
ponad 10%, Jan Paweł II uznał, że tylko Solidarność ma w sobie potencjał do przeprowadzenia
Polski przez „morze czerwone”. Papież był po prostu tym, który świetnie rozumiał rolę moralnej
motywacji i etycznych zasad, jakie- pomimo represji stanu wojennego i wielkiego osłabienia
Solidarności - pozostały i tym samym zachowały swą siłę sprawczą niezbędną dla
przeprowadzenia reform.
Moralna motywacja, etyczne zasady mają jednak swoją bardzo „słabą” stronę. Określam tę
słabość „paradoksem białego płaszcza”. Wystarczy rzucić grudką błota i „płaszcz” już nie jest taki
czysty. Mało tego. Im był bielszy, tym ohydniej wygląda na nim ta plama. To wystarczy, żeby
„radykalni esteci” krzyknęli gromkim głosem, że wcale nie są tacy czyści. W zasadzie, to są bardzo
brudni, bo nic tak przecież nie brudzi białego płaszcza jak choćby najmniejsza plamka. Starzy
polityczni wyjadacze to wiedzą. Bardzo szybko zaczną pokazywać palcami plamy na białych
płaszczach zwycięzców. Ta czarna, negatywna propaganda okazuje się być bardzo skuteczna. Jest
też „paradoks brudnego płaszcza”. Dotyczy aparatu władzy. Wystarczy strząsnąć błoto z
„płaszcza” utytłanego korupcją, kradzieżami, nepotyzmem, oszustwami i oto można mówić, że
wcale nie taki brudny. Właściwie, to całkiem czysty.
Zwycięscy poradziliby sobie z propagandą starego aparatu władzy. Są bezsilni jednak, gdy na
plamy na „białym płaszczu” wskazuje opiniotwórcza elita. Taki bezlitosny los spotkał przywódców
kijowskiego Majdanu w 2014 roku.
„Intelektualna” elita z żurnalistami na czele przez wiele tygodni wskazywała na alkoholików,
narkomanów, bezdomnych, bezrobotnych i żądała ich usunięcia wraz z całym „Majdanem”. W
tym czasie przywództwo Majdanu mówiło mi: „Zbigniew! Tu są alkoholicy, ale przecież alkoholizm
to choroba. Trzeba raczej uruchamiać program ich leczenia, niż przeganiania. Tu są narkomani,
ale przecież wiesz, jak w Europie, w Szwajcarii pracuje się z narkomanami. Mamy ich gonić,
wywozić, gdzie? Do Lasu? za Kijów? Tu są bezdomni, ale tu mają choćby namiot. Trzeba ich
wyciągnąć z tej bezdomności. Potrzebne jest trochę zrozumienia we władzach Kijowa, współpracy
14
i wyciągniemy ich z tego. Bez zaangażowania kijowskich władz nic nie zrobimy. Wielu z tych
„Bomżir” walczyło po naszej stronie na barykadach. Wolimy ich, niż Tituszki.”
Nie wiem, jak wielu kijowskich i ukraińskich intelektualistów, dziennikarzy rozumie, czym jest
Europa. Ze zmasowanego ataku na Majdan, z słów, z zarzutów jakie temu towarzyszyły wynika,
że niewielu. Za to tych kilkudziesięciu przywódców Majdanu można wysłać na europejskie salony
bez obaw. Ich Ukraina się nie powstydzi.
Negocjacje Okrągłego Stołu wywołały ferment w konspiracyjnych strukturach. Bardzo wielu
konspiratorów nie uznawało tego za zwycięstwo. Do dzisiaj czytam nostalgiczne wyznania, że
zwycięstwo przyszło jakoś niezauważenie, bez strajków i barykad, bez marszów i manifestacji. Ich
brak pozbawił nasze zwycięstwo smaku. Gdy dzisiaj słucham i czytam wspomnienia ludzi
zaangażowanych w konspirację rozumiem, że wraz z Okrągłym Stołem zakończył się ważny etap
ich życia. Może nawet najważniejszy. To był okres heroizmu, służby dobrej sprawie, to dawało
satysfakcję z życia i budziło uznanie i wdzięczność otoczenia - żony, syna, córki, sąsiadów. To był
cały świat ze swoistą kulturą i wartościami. Czytając o Powstaniu Styczniowym, o Polskim
Państwie Podziemnym, ale też o Baskach, IRA czy rozmawiając z powstańcami salwadorskimi
widzę, że jest to cecha każdej konspiracji. Dla ludzi, którzy ją tworzą, zmiana sytuacji politycznej,
porozumienie, legalne działanie to przede wszystkim upadek świata, w którym byli kimś ważnym,
potrzebnym. Porozumienie wytwarza nową przestrzeń działania, ale okazuje się ono ofertą dla
innych. Spośród konspiratorów, tylko dla nielicznych. Tylko nieliczni bowiem mogą znaleźć się w
parlamencie, rządzie czy na innych ważnych stanowiskach. Dla przytłaczającej większości nastaje
czas pustki i frustracji. Czują się tymi, którzy „zrobili swoje i pora, aby sobie poszli ”. Życiem
publicznym pokierują teraz inni.
Osobliwy jest też los przywódców, czego doświadczyłem na sobie. Czas konspiracji, to czas
wzrastania legendy. Wraz z wolnością przychodzi jej gwałtowna destrukcja. Długo nie mogłem
zrozumieć źródła zarzutu, że zdradziłem ludzi. Sądziłem, że rozminęły się po prostu oczekiwania
obywateli wobec nowego czasu, że to trudności codziennego życia spowodowane reformą, kazały
szukać winnego i znalazły go w osobie konspiracyjnego przywódcy. Najtrudniejsze były przejazdy
pociągiem z Milanówka do Warszawy. Na tej trasie spotykali mnie w pociągu pracownicy niemal
wszystkich warszawskich zakładów pracy. Najwięcej z rodzimego Ursusa. Niemal wszystkie te
zakłady upadały. Najgorsze wyzwiska, jakie znam, sypały się na mnie codziennie. Milicyjne
zatrzymania i więzienie na Rakowieckiej prawie zapomniałem, tych wielu miesięcy codziennych
15
wyzwisk nie zapomnę nigdy. To zapewne także pod ich wpływem postanowiłem „przeprosić za
solidarnościowy rząd i jego politykę”. Dzisiaj potrafię pokazać, jak solidarnościowe rządy zatracały
solidarnościową kulturę w rządzeniu państwem, w zarządzaniu jego administracją i służbami.
Wtedy moje „przeprosiny” zabrzmiały fatalnie. Wyszło, że zdeprecjonowałem samą Solidarność.
Podczas spotkań w trakcie jednej z kampanii wyborczych zacząłem dopytywać dokładniej, o co
chodzi w tym zarzucie zdrady? Ogólna odpowiedź brzmiała:, „Bo powinien pan być z nami”. Z
nami, czyli, z kim? I tu padało tyle odpowiedzi, ile było partii, ruchów, stowarzyszeń. Pierwszy
ujawnił mi swoją tożsamość partyjną skrajny antysemita. Drugim był Ruch Obrony
Nienarodzonych. W jednej chwili zrozumiałem, że każdy kształtował obraz mnie, jako „bohatera”
na swój obraz i wedle swoich oczekiwań. Im więcej mówiłem, co myślę, im bardziej byłem sobą,
tym więcej ludzi poczuło się mną zawiedzionych, czy wręcz zdradzonych. Niezależność poglądów
odbierali jako dowód pychy i zarozumiałości. Zdobywanie wiedzy jako dystansowanie się i
opuszczenie „prostych” ludzi. Nim się spostrzegłem, wszyscy uznali, że jestem inny, niż
oczekiwali. Dotknięty tym doświadczeniem zapamiętałem zdanie wypowiedziane przez
uczestnika jednego ze spotkań wyborczych:, „Pan nic nie osiągnie w polityce, pan jest zbyt otwarty
i szczery”. Był to zarazem jedyny, spotkany przeze mnie obywatel – wyborca, który był świadomy
i szczery w formowaniu oczekiwań wobec polityków. Wiedział, że nie tylko on, ale i większość
wyborców nie poprze ludzi publicznie otwartych, szczerych, uczciwie odpowiadających na
pytania, bo to u polityka oznacza naiwność. Odmowa poparcia na arenie politycznych walk dla
ludzi autentycznie szczerych, to taka współczesna forma sądu skorupkowego.
Co do postulatu sprawiedliwości, to moim sporym problemem jest kwestia procesu
generała Jaruzelskiego. Nie czułem w sobie nienawiści, nie uważałem, że zabrał mi jakiś kawałek
mojego życia. Raczej czułem satysfakcję, że zdołaliśmy ostatecznie wygrać z nie byle kim. Wszak
cały stan wojenny był perfekcyjnie przygotowany i przeprowadzony. Nasze zwycięstwo nie było
jednak zwycięstwem bezwzględnym. Jaruzelski nie musiał ogłaszać bezwzględnej kapitulacji. To
ważne, bo w narodzie „rycerzy i szlachciców” powinna być obecna świadomość, że tylko
bezwzględna kapitulacja, poddanie się przeciwnika pozwala zwycięzcy zrobić ze zwyciężonym, co
sam uzna za stosowne. Zaskoczyło mnie więc, swego czasu, silne zaangażowanie Bogdana
Borusewicza w pracę Parlamentarnej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Znałem go, jako
człowieka również wolnego od chęci zemsty. Gdy spytałem, dlaczego się tak mocno angażuje,
odpowiedział, że przecież teraz, po Okrągłym Stole, zaczęła się bitwa o historię. Mówił to historyk.
Przyjąłem więc, że wie, co mówi. Ze swej strony byłem raczej zdania, że historia solidarności od
16
Strajku do Okrągłego Stołu, zdarzenia i procesy społeczne, które ją tworzyły wymagają jedynie
nadania im znaczenia, ukazania ich rzeczywistej rangi. Narzędziem do tego jest jednak raczej
książka, film, esej czy reportaż. Świadomość, że sama historia, jako zbiór faktów może być polem
bitwy, jest dla mnie nowa.
Zbigniew Bujak, is a labor organizer and pro-democracy activist who led the Solidarity underground in the Warsaw region from the imposition of martial law in 1981 until his arrest in 1986. Following his arrest, he was released on general amnesty and continued to lead Solidarity for the Mazowsze region until 1989, participating in Round Table Talks with the government and eventually being elected to the Sejm (Polish parliament), where he served until 1997. Before retiring from politics in 2002, Bujak also worked as Minister of Customs. He is a recipient of the Robert F. Kennedy Human Rights Award and is a Speak Truth To Power Defender.
17
top related